Leith wyczuła napiętą atmosferę. Nieznajomy wstał i skierował się ku drzwiom. Coś w zachowaniu przyjaciółki zdawało się mówić, że jej gość nie powinien dowiedzieć się o planowanej wizycie.

– Eee… przepraszam, że przeszkadzam, Rosemary – improwizowała Leith. – Nnie… spodziewałam się, że masz gościa.

Uśmiechnęła się do krępego mężczyzny.

– Nie przedstawisz mnie? – rzucił krótko do Rosemary, pożerając oczami gęste, kasztanowe włosy, zgrabną figurę i piękną twarz Leith.

– Oczywiście – odparła Rosemary. – Leith jest nową właścicielką mieszkania naprzeciw. Leith, to mój mąż, Derek.

Leith podała mu rękę, ale nie spodobał jej się sposób, w jaki bez przerwy gapił się na nią.

– J-ja tylko na chwilę, muszę nakarmić Sebastiana – bąknęła. – Chciałam pożyczyć trochę sosu Worcester…

Travis i Sebastian patrzyli na nią zezem, kiedy wróciła z butlą sosu, ale bez Rosemary.

– Gdzie Rosemary? – natychmiast zapytał Travis. Leith rozpaczliwie wysilała mózg, ale nie potrafiła wymyślić nic mądrego. Musiała powiedzieć prawdę.

– Nie przyjdzie – powiedziała i oboje z Sebastianem musieli niemal obezwładnić Travisa, kiedy ten dowiedział się o obecności męża Rosemary.

Sebastian nie bez trudu posadził go z powrotem i przygotował morderczego drinka. Od tej chwili wieczór potoczył się jeszcze gorzej, niż się zaczął. Jedynie Sebastian miał ochotę na kolację. Travis wyraźnie potrzebował kolejnego, solidnego drinka, a Sebastian usłużył mu ochoczo. Alkohol rozwiązał mu język i Travis zaczął opowiadać o swojej miłości do Rosemary. O tym, że chciałby ją poślubić, ale nie wie, jak to zrobić, ponieważ poczucie przyzwoitości nie pozwala jej wychodzić z nim gdziekolwiek. Chciałby, żeby cały świat wiedział o jego miłości, ale czy ona pozwoli przedstawić się jego rodzicom?

Zanim wybiła jedenasta, Travis zaczaj bełkotać, a Leith wściekła się na Sebastiana, który przechylał butelkę, ilekroć w szklance gościa pokazywało się dno.

– Jasna cholera, ale się ululates! – wykrzyknął Sebastian, kiedy Travis chwiejnie podniósł się z miejsca i niepewnie ruszył przed siebie.

– Sądzę, że Travis nie powinien siadać za kierownicą w takim stanie – zauważyła Leith lodowatym tonem.

– Ja też piłem… nie mogę go odwieźć – stwierdził Sebastian. – A poza tym, on mieszka gdzieś na peryferiach Essex i Bóg jeden wie, kiedy wróciłbym do własnego łóżka… nawet, jeśli przypadkiem pamiętałby swój adres. Niech się prześpi na tej kanapie – zaproponował najprostsze wyjście.

– A jego rodzice? Będą się martwić – zaprotestowała Leith, pamiętając, że kiedy Sebastian nie wracał do domu na noc, matka szalała z niepokoju.

– Do diabła, Leith, on dobiega trzydziestki! Na pewno nie pierwszą noc spędza na bańce!

Travis przespał zatem noc na kozetce i skorzystał na tym tylko tyle, że nazajutrz, z błędnym wzrokiem i skacowany jak diabli, mógł przed wyjściem zamienić kilka słów z Rosemary. Jego samopoczucie pogorszyło się jeszcze na wieść, że Derek Talbot znowu żądał rozwodu, a ona znowu odpowiedziała mu stanowczym nie. W bladym świetle poranka Rosemary oznajmiła Travisowi, że nie zamierza również nigdy więcej przyjmować zaproszenia na kolację u sąsiadów.

Powtórzyła to zresztą Leith, używając niemal tych samych słów. Leith poczuła, że nie ma prawa się wtrącać, powinna jednak pozostać przy Rosemary, kiedy ta będzie potrzebowała bratniej duszy.

Wciąż spotykała się ze swoją przyjaciółką. Travis także wpadał od czasu do czasu – Leith wiedziała, że liczy jedynie na szansę ujrzenia ukochanej. Wyglądał coraz bardziej mizernie, a kiedy znów się pojawił, Leith miała ogromną ochotę zawołać Rosemary. Pohamowała się jednak. Jeżeli nikt jej o to nie poprosił – nie będzie się wtrącać. Zwłaszcza że Rosemary powtórzyłaby Travisowi jedynie to, co już raz słyszał.

Potem Sebastian zaczął przebąkiwać o opuszczeniu pracy i Leith miała się czym martwić. Jeśli jej brat nie będzie pracował, to jak spłaci swoją część długu hipotecznego? I wówczas, jakby na dowód, że nieszczęścia zawsze chodzą parami, wydarzyła się katastrofa: Leith straciła pracę, choć nie ze swej winy.

Nie mogła w to uwierzyć. Była pracowita i pełna inicjatywy, a posada dawała jej dużo satysfakcji. Pracowała niemal wyłącznie z mężczyznami, całkiem nieźle dogadując się z większością z nich. Nie ucieszyła się jednak, kiedy Alec Ardis, żonaty syn właściciela firmy, pewnego dnia zjawił się w biurze i bez żadnej zachęty z jej strony zaczął ją napastować. Nie pomogło stanowcze nie. Walcząc z uściskiem, który oplótł ją jak ośmiornica, wrzała gniewem. Kiedy wreszcie udało jej się uwolnić, była wściekła i upokorzona – tylko dlatego, że jest kobietą, syn szefa uważa, że może sobie pozwalać na wszystko – i dosłownie rzuciła się na niego z pazurami.

Była wstrząśnięta atakiem, ale nigdy nie opuściłaby pracy z własnej woli. Nie miała jednak wyboru. Pan Ardis senior przechodził właśnie, gdy dotarły do niego słowa: lubieżny, skretyniały, zboczony wieprz. Kiedy wszedł do pokoju, Leith wyrzucała z siebie kolejne epitety.

Zrobiło jej się niedobrze, kiedy pan Ardis – nie wierząc, że synalek mógł zaatakować bez żadnej zachęty z jej strony, a może jedynie kryjąc jego niechlubne słabości – dał jej odprawę w wysokości miesięcznej pensji i z miejsca wyrzucił z pracy.

Wieczorem zadzwoniła do drzwi Rosemary. Wciąż jeszcze nie mogła otrząsnąć się z szoku, jaki wywołała w niej napaść i to, co potem nastąpiło.

– Nie robisz przypadkiem kawy? – zapytała.

– Wchodź – szybko zaprosiła ją Rosemary. – Wyglądasz fatalnie. Co się dzieje?

– Wylali mnie – oznajmiła Leith roztrzęsionym głosem i przy kawie zdała jej dokładną relację.

„Lubieżny, skretyniały, zboczony wieprz", zdaniem Rosemary, to bardzo delikatne określenie faceta, który myśli, że każda kobieta pracująca dla jego ojca jest potencjalną zdobyczą.

– Powinnaś była strzelić go w pysk – stwierdziła, oburzona niemal tak, jak Leith.

– Zrobiłabym to, gdybym miała wolne ręce – odparła Leith i pociągnęła jeszcze jeden łyk kawy.

Rosemary serdecznie współczuła przyjaciółce.

– Oczywiście, to musiało się zdarzyć, prędzej czy później – stwierdziła.

Leith wytrzeszczyła oczy.

– Nie kojarzę – wyznała.

– Jesteś za… – Rosemary szukała odpowiedniego słowa, aż, ku całkowitemu zaskoczeniu przyjaciółki, oznajmiła: -… olśniewająca.

– Olśniewająca! – wykrzyknęła Leith, otwierając zielone oczy jeszcze szerzej.

– Nie miałaś o tym pojęcia, co? – miękko zapytała Rosemary i, jakby chcąc jeszcze mocniej wstrząsnąć Leith, ciągnęła: – A co powiesz o tych fantastycznych, kasztanowych włosach, wspaniałych oczach i cerze, nie wspominając o figurze, która jest wypukła dokładnie tam, gdzie należy? To było do przewidzenia, że prędzej czy później jakaś egoistyczna męska gadzina zechce wyciągnąć po ciebie łapy.

– Wielkie nieba! – jęknęła Leith słabym głosem. Ze słów Rosemary wynikało, iż powinna uważać się za szczęściarę, gdyż dobiegając dwudziestu dwóch wiosen nie zaznała jeszcze wątpliwych awansów jakiegoś domorosłego supermana.

– Musisz po prostu trochę się przygasić – uśmiechnęła się Rosemary i rozmowa potoczyła się dalej, dopóki Leith nie wspomniała o konieczności znalezienia nowej pracy.

– Nie mogę nie pracować, zwłaszcza z tą morderczą hipoteką, którą z Sebastianem musimy spłacać co miesiąc – wyznała.

– No pewnie! – zgodziła się Rosemary i dodała:

– Gdyby nie to, że czynsz za to mieszkanie został zapłacony do końca roku, sama byłabym w kłopocie. Teraz oszczędzam, jak szalona, żeby mieć trochę grosza w zanadrzu, kiedy przyjdzie pora płacenia. Wracając jednak do ciebie… chyba nie powinnaś mieć kłopotów ze znalezieniem innej pracy.

– Moje kwalifikacje jeszcze ujdą – odparła Leith.

– Ale co z referencjami? Nie wyobrażam sobie, żeby pan Ardis wyrażał się o mnie w samych superlatywach.

– Nie ma innego wyjścia, jak tylko uczciwie ocenić twoją pracę… o ile nie chce ci się narazić – oznajmiła Rosemary stanowczo.

W tydzień później, po zgłoszeniu swej kandydatury w trzech firmach, Leith dowiedziała się, że dwa ze stanowisk są już zajęte. W trzecim miała więcej szczęścia: zaproszono ją na rozmowę. Został jej jednak cały tydzień na przemyślenie paru spraw. Wciąż jeszcze nie otrząsnęła się z szoku wywołanego karesami Aleca Ardisa, a jawnie niesprawiedliwe zwolnienie z pracy zraniło ją bardzo. Mimo to, nawet jeśli uważała, że Rosemary przesadza, jej uwagi na temat wyglądu prześladowały ją nieprzerwanie. Za żadne skarby nie chciałaby znowu stać się obiektem obleśnych zalotów Ardisa juniora. Samo wspomnienie wywoływało koszmarne sny.

– Sebastianie – zwróciła się do brata w przeddzień rozmów w G Vasey Ltd. – Nie przypuszczam, żebyś miał jeszcze te okularki, w których udawałeś profesora w…

– Mówisz o moim ostatnim publicznym występie – z wyższością poprawił ją Sebastian, mając na myśli bezdialogową rólkę w ostatniej sztuce kółka dramatycznego. – Cóż, właściwie…

Nazajutrz Leith ledwo rozpoznała się w lustrze, kiedy zwinęła bujne kędziory w surowy kok z tyłu głowy i włożyła okulary-atrapy w rogowej oprawie.

Rozmowy w G Vasey Ltd potoczyły się gładko. Nikt nie nabrał podejrzeń i nie zadawał pytań na temat jej okularów. Zdjęła je zresztą natychmiast po wejściu do mieszkania, nagle zdając sobie sprawę z tego, że nikt od Vaseya nie widział jej bez nich.

Miała teraz przed sobą trudne dwa tygodnie wyczekiwania na odpowiedź. W G Vasey Ltd płacili lepiej, niż można to sobie wyobrazić, a praca wydawała się naprawdę ciekawa. Wszystko wskazywało na to, że o ile dostanie tę posadę, będzie musiała harować ciężej niż kiedykolwiek w życiu i jeszcze potrzebny jej będzie pomocnik.

Wiadomość o tym, że została przyjęta, podziałała jak balsam na jej zranioną dumę – do tego stopnia, że w dniu, kiedy miała zacząć pracę, omal nie zapomniała skręcić włosów w ciasny kok i włożyć okularów.

Powoli jednak doszła do siebie i przypomniała sobie wszystko. Odpowiednio przygaszona, do tego stopnia nawet, że ukryła zgrabną figurkę pod luźnym strojem, wyruszyła w stronę G Vasey Ltd. Poranek spędziła na zaznajamianiu się z biurem i jego pracownikami. Przede wszystkim jednak zawarła znajomość z Jimmy Webbem, swym siedemnastoletnim asystentem, który okazał się prawdziwą kopalnią informacji o wszystkim, co dzieje się wokoło.

Od niego też usłyszała niezbyt pomyślną nowinę, że Vasey został kilka miesięcy temu wchłonięty przez giganta Massingham Engineering. Leith natychmiast poczuła, że musi bardzo troszczyć się o swą pracę i pamiętać, że bez niej nie będzie w stanie spłacić swej części hipoteki.

– Nie wiesz przypadkiem, czy… ktokolwiek z pracowników Massinghama przyjedzie tutaj? – zapytała Jimmy'ego, starając się stłumić niepokój. Zbyt dobrze orientowała się w zarządzaniu firmą, by nie wiedzieć, że pracownicy Vaseya nie utrzymają się, jeśli Massingham będzie w stanie wykonać tę pracę zatrudniając swoich ludzi.

– Massingham z całym interesem przenosi się na północ – poinformował ją wszechwiedzący Jimmy.

– Fabryka, biura, wszystko. Chodzą słuchy, że sprzedał już swoje zakłady tutaj i stworzył tam solidną bazę ekonomiczną. Tu przyjadą jedynie ludzie potrzebujący bazy w Londynie.

Chwilowo uspokojonej Leith opadły skrzydła.

– To znaczy kto? – zapytała z udaną obojętnością.

– Same grube ryby, jak mi się zdaje, panno Everett – odparł wesoło Jimmy. – I to nieprędko. Muszą jeszcze skończyć tylną przybudówkę i wyłożyć biura dywanami od ściany do ściany.

Odetchnęła z ulgą – nie była grubą rybą!

– Wiesz już, jaki będzie kolor dywanów? – zażartowała.

Jej asystent wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu.

– Mam na imię Leith – dodała, ponieważ była od niego starsza tylko o pięć lat. – Czy możesz mi teraz udzielić informacji na temat tych dokumentów?

Jimmy, nie przestając się uśmiechać, przyciągnął swoje krzesło do jej biurka.

W krótkim czasie Leith doskonale orientowała się w nowym nabytku Massingham Engineering, który najwyraźniej na razie zamierzał nadal używać nazwy G Vasey Ltd. W kontrakcie, nad którym pracował jej poprzednik, znalazła się niesamowita bzdura, ale kiedy teczka wylądowała na jej biurku, sprawa była już zakończona. Nikt jej nie mógł nic zarzucić. Nawet Dave Smith, specjalista od kontraktów, musiał się z tym zgodzić. Niemniej Leith ze swym wysokim poczuciem odpowiedzialności stanowczo wolałaby, żeby teczka Norwood & Chambers leżała u kogoś innego.

Życie potoczyło się teraz gładko i przyjemnie. Co prawda, pomimo swego przygaszenia, musiała ustawić na właściwym miejscu jednego Don Juana z zaopatrzenia, a drugiego ze zbytu, ponieważ zachowywali się zbyt śmiało, jak na jej upodobania. Ogólnie jednak była bardzo zadowolona ze swego losu. Pracowała ciężko i była za to odpowiednio wynagradzana.

Sprawy domowe szły równie gładko. Życie towarzyskie nie było zbyt urozmaicone, ale Leith w przeciwieństwie do swego brata, miała mniej stadnych instynktów i wolniej zawierała przyjaźnie. Co zaś się tyczy przyjaźni, Rosemary zdawała się cierpieć co najmniej tak samo jak Travis Hepwood. Mimo to, kiedy wybrał się on z wizytą do Leith i Sebastiana, wpadli na siebie w drzwiach zupełnie przypadkowo.