Kiedy się spotykało Luizę Casati, trzeba było przygotować się na to, że jej włosy znowu będą innego koloru niż ostatnio. Tego dnia okazały się oślepiająco rude pod zwiewnymi piórami kapelusza. Markiza była kobietą bardzo wysoką, a w jej bladej twarzy wyróżniały się ogromne czarne oczy, powiększone przez czernidła makijażu, i usta podobne do świeżej rany. Casati zbliżała się majestatycznym krokiem, przyciskając do piersi pęk czarnych irysów. Na jej widok ludzie nieruchomieli, jakby zobaczyli maskę Meduzy lub samą Śmierć, której ponure rytuały markiza odprawiała z lubością, nie troszcząc się zbytnio o powodowany efekt. Nagle uśmiechnęła się i podeszła do Morosiniego, który pochylił się w ukłonie. Podała mu królewskim gestem dłoń ozdobioną ciężkim pierścieniem, po czym, skierowawszy na niego monokl wysadzany diamentami, wydała okrzyk dźwięczny jak wiolonczela:

-  Drogi Aldo! Co za przyjemność spotkać pana, mimo iż nie odpowiedział pan na moje zaproszenie na dzisiejszy bal! Myślę, że to nie pańska wina: bileciki zostały wysłane... Ale pan ich nie potrzebuje, i oczywiście liczę na przybycie...

To nie było pytanie. Casati prawie nigdy ich nie stawiała, a jeśli nawet, to nie czekała na odpowiedź. Mieszkała nad Canale Grandę w Casa Dario, chylącym się ku ruinie pałacu z marmuru, porfiru i lapis lazuli, ale spowitym w romantyczny gąszcz bluszczy i glicynii. Urządziła w nim wspaniałe salony, mieszkając wśród cennych przedmiotów, futer i złotych naczyń, otoczona czarnoskórymi służącymi, których przebierała, zależnie od nastroju, za orientalnych książąt lub niewolników. Przyjęcia, które wydawała, były oszałamiające, ale Morosini nie przepadał za ich oryginalnością. Któregoś wieczoru, kiedy do niej przypłynął, musiał przejść między dwoma wielkimi tygrysami. Na schodach stali młodzi, na wpół nadzy gondolierzy pomalowani złotą farbą, z której powodu jeden z nich umarł jeszcze tej samej nocy. Tragedia ta dodała ponurej sławy legendzie Casati. Zaprosiwszy dwieście osób na bal, markiza wynajęła jeden z placów, kazała odgrodzić go od pospólstwa kordonem utworzonym z powiązanych ze sobą pozłacanymi łańcuchami służących odzianych jedynie w szkarłatne przepaski na biodra. W istocie nie było takiej ekstrawagancji, której by jej nie przypisywano. Powiadano nawet, że w jej francuskiej posiadłości w Vésinet, w czarującym Różowym Pałacu, który kupiła od Roberta de Montesquieu, hodowała węże. Co było zresztą najczystszą prawdą.

Morosiniego nie pociągał słynny bal i odpowiedział, że ma zajęty wieczór.

Casati zmarszczyła brwi.

-  Czy został pan do tego stopnia sklepikarzem, że wzdraga się na myśl, że mógłby przeżyć u mnie chwilę na miarę wieczności?

-  No właśnie! - odparł Morosini, którego nalegania hrabiny zaczęły złościć. - Sklep ma swoje wymagania, a ja dziś wieczór muszę wyjechać do Genewy, gdzie mam podpisać ważny kontrakt. Musi mi pani wybaczyć.

-  Zdecydowanie nie! Niech pan zadzwoni, że ma grypę. Szwajcarzy nienawidzą mikrobów, a pan pojedzie później. No, proszę się nie dać błagać! Jeśli chciałby się pan dowiedzieć czegoś o damie, którą pan bardzo kochał...

Aldo poczuł ukłucie w sercu.

-  Kochałem ich kilka.

-  Ale jedną bardziej niż inne... Przynajmniej cała Wenecja była o tym przekonana.

Aldo zmieszał się, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Ale z opresji wybawiła go towarzyszka markizy, która podeszła bliżej i oznajmiła z nutą zniecierpliwienia:

-  Już czas, Luizo, żebyś mnie przedstawiła. Nie lubię, jak się o mnie zapomina.

-  To rzeczywiście niewybaczalne - podchwycił Aldo z uśmiechem. - Jestem książę Morosini i proszę panią o wybaczenie, że byłem nie tylko tak nietaktowny jak nasza przyjaciółka, ale na dodatek ślepy.

W istocie dama była zachwycająca. Ale nie zawdzięczała swojej urody ani eleganckiemu strojowi, ani dyskretnemu makijażowi. Ta szczupła blondynka nosiła kostium z surowego jedwabiu o doskonałym kroju, który w niczym nie przypominał „tutki z łakociami" Miny van Zelden. Pomimo niezadowolenia brzmiącego w jej głosie był on słodki i melancholijny. Jej jasnoszare, przejrzyste oczy wydawały się niezgłębione. Urocze stworzenie!

-  A więc - rzekła markiza nieoczekiwanie w dobrym nastroju - oto, jak się urządziłam! To prawda, że mam w zwyczaju zabierać dla siebie pierwszy plan.

Przebacz mi, moja droga. Aldo, oto lady Mary Saint Albans, która przybyła specjalnie, aby u mnie tańczyć. Oto jeszcze jeden powód, by mnie odwiedzić. A teraz musimy już odejść.

Nie czekając na odpowiedź i wykonawszy ostatni, przyjazny gest, Casati skierowała się do czekającej na nią gondoli ze srebrnym dziobem. Piękna Angielka odwróciła się i obdarzyła Morosiniego promiennym uśmiechem. Aldo był rozdarty i nie wiedział, co robić. Sądząc po emocji, jaką odczuwał na myśl, że w końcu się dowie, co się dzieje z Dia-norą, musiał przyznać po raz kolejny, że nie jest uleczony. Czy będzie miał dość siły, by nie wykonać „ukazu" Luizy? Klient, z którym miał się spotkać, był bardzo ważny. Z drugiej strony, jego duma cierpiała na myśl, że jak potulny pies pobiegnie za rzuconą przynętą.

Może stałby jeszcze tak długo, śledząc rozkojarzonym wzrokiem purpurowy ślad damy z czarnymi irysami, gdyby nagle nie wyrwał go z zamyślenia wesoły głos:

-  Co takiego mówiła czarownica? Czy postanowiła włożyć dzisiaj maskę Meduzy?

Los chyba uwziął się na Morosiniego i postanowił, że spóźni się na spotkanie, o którym zdążył już zapomnieć. Westchnąwszy, odwrócił się i ujrzał Adrianę.

-  Można by rzec, że jej nie znasz! Chciała mnie zmusić, żebym przyszedł do niej na bal dzisiaj wieczorem, podczas gdy ja mam co innego do roboty.

Kuzynka wybuchnęła śmiechem. Wyglądała pięknie i zdawała się być w wyśmienitym humorze. Odziana w czarno-biały kostium zgodnie z ostatnim krzykiem mody i czarujący biały kapelusz zwieńczony długim, czarnym piórem, wyglądała jak uosobienie elegancji.

-  To proste: nie chodź tam! Jest zdolna rzucić cię na pożarcie panterze lub wrzucić do swojego zwierzyńca. Niektórzy powiadają, że trzyma w nim mureny, na modłę rzymskich cesarzy.

-  Jest zdolna do wszystkiego. Co nie przeszkadza, że jada się u niej wybornie...

-  U Momina także! Powinieneś zaprosić mnie na obiad. Jestem bardzo głodna, a poza tym dawno nie rozmawialiśmy.

-  Niestety, przykro mi, ale nie mogę. Batory już na mnie czeka w Pilsen!

-  Ten człowiek od pięknych, emaliowanych bibelotów?

-  Ten sam! Nie mogę go zaprosić do siebie, gdyż nie znosi kiszonej kapusty, z którego to powodu Cecina uważa go za nieznośnego barbarzyńcę. Ale bardzo żałuję. Wyglądasz bosko!

Kuzynka roześmiała się i obróciła wokół własnej osi jak modelka.

-  Nie do wiary, co potrafi magia paryskiego krawca, nieprawdaż? Mam na sobie jedną z ostatnich kreacji Madelaine Vionnet... i jedną część Longhi, którą tak korzystnie dla mnie sprzedałeś. Tylko mi nie mów, że to szaleństwo! Jeśli mam ponownie wyjść za mąż, muszę dbać o wygląd... Ale, ale... skoro jesteś spóźniony, chodźmy! Odprowadzę cię do Pilsen.

Para zbliżała się do słynnej tawerny założonej w Wenecji podczas okupacji austriackiej. Mały ogródek zawsze gromadził spory tłumek amatorów oryginalnych wędlin.

Nagle pojawiła się Mina: czerwona, zdyszana, z potarganymi włosami; widać było, że nawet nie miała czasu włożyć kapelusza i wyglądała na bardzo rozgorączkowaną.

-  Dzięki Bogu, książę, że nie jest pan jeszcze przy stole! - krzyknęła.

-  Nie mogę uwierzyć, ależ to jakaś konspiracja! Wszyscy się chyba zmówili, żeby nie pozwolić mi tu zjeść! Co się pani stało, Mino? Mam nadzieję, że nic groźnego! - dodał bardziej serio.

-  Nie sądzę, ale przyszedł telegram! Z Warszawy! Pomyślałam, że powinien pan o nim jak najszybciej wiedzieć. Jeśli zależy panu na tym spotkaniu, musi pan wsiąść do wieczornego pociągu do Paryża, aby zdążyć na Nord-Express, który odjeżdża jutro wieczorem, a ja muszę zarezerwować miejsca!

Wyjęła z kieszeni niebieski papier, rozpostarła go i podała księciu. Nie odpowiadając, Morosini przebiegł wzrokiem lakoniczny telegram:


Jeśli interesuje Pana wyjątkowa sprawa, będę szczęśliwy, mogąc spotkać się z Panem w Warszawie dwudziestego drugiego. Proszę przyjść około ósmej wieczór do winiarni „ U Fukiera ".

Z poważaniem, Szymon Aronow


-  A kto to taki? - spytała Adriana, która nie krępując się, czytała kuzynowi przez ramię.

Morosini był zbyt zaskoczony; nie usłyszał pytania i nie odpowiedział. Zastanawiał się, ale ponieważ hrabina powtórzyła pytanie, włożył telegram do kieszeni i uśmiechnął się.

-  To mój polski klient. Mina ma rację. Muszę wracać do domu.

-  A co z twoim Węgrem?

-  Och, byłbym o nim zapomniał! - Pomyślał chwilę i zwrócił się do Adriany: - Posłuchaj, droga kuzynko, ponieważ jesteś głodna, oddasz mi wielką przysługę, udając się na obiad z Batorym. Powiesz Scapiniemu, kierownikowi sali, że jesteście moimi gośćmi...

- Icóż ja mam rzec temu człowiekowi?

-  No więc, że musiałem nagle wyjechać i że cię prosiłem o dotrzymanie mu towarzystwa. Nie będzie zaskoczony, ponieważ już cię zna, a nawet mogę zapewnić, że go to ucieszy. Lubi ładne kobiety co najmniej tak jak emaliowane bibeloty z XII wieku, a gdyby przypadkowo zakochał się w tobie, zrobisz najlepszy interes w swoim życiu. Jest wdowcem, a w jego żyłach płynie więcej błękitnej krwi, niż w moich i twoich razem wziętych, ponieważ pochodzi z rodziny królewskiej, jest szalenie bogaty, a nad jego dobrami słońce nigdy nie zachodzi.

-  Możliwe, ale ostatnio, gdy go spotkałam, zalatywał końskim łajnem.

-  To normalne! Jak wszyscy Węgrzy szlacheckiego rodu jest w połowie człowiekiem, w połowie koniem. Posiada wspaniałe stajnie, a na koniu jeździ jak bóg.

-  Nie przekonasz mnie! Puszta mnie nie pociąga, nie zamierzam też spędzić życia na grzbiecie centaura! A poza tym...

-  Adriano! Tylko tracimy czas! Mimo to idź z nim na obiad. Co do bibelotów, pokażesz mu je jutro. Przekażę je Minie. Razem z cenami. Zrób to dla mnie, odwdzięczę ci się - dodał pieszczotliwym tonem, który przybierał w niektórych sytuacjach i który rzadko nie odnosił zamierzonego skutku.

Chwilę później Adriana Orseolo wchodziła do Pilsen z gracją godną markizy Casati. Tymczasem Morosini zdążał w stronę placu św. Marka, aby dotrzeć do swej łodzi.

Telegram w jego kieszeni zakłócił mu spokój, ale przede wszystkim spowodowało to specjalne podniecenie myśliwego, który natrafił na świeży ślad zwierzyny. Otrzymać telegram od prawie mitycznej osoby było czymś niecodziennym.

W istocie nazwisko Szymona Aronowa, stało się już legendą w wąskim i zamkniętym gronie wielkich kolekcjonerów klejnotów. I jeżeli lord Astor, Guggenheim, Pierpont Morgan czy Harry Winston, nowojorski jubiler, ukazywali się na wielkich aukcjach międzynarodowych, to Szymona Aronowa nikt nigdy nie widział.

Kiedy ogłaszano gdzieś w Europie aukcję starych klejnotów, w sali pojawiał się mały, niepozorny człowiek z kozią bródką i w okrągłym kapeluszu. Nigdy nie licytował, zadowalając się dyskretnymi gestami w stronę licytatora, który zdawał się zawsze pełen uszanowania wobec niego. Drobny człowieczek często kupował rzeczy, które przyprawiały o ból głowy kustoszy muzeów.

W końcu dowiedziano się, że nazywa się Elie Amschel i że jest zaufanym Szymona Aronowa, którego ciągłą nieobecność wyjaśniał nieodmiennie niedyspozycją fizyczną, ale zamykał się jak ostryga, gdy tylko stawiano mu inne pytania, a przede wszystkim - gdzie mieszka jego zleceniodawca. Znano jedynie adresy banków szwajcarskich, które prowadziły interesy tego Żyda, zapewne niewiarygodnie bogatego. Co do małego pana Amschela, kupował, czasem odsprzedawał, zawsze cichy, zawsze dyskretny, zawsze uprzejmy, po czym znikał, napotykając u wyjścia z sal aukcyjnych nieodstępują-cy go ani na krok kwartet ochroniarzy o azjatyckich rysach.

Tajemnicza postać Szymona Aronowa wzniecała ciekawość, ale hermetyczny świat kolekcjonerów rządził się swoimi zasadami, które niebezpiecznie byłoby złamać; najważniejszą z nich była zasada milczenia.

Wracając do domu, Morosini obserwował kątem oka sekretarkę. Mina wróciła do równowagi, którą utraciła po odebraniu telegramu. Poprawiła wzburzoną fryzurę i trzymając ręce skrzyżowane na kolanach, siedziała wyprostowana jak struna z tyłu lodzi, spoglądając obojętnie na znajome widoki.

-  Powiedz, Mino - rzucił nagle Morosini - co wiesz o Szymonie Aronowie?

-  Nie rozumiem, proszę pana.

-  A jednak to proste. Skąd wiedziałaś, że telegram podpisany tym nazwiskiem może być wystarczająco ważny, aby zmieniać mój plan dnia i kazać mi pędzić na drugi koniec Europy?