spokój wszystkim Ferralsom, obecnym i przyszłym. I Gu-ilhem, zbyt naiwny, jak się wydaje, uwierzył temu nędznikowi. Następnego dnia został zatrzymany, pośpiesznie osądzony za upieranie się przy swoich przekonaniach i zaciągnięty aż do Marsylii, gdzie przykuto go do wioseł królewskiej galery. Tam wyzionął ducha pod ciosami strażników. Jego żonie i dzieciom udało się uciec i dotrzeć do Holandii, gdzie dostali schronienie takie, na jakie zasługiwało ich nieszczęście. Co do Błękitnej Gwiazdy, powierzona pewnemu lichwiarzowi, została odzyskana wraz ze śmiercią starego księcia i od tego dnia zajęła miejsce wśród skarbów waszych przodków, książę Morosini!... I co pan sądzi o mojej historii?

Aldo uniósł powieki, które miał spuszczone, i utkwił poważne spojrzenie w twarzy adwersarza.

-  Uważam, że jest straszna... lecz od zamierzchłych czasów ludzie wymyślają podobne. Co do mnie, wiem jedno: moją matkę zamordowano, żeby mocją spokojnie okraść! Reszta mnie nie interesuje!

-  Popełnia pan wielki błąd! Sądzę, że historia zatoczyła koło. Trzeba było, żeby została przelana krew niewinnej, by odkupić śmierć porządnego człowieka i nawet jeśli ciężko to panu słyszeć, myślę, że dusza Guilhema może teraz spać spokojnie!

Aldo wstał tak gwałtownie, że hiszpańskie krzesło się zachwiało.

-  Ale nie dusza mojej matki! Dowiedz się, sir Eryku, że muszę znaleźć zabójcę! Niech się pan modli, żeby nie dotknęło to pana zbyt mocno!

Anglik znowu wzruszył ramionami.

-  Ta, którą zamierzam poślubić, jest jedyną istotą, na jakiej mi zależy... bardzo ją kocham, bardziej niż cokolwiek na świecie... O innych nie dbam i nawet gdyby pan pozabijał całą jej rodzinę, nie przejąłbym się.

-  To niech mi pan odda szafir! Jestem gotów zapłacić!


-  Nie jest pan wystarczająco bogaty! - odparł handlarz bronią z pogardą.

-  To prawda, że nie tak jak pan, ale bardziej, niż sobie pan wyobraża. Kamienie historyczne czy nie, to mój zawód i znam ich wartość, czy to będzie klejnot Régent czy Koh-i-Noor. Niech pan powie swoją cenę, a ja się zgodzę!... Sir Eryku, niech pan będzie wspaniałomyślny: pan zdobył szczęście, niech mi pan odda klejnot!

-  Jedno nie idzie w parze z drugim. Ale rzeczywiście będę wspaniałomyślny: wpłacę panu okrągłą sumę za Błękitną Gwiazdę. Jako odszkodowanie...

Morosini się zachwiał. Ten parweniusz bez wątpienia myślał, że bogactwo pozwala mu na wszystko. Aby się uspokoić, powoli wyciągnął ze złotego etui z wygrawerowanym herbem rodowym papierosa, strzepnął go o błyszczące wieczko, zanim włożył do ust, zapalił i powoli się zaciągnął, jednocześnie nie spuszczając oczu z adwersarza, któremu się przyglądał tak uporczywie, jakby Ferrals był dziką bestią.

-  Pańskie tradycje rodzinne nie przeszkodziły jednak, że został pan handlarzem. To, co pan umie najlepiej, to płacić, płacić, płacić! Płacić za przedmiot... płacić za kobietę, wszystko jedno! Obawiam się, że jest pan zdolny nawet przekupić śmierć! Sądzi pan, że życie matki można przeliczyć na pieniądze? Wydaje się, że obecnie szczęście panu sprzyja, ale niech pan się strzeże, bo szczęście może się odwrócić.

-  Jeśli ma pan nadzieję, że mnie rozzłości, to traci pan czas! Co do mojego powodzenia, niech się pan o nie nie martwi; mam sposoby, aby mnie nie opuszczało!

-  Znowu pieniądze? Pan jest niepoprawny, ale proszę sobie zapamiętać: kamień, który pan zdobył takimi mętnymi metodami, a w którym pan widzi talizman, był przyczyną zbyt wielu tragedii, aby mógł przynosić szczęście. Niech pan wspomni moje słowa, kiedy ono pana opuści, sir Eryku! Uniżony sługa!

Morosini nie chcąc słyszeć już nic więcej, skierował się do drzwi gabinetu, zbiegł po schodach, w holu odebrał od służącego kapelusz, laskę i rękawiczki. Lecz kiedy chciał je włożyć, poczuł coś w lewej rękawiczce, więc wsunął ją do kieszeni. Dopiero u ciotki postanowił sprawdzić, co jest w środku, i wyciągnął mały zwitek papieru, na którym ktoś skreślił kilka słów drżącą ręką:


Jutro, około piątej, wybieram się na herbatę do ogrodu zoologicznego. Moglibyśmy się tam spotkać, ale proszę do mnie podejść tylko, kiedy będę sama.

Muszę z Panem porozmawiać.

Żadnego podpisu, ale ten nie był potrzebny.

Morosiniego ogarnął nagły przypływ radości i wrócił mu dobry nastrój. Anielka naprawdę lubiła ogrody! Po Wilanowie - Lasek Buloński, ale nawet gdyby mu wyznaczyła spotkanie w kanałach lub katakumbach, pomyślałby, że to raj. Miał ją ujrzeć, rozmawiać z nią i nagle poczuł się jak Fortunio.

Aby wypełnić czymś czas, udał się do portiera, żeby zadzwonić do Gilles'a Vauxbruna, który - jak się okazało -wrócił już z ekspedycji do Turenii i zapraszał go na kolację. Proponował, by poszli do restauracji Cubata, dawnego carskiego kucharza, ostatnio pracującego przy Polach Elizejskich w miejscu, gdzie dawniej mieścił się pałac Paivy*21.

-  Dają tam nieźle zjeść - doda! Vauxbrun - w miłej, spokojnej atmosferze, co nie wszędzie jest możliwe. Do zobaczenia o ósmej!

*   *   *


Obaj przyjaciele mieli w zwyczaju przestrzegać punktualności. Kiedy równocześnie przekraczali drzwi restauracji, rozległ się przeszywający łoskot: przy trotuarze z piskiem opon zahamował mały roadster amilcar w jasnoczerwonym kolorze. Morosini, nie wierząc własnym oczom, rozpoznał siedzących w nim pasażerów: jasną czuprynę Vidal-Pellicorne'a, który prowadził, i tę bardziej uładzoną młodego Solmańskiego...

-  Znasz tego pomylonego archeologa? - spytał anty-kwariusz, któremu nie umknęło zdziwienie przyjaciela.

-  Spotkałem go raz czy dwa razy... Powiadasz, że jest stuknięty?

-  Gdy chodzi o egiptologię, wpada w delirium. Jedyny raz, kiedy zdecydowałem się wystawić naczynia grobowe, wpadł do mojego sklepu, aby wygłosić wykład na temat XVIII dynastii. Nigdy więcej nie tknę wyposażenia egipskiego grobowca, ze strachu, że ten człowiek znowu przyjdzie! Chodźmy na kolację, a przy odrobinie szczęścia nie zobaczy nas!

Licząc, że umknie przenikliwemu spojrzeniu Adalberta, Gilles Vauxbrun się mylił: rzadkie włosy, wydatny nos, królewskie oko i ciężkie powieki czyniły go podobnym do Juliusza Cezara lub do Ludwika XI, w zależności od oświetlenia. Ze swoją charakterystyczną twarzą, wielkim, zwalistym ciałem, zawsze ubrany z wyszukaną elegancją, i z kwiatem w butonierce, nigdy nie przechodził niezauważony. A ponieważ jego towarzysz również wyróżniał się z tłumu, kiedy weszli do restauracji, wszystkie głowy odwróciły się w ich stronę, a kilka osób Vauxbruna pozdrowiło. Musieli nawet zatrzymać się przy stoliku, przy którym ładna kobieta wyciągnęła dłoń ciężką od pereł, żądając, aby antykwariusz przedstawił jej Morosiniego. Skutek był taki, że gdy już w końcu zajęli miejsca przy swoim stoliku, zauważyli, że Adalbert z Zygmuntem zajmują stolik tuż obok. Trzeba było się przywitać, ale dzięki Bogu na tym poprzestano i kolacja przebiegła przyjemnie.

Ale tylko do deseru...

Aldo spostrzegł, że Solmański nie przestaje patrzeć w jego stronę z uśmiechem, który go denerwował i niepokoił zarazem. Widać było, że młokos za dużo wypił. Adalbert również nie czuł się najlepiej. Po skończonym posiłku chwycił swego kompana pod ramię i zaczął ciągnąć w stronę wyjścia, ale Zygmunt gwałtownym gestem wyrwał mu się, wykonał nagły zwrot i chwiejąc się na nogach, stanął przed obiektem zainteresowania. Pomimo błazeńskiej aparycji właściwej pijanicom w jego uśmiechu czaiła się groźba.

-  No wiecie państwo... hep!... nie można zrobić... jednego kroku... żeby na pana nie wpaść, książę... jak tam... W pociągu... na dworcu... a teraz... tutaj. Stwierdzam, że zajmuje pan trochę za dużo miejsca!

-  A pan nie trzyma się na własnych nogach! - odpalił Morosini z pogardą. - Jeśli nie chce pan spotykać ludzi, trzeba zostać w domu.


-  Chodzę, gdzie mi się podoba!

-  Ja również.

- Irobię, co chcę, a chcę... pana zabić, gdyż uważam, że za bardzo się pan interesuje... moją siostrą!

-  Panie Vidal-Pellicorne - wtrącił Vauxbrun - czy pozwoli pan, że pomogę panu wyprowadzić tego opoja?

-  Poradzę sobie! No, idziemy, Solmański! Robi pan z siebie przedstawienie.

Odwiozę pana do domu.

-  Nie... nie ma... mowy! Mieliśmy zagrać w Kole.

-  W takim stanie pana nie wpuszczą - zadrwił Morosini.

-  I ja tak sądzę. Chodźmy, Zygmuncie, wracamy! Dobranoc panom!

-  Ale ja chcę zabić tego tam! Na pojedynek! - upierał się młodzian.

-  Później! Najpierw musi pan przyjść do siebie.

Z pomocą kierownika sali Adalbertowi udało się wyprowadzić Solmańskiego z Cubat. Morosini zastanawiał się, dlaczego Vidal-Pellicorne zaczął utrzymywać tak bliskie stosunki z bratem Anielki.

Chwilę później znowu dał się słyszeć wystrzał amilcara i Gilles Vauxbrun wzruszył ramionami.

-  Nie chciałbym mieć takiego pasażera. Ale, ale... proszę mi powiedzieć, dlaczego ten Polak... Czyżbym się nie mylił? Jest jednym z nich?

-  Nie, nie myli się pan.

-  Dlaczego tak mu zależy na tym, aby pana zabić? Co takiego uczynił pan jego siostrze?

-  Nic! Naprawdę nic. Spotkaliśmy się raz czy dwa razy... była dla mnie bardzo miła... Nic więcej, ale możliwe, że w oczach moczymordy...

-  Z pewnością - powiedział antykwariusz w zamyśleniu - ale słynne In vino ventas często się sprawdza. Ten młody człowiek nienawidzi pana, dlatego radzę się go strzec.

-  A co mam robić? W tych czasach nie urządza się już pojedynków...

-  Są inne sposoby, ale przynajmniej został pan ostrzeżony!

* * *


Następnego dnia rano Adalbert zadzwonił do Alda.

-  Nie sądziłem, że ten młody Zygmunt tak pana nie znosi! Jak tylko pana rozpoznał, pańska osoba była jedynym tematem rozmowy, i wtedy zaczął pić jak smok.

-  Zauważyłem, ale zdaje się, że jest pan z nim w dobrych stosunkach? Dlaczego?

-  Zwykła strategia, mój drogi. Dla dobra naszych planów trzeba trzymać ręce na pulsie. To było łatwe, wystarczyło wkraść się w kręgi z ulicy Royale. Trochę szczęścia i uwielbia mnie. A pan? Na jakim pan jest etapie?

-  Wczoraj wieczorem odwiedziłem Ferralsa, ale ponieważ mam jeszcze jedno ważne spotkanie dziś po południu, opowiem to panu później. Gdzie moglibyśmy się spotkać?

-  Najlepiej, żeby pan przyszedł do mnie późnym wieczorem.

-  Czy mam założyć sombrero i czarną pelerynę? - spytał rozbawiony Morosini. - A może maskę wenecką?

-  Wy, wenecjanie, jesteście ostatnimi romantykami. Niech pan przyjdzie koło dziewiątej. Przekąsimy co nieco i ustalimy fakty.

* * *


Ogród zoologiczny, położony w Lasku Bulońskim między bramą des Sablons a Madrycką, został założony w roku 1860 w celu „zgromadzenia gatunków zwierząt mogących dawać siłę, mięso, wełnę dla przemysłu i handlu lub służyć naszym rozrywkom". Można tam było znaleźć urocze działy, takie jak wylęgarnię jedwabników, wielką wolierę, kurnik, małpiarnię, akwarium, basen z fokami i sto innych cudów, które codziennie przyciągały dzieciarnię z okolicy i bardziej oddalonych dzielnic. Dla małych i dużych urządzono herbaciarnię na świeżym powietrzu oferującą łakocie, eklery, babki, lody oraz sułtanki - przepyszne ciastka nadziewane kremem waniliowym. Zajadając słodycze, można było słuchać muzyki dobiegającej z sąsiedniego kiosku, a w sezonie letnim popisów orkiestry, która dawała koncerty między trzecią a piątą. Wreszcie - niezwykła rozrywka dla dzieci - istniała możliwość przejechania się wokół wielkiego klombu na ośle, kucyku, zebrze, wielbłądzie, słoniu, a nawet na strusiu. Do tego Edenu docierało się małym pociągiem z Porte Maillot, ale Morosini wziął taksówkę.

Kiedy przyjechał i doszedł do tarasu herbaciarni, Anielka już siedziała przy stoliku w towarzystwie swojej pokojówki. Promień słońca, przeniknąwszy przez liście kasztanowca, grał w jej włosach ozdobionych małym toczkiem z piór zimorodka. Niedbałym ruchem łyżeczki nabierała lody truskawkowe.

Aldo usiadł tak, aby go widziała, zamówił herbatę i babkę z rumem, ale większą przyjemność robiło mu podziwianie jasnej cery i delikatnego profilu dziewczyny. Na tle zieleni, roześmianych dzieci i skocznego walca z Wesołej wdówki granego przez orkiestrę prezentowała się uroczo. Była zbyt ładna, aby nie wzbudzić uczucia nawet w takim wrogu kobiet jak Ferrals, i Aldo poczuł narastającą gorycz na myśl o niesamowitym szczęściu, które spotkało handlarza armat.

Gdy Anielka dostrzegła Morosiniego, mrugnęła i lekko się uśmiechnęła, po czym odwróciła twarz w stronę orkiestry. Książę zrozumiał, że musi czekać. Po chwili, kiedy muzyka umilkła, pokojówka wezwała kelnera, zapłaciła rachunek, po czym obie kobiety wstały i odeszły wśród lekkiego zamieszania, jakie zawsze powstaje po zakończeniu koncertu. Aldo rzucił banknot na stół i ruszył za nimi.