Znowu nią zatrzęsło, ale nie ruszyła się z miejsca, dopóki nie usłyszała odgłosu zamykanych drzwi. Smuciło ją wprawdzie, że może już nigdy nie zobaczyć Travisa, jeśli jego związek z Rosemary naprawdę jest skończony, ale o wiele bardziej cieszyła się z faktu, iż na pewno nigdy już nie ujrzy jego nadętego kuzyna.

Upewniła się, że jest w domu sama i nagle stwierdziła, że spotkanie z tym mężczyzną, choć niemiłe, doprowadziło ją do stanu dziwnego podniecenia.

ROZDZIAŁ DRUGI

W niedzielny poranek Leith wstała z łóżka niepewna, czy nocna wizyta po prostu jej się nie przyśniła. Zajrzała do pokoju Sebastiana. Był pusty, ale w łóżku niedawno ktoś spał. A zatem to wcale nie był sen.

Zajęła się codziennymi sprawami, ale myśli jej wciąż krążyły wokół kuzyna Travisa. Nawet gdyby był tylko snem, to wystarczająco koszmarnym. Ale… Przypomniała sobie idiotyczne wrażenie, że spotkanie pozostawiło ją całą drżącą. Absurd. Jeśli w ogóle drżała, to na pewno wyłącznie ze złości.

Wbrew swojej woli myślała o tym paskudnym facecie przez cały lunch, a także potem. Z tego, co mówił, wynikało, że przyszedł szukać u niej Travisa na prośbę pani Hepwood. Ale na litość boską, skąd wiedział, gdzie szukać? Dlaczego ten ciemnowłosy mężczyzna nie poszedł do mieszkania Rosemary, tylko tu!? I jeszcze, jak sobie przypomniała, przekonany był, że Travis z nią sypia. Co za ohydny potwór!

Kiedy ciągle jeszcze zastanawiała się, jaki to genialny węch doprowadził agresywnego samca do jej drzwi, na jej progu stanął niezmiernie zakłopotany Travis. Wygląda jak upiór, pomyślała, zapraszając go do środka.

– Nie zabawię długo-zastrzegł się szybko, mimo to wszedł do salonu. Poprosiła, by usiadł.

– Przyszedłem po samochód, ale nie mogłem odjechać bez uprzednich przeprosin za moje zachowanie zeszłej nocy – oznajmił.

– Zachowywałeś się całkiem dobrze – uśmiechnęła się Leith, współczując mu całym sercem. Był teraz spokojny, pełen godności, ale musiał bardzo cierpieć. Jego uczucia były wystawione na razy od chwili, gdy ujrzał swą ukochaną Rosemary.

– Miła jesteś – odparł bez uśmiechu. – Straciłem wątek, ale jakieś strzępki sobie przypominam.

Przez chwilę wydawał się błądzić myślami gdzieś daleko, po czym znów przypomniał sobie, gdzie jest.

– Chyba urwał mi się film i to już w piątek, kiedy Rosemary zerwała ze mną. Wtedy byłem jeszcze trzeźwy…

Leith poczuła się winna, ponieważ to ona doprowadziła do ich spotkania. Rosemary kochała go, to nie ulegało wątpliwości, ale miała swoje własne, prywatne piekiełko, w którym jej miłość do Travisa walczyła o lepsze z przesądami, w jakich została wychowana.

Nie była w stanie powiedzieć ani jednego pocieszającego słowa o ich przyszłości, ograniczyła się więc do pytania:

– Czujesz się dzisiaj choć trochę lepiej?

– A jak wyglądam? – zapytał, tym razem z ledwie widocznym cieniem uśmiechu. – Nie, lepiej nie odpowiadaj! Moja matka twierdzi, że nawet głodny kot nie miałby na mnie apetytu.

– Matka bardzo martwiła się o ciebie – zauważyła Leith, przypominając sobie, że gdyby pani Hepwood nie odchodziła od zmysłów, ona sama nigdy nie miałaby okazji gościć, wbrew sobie, jego złośliwego i pyszałkowatego kuzynka, do tego o czwartej rano.

– Jestem jej najmłodszym synem – odparł Travis. Miało to chyba wyjaśnić, dlaczego matka tak niepokoi się o niego.

– Masz brata? – zapytała.

– Nawet dwóch, Hugo i Willa, ale obaj są żonaci i mają rodziny na utrzymaniu. Ojciec jest wspaniały, ale w trudnych chwilach działamy na siebie jak czerwona płachta na byka. Dlatego matka, naturalnie, od razu zwróciła się do Naylora.

– Naylor to ten twój kuzyn… kawaler?-dopytywała się Leith, wciąż nie rozumiejąc, dlaczego Naylor był osobą, do której naturalnie zwróciła się pani Hepwood.

– Właśnie – powiedział Travis. – Chociaż dla mnie jest on po prostu jak jeszcze jeden brat. – I tonem wyjaśnienia dodał: – Jego rodzice zginęli w wypadku tego samego roku, kiedy ja się urodziłem. Matka była bardzo przywiązana do swojej siostry, matki Naylora, i nalegała, żeby zamieszkał właśnie z nami.

– Rozumiem. – Leith uznała, że uchwyciła znaczenie słowa „naturalnie". -Naylor nadal mieszka z wami i kiedy twoja matka…

– Matka byłaby święcie obrażona, gdyby nie uważał Parkwood za swój dom, ale teraz ma mieszkanie w Londynie… Wciąż jednak często do nas przyjeżdża i regularnie dzwoni, żeby sprawdzić, czy wszyscy są zdrowi. – Leith nie mogła uwierzyć, że ten troskliwy kuzyn Naylor i agresywny brutal, z którym miała do czynienia ostatniej nocy, to jedna i ta sama osoba, kiedy Travis wyznał: – To matka zadzwoniła do niego w piątek i chyba powiedziała mu… tak mi się zdaje… coś, co ja sam powinienem był zauważyć, ale byłem za bardzo zajęty, że bardzo martwi się o mnie od pewnego czasu. Naylor pojechał wtedy do Parkwood.

– I widziałeś się z nim w piątek wieczorem, po rozmowie z Rosemary.

– Nie – spokojnie zaprzeczył Travis. – Nie pamiętam, dokąd poszedłem, ale na pewno nie do domu. Przez cały ten czas Naylor próbował wyjaśnić matce, że jestem już dużym chłopcem, ale kiedy nie pojawiłem się także w sobotę, wszelkie wysiłki, żeby ją uspokoić, spełzły na niczym. Kiedy minęła północ, a mnie wciąż nie było, Naylor wybrał się po mnie.

– Powiedziałeś matce o Rosemary…

– Na litość boską, nie! – przerwał oburzony. – Rosemary tak się trzęsła o to, żeby rodzina nie miała pojęcia o naszej miłości, że zachowałem jej nazwisko w najgłębszej tajemnicy. Ojciec powiedział zresztą, że w pracy idzie mi dobrze, stąd też doszli do wniosku, że musi w to być zamieszana kobieta, ale…

Tym razem Leith wpadła mu w słowo, naprawdę zaintrygowana:

– Ale… jeżeli nikomu nie powiedziałeś o Rosemary, to nie podałeś też nikomu jej adresu. Jak u licha twój kuzyn wiedział, gdzie szukać?

– Nie wiedział. Wściekła determinacja i niesamowite szczęście zaprowadziły go do twoich drzwi.

Leith nie była taka pewna tego szczęścia! Wolałaby, żeby go nie miał aż tyle, nie powiedziała jednak nic na ten temat.

– Jak to? – zapytała jedynie.

– Wygląda na to, że Naylor spędził całe godziny na sprawdzaniu moich dawnych znajomości bez rezultatu, kiedy ktoś przypomniał sobie, że często widywał mój samochód przed tym domem. Przyjechał i mój samochód stał tu rzeczywiście. Tak mnie odnalazł.

Jak wiele potrafi zdziałać odrobina wściekłej determinacji, pomyślała Leith, po czym zapytała:

– A dlaczego zadzwonił akurat do moich drzwi? – przypomniała sobie, jak ten ohydny typ naciskał jej dzwonek przez dobrych parę chwil. – To nie jest przypadek, żeby w całym bloku trafić na to jedno, jedyne mieszkanie, w którym akurat byłeś.

– To nie przypadek, po prostu kolejny łut szczęścia. Nie wszystko pamiętam z przebiegu ostatniej nocy, ale wydaje mi się, że miałem wtedy odrobinę… hm… zachwianą równowagę. W takim stanie musiałem niechcący upuścić kluczyki od samochodu. Naylor wszedł do budynku i właśnie zaczął mnie szukać, kiedy zobaczył na wycieraczce, tuż pod twoimi drzwiami, komplet kluczy. Rozpoznał je po breloczku z alzackich winnic. – Wstał, zbierając się do wyjścia i dodał serdecznie: – Dziękuję, że zaopiekowałaś się mną ostatniej nocy, Leith.

– A od czego są przyjaciele? – uśmiechnęła się, odprowadzając go do drzwi.

– Wybaczyłaś mi zatem?

– Oczywiście – zapewniła go wesoło, ale, tknięta nagłą myślą, zapytała jeszcze: – Czy… wyjaśniłeś może kuzynowi, że nie jestem twoją przyjaciółką… to znaczy, dziewczyną?

– Nie mogłem. Bałem się, że powiem za dużo i wspomnę o Rosemary i… – Travis urwał, po czym zapytał szybko: – Czy Naylor… zachowywał się uprzejmie ostatniej nocy?

– Uprzejmie? – zdziwiła się Leith.

– Pomyślałem sobie… wiesz, on potrafi czasami być… gwałtowny. Jeżeli myślał, że ty… – zawiesił głos. Wydawał się w tej chwili tak znużony i wyczerpany, że Leith nie miała serca powiedzieć mu, jak brutalnym draniem okazał się jego kuzyn.

– Był czarujący – skłamała bez żalu. Widać było, że mu ulżyło.

Następnego dnia zdążyła już dojść do siebie po tych niezwykłych wydarzeniach. Kiedy jednak ubrana w plisowaną spódnicę i obszerny żakiet jechała do pracy, myśli o kuzynie Naylorze, bo tak go teraz nazywała, bez przerwy krążyły gdzieś na granicy świadomości.

Miała go przed oczami, kiedy skręcała na parking dla pracowników. „Gwałtowny" to było za słabe określenie jego zachowania! Oczywiście, jeśli ktoś spędził pół nocy na ulewnym deszczu w poszukiwaniu Travisa, na pewno nie mógł tryskać humorem. Zwłaszcza jeśli był to kuzyn Naylor.

W myślach cieszyła się – dobrze mu tak, szkoda, ze nie było oberwania chmury z huraganem – gdy nagle, po drugiej stronie parkingu, gdzie zwykle ustawiali swe wozy szefowie firmy, ujrzała nowy samochód. I to jaki! Jaguar był długi, smukły i jakby wprost z fabryki. Leith wysiadła z małej, wcale nie smukłej i pamiętającej lepsze czasy mini. Wtedy przypomniała sobie, ze dziś właśnie miały sprowadzić się tu wszystkie grube ryby od Massinghama.

Ruszyła w stronę biura. O ile Jimmy mówił prawdę- a jego źródła zwykle były pewne – pan Massingham również miał przyjechać. Leith miała dziwne przeczucie, że jaguar należy właśnie do niego.

Wchodząc powiedziała „dzień dobry" kilku pracownikom, po czym skierowała się do biura swego kierownika działu, Roberta Drewera. Po drodze doszła do budującego wniosku. Nic dziwnego, że firma Massingham jest tak potężna i sprawna. Nie każdy szef przybywa do pracy jeszcze przed swoimi pracownikami. Ten facet musi być pracoholikiem!

Po krótkiej dyskusji z Robertem Drewerem zabrała kilka dokumentacji i przeszła do swojego pokoju, do którego właśnie wszedł także jej asystent.

– Dzień dobry, Jimmy – przywitała go. – Wygląda na to, że będzie masa roboty!

– A co nowego poza tym? – zapytał wesoło.

– Możesz połączyć mnie z Greatrix? – poprosiła i poprawiając rogowe okulary na nosie dodała: – Masz ładny krawat!

– Na cześć nowych kolegów – wyszczerzył zęby.

– Kto wie, może przyjdą nas sobie obejrzeć?

Leith zabrała się do roboty, szczerze powątpiewając, czy obejrzą nowych kolegów choćby z daleka, uśmiechnęła się jednak na to niedbałe określenie wyższych rang.

Pomyliła się jednak, sądząc, że nie spotkają nikogo z nowego skrzydła. Około jedenastej wróciła do biura po krótkiej konsultacji z Dave'em Smithem i wtedy Jimmy oznajmił tryumfalnie:

– Wiedziałem, że nie na próżno wkładam krawat! Mieliśmy gościa!

– Kogoś z Massingham? – zapytała zaskoczona Leith.

– Samego szefa we własnej osobie! – odparł.

– Pana Massinghama? – dopytywała się, nie kryjąc zdumienia.

– Jak Bozię kocham! Przyszedł z kimś z kadr i panem Cathamem – ciągnął Jimmy, wspominając nazwisko szefa Vasey. – Pan Massingham chciał nie tylko spotkać się z wszystkimi kierownikami, ale także obejrzeć sobie każde biuro!

Leith żałowała trochę, że nie udało jej się zobaczyć szefa, ale wróciła do pracy. Była jedynie małym kółeczkiem w ogromnej machinie i pan Massingham na pewno nie przyjdzie po raz drugi, a nawet jeśli ma dobrą pamięć do twarzy i tak nie będzie pamiętał, z kim się spotkał, a z kim nie.

Wkrótce potem tak zajęła się swoją pracą, że posłała Jimmy'ego po jakieś papierzyska i zapomniała zupełnie o panu Massinghamie.

Stała zwrócona plecami do drzwi, szukając w szafie potrzebnych papierów, kiedy usłyszała, że ktoś wchodzi do pokoju.

– Dobra, Jimmy – powiedziała, nie odrywając wzroku od trzymanych w dłoni dokumentów. Miała zamiar dodać jeszcze, że zaraz zabiorą się do rozpracowywania materiałów, które przyniósł, kiedy odezwał się jakiś głos, ale zdecydowanie nie był to głos Jimmy'ego.

– Leith Everett? – zapytał. Był wybitnie męski i na pewno nie należał do żadnego z pracowników biura… choć chyba go gdzieś słyszała i to zupełnie niedawno.

Powoli odwróciła się i podniosła głowę. I po raz drugi, od chwili poznania tego człowieka, otworzyła usta ze zdumienia. Szok zamurował ją kompletnie, patrzyła nieruchomo na ciemnowłosego, ciemnookiego mężczyznę, który także zdawał się nie wierzyć własnym oczom.

– Bogowie – mruknął. – To nie możesz być ty!

– C-co pan tu robi? – wykrztusiła.

Już przedtem zorientowała się, że mężczyzna, którego przezwała Kuzynem Naylorem, odpowiada tylko na te pytania, które sam uzna za stosowne. Teraz także pozwolił, by jej pytanie zawisło w próżni. Podszedł bliżej, objął uważnym wzrokiem jej gładko ściągnięte do tyłu włosy i bez słowa zerwał jej z nosa okulary. Wyglądało na to, że chce sprawdzić, czy jej zielone oczy mają ten sam kolor, jaki miały we wczesnych godzinach niedzielnego poranka.

– Niech mnie piorun strzeli, ale wszystkich nabrałaś! -rzucił bezczelnie, wtykając jej okulary do ręki.

– A to co ma znaczyć? – zapytała wyzywająco.

– Nie mogę pojąć, jakim szatańskim cudem przez ten krótki czas, od kiedy tu pracujesz, zarobiłaś sobie na przezwisko Panny Lodowatej – raczył odpowiedzieć wreszcie na jedno z jej pytań, choć nie była to miła odpowiedź.