Powiedziała to bardzo rzeczowym tonem, podając mu kawę. Brad był tak zdumiony, że wybałuszył na nią oczy.

– Że co? Po tym wszystkim, co mi nagadałaś przez całe święta, nagle zmieniłaś zdanie? Co ci się stało?

– Nic, tylko doszłam do wniosku, że możesz mieć rację i że to rzeczywiście najwyższy czas.

Istotnie, dużo myślała na ten temat, ale trudno jej przychodziło wyznanie, że w głębi duszy pragnęła połączyć się z nim na zawsze.

– A dlaczegóż to doszłaś do takiego wniosku?

– Nie wiem – odpowiedziała wymijająco, na co się roześmiał.

– Słowo daję, ty naprawdę masz nierówno pod sufitem! Ale i tak cię kocham. – Przeszedł na drugą stronę lady kuchennej, porwał Pilar w ramiona i zaczął całować. – Kocham cię i będę kochał, czy wyjdziesz za mnie, czy nie. Może potrzebujesz jeszcze trochę czasu do namysłu?

– Lepiej nie dawaj mi za dużo czasu, bo jeszcze zmienię zdanie! – Roześmiała się. – Zróbmy szybko, co trzeba, żeby mieć to z głowy.

Zabrzmiało to tak, jakby oczekiwała czegoś przykrego. Natomiast Brad był w siódmym niebie.

– Nie bój się, tak to załatwię, że wszystko pójdzie jak z płatka – obiecał.

Wyznaczyli datę ślubu na czerwiec i zawiadomili o tym dzieci, które zadeklarowały, że chętnie przyjadą, mało tego – sprawiały wrażenie, że szczerze cieszą się z tej decyzji. Wśród zaproszonych gości znalazło się dziesięć małżeństw, kilkoro nieżonatych kolegów i niezamężnych koleżanek z pracy – w tym Marina Goleni, najlepsza przyjaciółka Pilar, która miała udzielić im ślubu – no i, oczywiście, matka Pilar, wdowa (oboje rodzice Brada już nie żyli). Matka Pilar mieszkała w Nowym Jorku, ale obiecała, że przyjedzie na ślub „jeśli w ogóle do niego dojdzie”, jak z niedowierzaniem dodała, czym nie na żarty zdenerwowała córkę.

Brad dotrzymał słowa i zajął się stroną organizacyjną ceremonii. Jego sekretarka rozesłała zaproszenia, Pilar musiała tylko sprawić sobie odpowiednią kreację. Razem z córką Brada, Nancy, i z Mariną Goletti wybrała się po zakupy, ale bez przekonania – mało brakowało, a jej towarzyszki musiałyby za nią przymierzać suknie. W końcu jednak zdecydowała się na tunikę z kremowego jedwabiu od Mary McFadden, układaną od góry do dołu w drobne fałdki, jak na posągach greckich bogiń. W dniu uroczystości uczesała się w wysoko upięty kok, z pojedynczymi pasemkami zwisającymi miękko przy twarzy. We włosy powplatała drobne białe kwiatki, z którymi wyglądała wystrzałowo. Kiedy po zakończeniu ceremonii odwróciła się ku gościom – na jej twarzy malowała się euforia.

– Widzisz, to wcale nie było straszne! – szepnął jej do ucha Brad. Jak zawsze, rozumieli się bez słów, nawet gdy stali na uboczu, bacznie obserwując, czy przyjaciele dobrze się bawią. W ciągu trzynastu lat wytworzyła się między nimi więź, która przetrwała wszystkie próby czasu. Połączyła ich miłość, która teraz przywiodła obydwoje do bezpiecznej przystani. – Przyznaj się, zrobiłaś to dla mnie, czy dla nich?

– Zabawne, ale chyba w końcu zrobiłam to dla siebie – odszepnęła. Nie chciała mu tego mówić, ale tak jakoś wyszło. – Po prostu nagle zrozumiałam, że chcę być twoją żoną, bo cię potrzebuję.

– Miło mi to słyszeć. – Przysunął się do niej bliżej. – A ja potrzebowałem ciebie, i to już od dawna, tylko nie chciałem ci się narzucać.

– Tak, zawsze to u ciebie ceniłam. Po prostu potrzebowałam więcej czasu. – Uśmiechnęła się nieśmiało, a on roześmiał się głośno. Dobrze, że nigdy nie chciała mieć dzieci, bo gdyby musieli czekać na jej decyzję przez następne trzynaście lat – mogli by się nie doczekać.

– I ten czas właśnie nadszedł. Widocznie tak miało być. Grunt, że cię kocham – oświadczył, ale w którymś momencie spojrzał na nią zaciekawionym wzrokiem. – Zaraz, a jak się teraz będziesz przedstawiać? Pani Coleman czy panna Graham?

– Prawdę mówiąc, jeszcze o tym nie myślałam. Nie jestem pewna, czy w moim wieku wypada zmieniać nazwisko. Jeśli przez czterdzieści dwa lata występowałam jako Pilar Graham, to jedno popołudnie tego nie zmieni… – Urwała, bo w jego oczach dostrzegła cień smutku i rezygnacji, więc dokończyła innym tonem: – Chociaż właściwie… może przez następne trzynaście lat… co szkodzi iść na całość?

– Więc Coleman? – upewnił się, zaskoczony i wzruszony. Ten dzień rzeczywiście okazał się wyjątkowy pod każdym względem.

– Tak, niech będzie pani Coleman. Pilar Coleman. Kiedy teraz uśmiechnęła się do niego – wyglądała jak młoda dziewczyna. Brad pocałował ją i podprowadził do grona rozbawionych przyjaciół.

– Gratuluję, Pilar – powiedziała jej matka znad kieliszka szampana. Elizabeth Graham w wieku lat sześćdziesięciu siedmiu nadal świetnie się trzymała i pracowała w Nowym Jorku jako lekarka – specjalistka z zakresu neurologii, z czterdziestoletnią praktyką. Innych dzieci poza Pilar nie miała. Jej mąż, sędzia Sądu Apelacyjnego, zginął w katastrofie lotniczej, kiedy Pilar studiowała prawo. – Zrobiłaś niespodziankę nam wszystkim.

Pilar się uśmiechnęła, lata doświadczenia nauczyły ją trzymać nerwy na wodzy i nie dać się matce rozdrażnić.

– Życie jest pełne cudownych niespodzianek – oświadczyła dyplomatycznie. Uśmiechnęła się do Brada, a nad jego ramieniem do Mariny, która matkowała jej od początku, odkąd Pilar przybyła do Santa Barbara. Zależało jej, żeby to właśnie Marina dała im ślub, bo zaprzyjaźniła się z nią na długo przedtem, za nim starsza koleżanka zasiadła na ławie sędziowskiej wspólnie z Bradem. Najpierw pracowały razem w zespole adwokackim, a dopiero potem Marina zrobiła aplikację sędziowską. Przez cały czas zastępowała Pilar prawdziwą matkę, z którą ta nie żyła w najlepszych stosunkach.

Pilar nigdy nie ukrywała, że prawie nie widywała swoich rodziców. Byli zanadto pochłonięci pracą zawodową, a ją wysłali do szkoły z internatem już jako siedmioletnią dziewczynkę. Do domu przyjeżdżała tylko na wakacje i świąteczne ferie, a wtedy rodzice głównie wypytywali, czego się ostatnio nauczyła, jak duże postępy poczyniła we francuskim i dlaczego ma takie słabe stop nie z matematyki. Wydawali się jej właściwie obcymi ludźmi, choć ojciec czasem podejmował pewne wysiłki, aby się do niej zbliżyć. Nie miał z nią jednak o czym rozmawiać, gdyż, podobnie jak matka, interesował się głównie pracą. Matka zaś wcześnie dała Pilar do zrozumienia, że sprawy jej pacjentów są dla niej nie porównywalnie ważniejsze niż problemy jedynej córki.

– Nigdy nie mogłam zrozumieć, po co oni w ogóle zdecydowali się na dziecko – zwierzyła się Bradowi już na samym początku. – Podejrzewałam nieraz, że przyszłam na świat wskutek pomyłki lub nieudanego eksperymentu medycznego. Nie spełniałam też ich oczekiwań. Ojciec ucieszył się dopiero wtedy, gdy poszłam na prawo. Pewnie po raz pierwszy uwierzył, że nie po pełnili z matką błędu, przywołując mnie na świat. Ale na uroczystość rozdania dyplomów matka i tak nie przyszła, bo nie mogła mi darować, że nie studiowałam medycyny, chociaż własnym przykładem raczej nie zachęcała mnie do tego.

W efekcie Pilar prawie całe dzieciństwo spędziła poza domem. W żartach ze swymi kolegami po fachu określała się nawet jako wychowanka instytucji publicznych, na równi z tymi jej klientami, którzy wychowali się w więzieniach. Właściwie trudno było by określić, co w większym stopniu wpłynęło na jej negatywny stosunek do instytucji małżeństwa i rodzenia dzieci – chłód uczuciowy panujący w jej rodzinie, czy też warunki, w jakich wyrosła. Nie miała bowiem pojęcia, jak powinno się wychowywać dziecko, ani nie chciała skazywać nikogo na takie dzieciństwo, jakie było jej udziałem. Kiedy poznała Brada, zaskoczył ją jego stosunek do własnych dzieci, oparty na wzajemnej szczerości, naturalności i wylewności uczuciowej. Pilar nie potrafiłaby odnosić się w taki sposób do nikogo, a zwłaszcza do dziecka. Z czasem zmniejszył się dystans między nią a dziećmi Brada, ale nadal nie chciała mieć własnych. Obecność matki na weselu przypomniała jej tylko, jak dalece rodzice ją zawiedli.

– Wyglądasz dziś uroczo, Pilar – wykrztusiła niezręcznie matka takim tonem, jakby mówiła do znajomej albo wręcz obcej osoby. Nigdy nie pozwoliła sobie na odrobinę uczuciowości, zakładając, że w ogóle miała jakieś uczucia… – Szkoda, że oboje z Bradem jesteście za starzy, żeby mieć dzieci.

Pilar spojrzała na nią ze zdziwieniem, nie wierząc własnym uszom, że takie słowa mogły wyjść z ust matki.

– I ty to mówisz? – wycedziła tak cicho, że nawet Brad tego nie słyszał. – Jakim prawem wkraczasz do naszego życia i ośmielasz się wyrokować na temat naszej przyszłości?

Marina, która przyglądała się im z daleka, nawet z tej odległości dostrzegła płomień gniewu w jej oczach.

– Wiesz równie dobrze jak ja, że z medycznego punktu widzenia nie jesteś już w wieku odpowiednim do prokreacji. – Matka mówiła chłodno, tonem zawodowej biegłości, natomiast Pilar dała się ponieść nerwom.

– Każdego dnia kobiety w moim wieku rodzą dzieci! – wybuchnęła, wściekła na siebie, że po raz kolejny dała się sprowokować. Posiadanie dziecka było ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła w życiu, ale jakie prawo miała jej matka, aby z góry zakładać, że nie może, a na wet nie powinna mieć dziecka? Po tym, jak mało zrobiła dla niej przez wszystkie minione lata, mogłaby przynajmniej odczepić się od jej życia prywatnego i uszanować prawo do własnych wyborów!

– W Kalifornii może i rodzą. – Matka nie ustępowała. – Ale te dzieci trafiają potem do mnie, opóźnione w rozwoju, z zespołem Downa lub innymi deformacjami. Nie przypuszczam, abyś tego chciała.

– Tak, oczywiście, masz zupełną rację! – Pilar spojrzała jej wyzywająco w oczy. – Już ty i tato postaraliście się, żebym nigdy nie chciała mieć dzieci!

Czym prędzej wmieszała się w tłum gości, roztrzęsiona. Rozglądała się za Bradem, ale akurat odszedł z kimś na bok, sądząc pewnie, że Pilar mile gawędzi sobie z mamą.

– Dobrze się czujesz? – zagadnęła szeptem Marina, której siwe włosy ułożone były w niesforną, pełną loków fryzurę. Ta starsza dama była dla Pilar i matką, i serdeczną przyjaciółką. Chętnie dzieliła się z nią swoim doświadczeniem życiowym, bo dokonywała podobnych wyborów jak Pilar, tylko z innych powodów. Po przedwczesnej śmierci własnej matki sama wychowała dziesięcioro młodszego rodzeństwa, ale pozostała starą panną i nie dochowała się potomstwa. Ciekawym wyjaśniała, że poświęciła się karierze zawodowej, ale zawsze chętnie wysłuchiwała skarg Pilar na obojętność rodziców.

W ostatnich latach młoda kobieta miała mniej powodów do narzekań, bo Pani Doktor, jak nazywała matkę, odwiedzała ją najwyżej raz na dwa-trzy lata. Pilar niespecjalnie za nią tęskniła, bo odwiedziny mamuśki miały charakter formalny. Pod tym względem nic się nie zmieniło od czasów jej dzieciństwa. Nie były to wizyty, ale wizytacje.

– Oj, chyba Pani Doktor palnęła ci kazanie! – Marina mrugnęła porozumiewawczo.

Pilar mogła już zdobyć się na uśmiech, bo w towarzystwie Mariny nabierała lepszego mniemania o gatunku ludzkim.

– Nie, chciała się tylko upewnić, czy Brad i ja zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy już za starzy na dzieci! – parsknęła z gorzką ironią. Nie tyle martwił ją brak potomstwa, ile raczej brak ciepłych uczuć u własnej matki.

– Myślałby kto! – zaperzyła się sędzina Goletti. – Moja mama urodziła ostatnie dziecko, kiedy miała pięćdziesiąt dwa lata.

– Chcesz mi powiedzieć, że mam równać do tego poziomu? – Pilar się roześmiała. – Tylko mi nie mów, że i mnie może to spotkać, bo chyba się zastrzelę! – W dniu własnego ślubu? Z byka spadłaś? – Marina spróbowała obrócić tę wypowiedź w żart, ale zaskoczyła Pilar kolejnym pytaniem: – A co, chcielibyście mieć dzieci?

Znała wiele małżeństw starszych niż Brad i Pilar, które dopiero niedawno doczekały się potomstwa, ale pytała z prostej ciekawości, bo była dostatecznie blisko zaprzyjaźniona z Pilar. Zaskoczyło ją jej małżeństwo po tylu zdecydowanych deklaracjach po zostawania w stanie wolnym, może wobec tego i inne jej postanowienia uległy zmianie. Pilar jednak roześmiała się jej w nos.

– No, nie, o to nie musisz się martwić. Na mojej liście życzeń dzieci figurują na ostatnim miejscu i na razie nie planuję tego zmienić.

– Czego nie planujesz? – wtrącił się Brad, który akurat do nich dołączył i z zadowoloną miną otoczył ramieniem talię żony.

– Rezygnacji z pracy zawodowej. – Pilar na poczekaniu wymyśliła odpowiedź. Zdążyła już ochłonąć po wymianie zdań z matką, a obecność Brada działała na nią uspokajająco.

– A któż się tego po tobie spodziewał? – Brad potoczył dookoła zdziwionym wzrokiem. Nie przypuszczał, że ktokolwiek może w ogóle o coś takiego zapytać. Pilar cieszyła się opinią wyśmienitej prawniczki, w pełni oddanej swemu zawodowi. Nie wyobrażał sobie nawet, aby mogła rzucić pracę.

– Myślałam, że mogłaby dołączyć do grona sędziów – wywinęła się sprytnie Marina Goleni. Zresztą myślała o tym całkiem poważnie. Ktoś ją akurat odwołał, więc Pilar i Brad zostali przez chwilę sami, patrząc sobie w oczy.