-  To dobra wiadomość! Co teraz możemy zrobić?

-  Uroczystość dopiero za godzinę. Możemy się czegoś napić w jednym z bufetów albo obejrzeć prezenty ślubne. Jeśli pan pozwoli, wybieram drugą propozycję: ekspozycja powinna się panu spodobać.

Dwaj spiskowcy ruszyli wraz z falą gości kierujących się w stronę wystawki. Niektórzy chcieli zobaczyć, czy ich podarunek zajmuje dobre miejsce i porównać go z innymi -tych było najwięcej; inni szli tam z ciekawości, chcąc ujrzeć przedmiot, o którym gazety rozpisywały się jako o prawdziwym skarbie.

Prezenty zostały wystawione w obszernej, prawie pustej sali, niegdyś bibliotece. Nie było w niej okien, a światło padało z przeszklonego sufitu. Jedyne drzwi, przy których stało dwóch policjantów w cywilu, wychodziły na wielki korytarz.

Oficjalny nadzór był podyktowany obecnością dwóch urzędujących ministrów, kilku ambasadorów, dwóch książąt (jednego rządzącego w księstwie europejskim, drugiego w jakimś zapadłym zakątku Rajputanu). Ale przede wszystkim nagromadzeniem bogactw w dawnej bibliotece. Kiedy Morosini tam wszedł, odniósł wrażenie, że nagle znalazł się w grocie Ali Baby. Długie stoły uginały się pod ciężarem srebrnych i pozłacanych naczyń, kryształów, rzadkich litografii, starych waz i olbrzymiej liczby cennych przedmiotów. Na jednym z nich, okrągłym, pokrytym czarnym aksamitem, były wyeksponowane bezcenne klejnoty, na które skierowano światło kilku mocnych lamp. Leżało tam w bród antycznych klejnotów i współczesnych kolii, lecz wśród drogich kamieni Morosini zwrócił uwagę tylko na jeden: umieszczony na szczycie piramidy zdawał się królować nad innymi -wielki szafir gwiaździsty, którego nie podziwiał od tylu lat. I którego miejsce było gdzie indziej, a nie na tej wystawie, ponieważ był wianem Anielki, a nie prezentem...

Błękitna Gwiazda wyglądała tu jak wyzwanie, jak rewanż, wspaniały kamień szlachetny, dla którego popełniono zbrodnię. I nagle wyrzuty sumienia, które trawiły Morosiniego po uścisku dłoni sir Eryka, zniknęły. Szafir Wizygotów został wystawiony specjalnie, żeby z niego, Morosiniego, zadrwić. Nie musiał już dalej szukać wyjaśnienia tego dziwnego zaproszenia.

Morosiniego ogarnęła potworna złość; miał ochotę zmieść tę pretensjonalną ekspozycję i wyrwać z niej rodzinny skarb, który ośmielono się ukazać jego oczom.

Adalbert domyślił się, co przeżywa przyjaciel, i chwycił go za ramię, szepcąc:

-  Chodźmy stąd! Sprawiłbyś mu zbyt wielką przyjemność, gdyby cię tu zastał i zobaczył, że nie możesz oderwać oczu od klejnotu, który ci ukradł!

-  I nie mam nadziei, że kiedykolwiek mu go odbiorę. Wystawiony na widok publiczny, strzeżony przez policjantów prawdopodobnie uzbrojonych, jest lepiej chroniony niż w sejfie. Mój biedny przyjacielu, nie masz żadnej szansy, żeby się do niego zbliżyć...

-  Człowieku małej wiary! Mam w tej sprawie pewien pomysł, który ci zdradzę w stosownym czasie. Nie myśl o tym więcej i zachowaj uśmiech! A teraz chodźmy się czegoś napić. Coś mi mówi, że tego ci potrzeba.

-  Znasz mnie już chyba zbyt dobrze! O Boże! Jeszcze tylko jej tu brakowało!

Ostatni okrzyk był spowodowany pojawieniem się pary, która wywołała w tłumie szmer podziwu. Hrabia Solmański prowadził pod rękę olśniewającą kobietę, którą Morosini rozpoznał z konsternacją. Dianora we własnej osobie! Ale najgorsze było to, że szła prosto w jego stronę i nie mógł jej umknąć.

Otoczona chmurą lazurowego muślinu, w aureoli przezroczystego kapelusza, z kaskadą pereł ześlizgujących się po szyi i otaczających szczupłe ramiona, odpowiadała z gracją na ukłony, nie tracąc z widoku tego, którego zamierzała spotkać. Aldo usłyszał, jak Adalbert zagwizdał, a następnie zaklął przez zęby:

-  Do diaska! Co za kobieta!

-  Możesz być spokojny, zostaniesz jej przedstawiony... Nastąpiło to chwilę później i kobieta otoczyła dwóch mężczyzn perlistym śmiechem.

-  Miło mi pana poznać - powiedziała do Pellicorne'a. - Lecz jeszcze bardziej się cieszę, iż spotykam przyjaciela z dzieciństwa. Aldo - zwróciła się do księcia - kiedy hrabia Solmański powiedział mi, że pan tu jest, nie wierzyłam własnym uszom. Nie myślałam, że przebywa pan we Francji...

-  To samo mogę powiedzieć o pani. Sądziłem, że jest pani w Wiedniu.

-  Byłam. Ale żadna kobieta nie może obyć się wiosną bez Paryża, choćby ze względu na wielkie domy mody. Poza tym, nawet gdybym przebywała na końcu świata, przyjechałabym, żeby być na ślubie przyjaciół.

Rozmowę przerwał surowy i dźwięczny głos hrabiego Solmańskiego.

-  Wybacz mi, moja droga, ale już pora, abym poprowadził pannę młodą do ołtarza.

Jak morze podczas odpływu, tłum gości wycofał się w stronę przeszklonych drzwi, żeby wyjść na taras i znaleźć się jak najbliżej bajkowej kaplicy z kwiatów naprzeciw chóru ozdobionego orchideami, pośrodku których płonęło tysiące świec.

Pani Kledermann ujęła Morosiniego pod ramię.

-  Będzie pan, mój drogi, idealnym partnerem w łagodzeniu nudy uroczystości ślubnej. Moim zdaniem to jeszcze bardziej usypiające niż pogrzeb, gdzie przynajmniej można się rozerwać, oceniając stopień ludzkiej hipokryzji w okazywaniu rozpaczy.

Aldo zdecydowanym ruchem odsunął dłoń w rękawiczce ze swego rękawa.

-  Nie chciałbym w żadnej mierze uzurpować sobie miejsca pani męża. Czy też mam rozumieć, że i tym razem jest pani sama?

-  Tak długo, jak będziemy mogli się spotykać, nigdy nie będę sama - wyszeptała ciepłym i głębokim głosem, który kiedyś przeszywał go do szpiku kości, ale teraz nie robił na nim żadnego wrażenia.

-  To nie jest odpowiedź. Gdybym nie wiedział, jakie ten człowiek zajmuje miejsce w europejskim świecie finansów, zastanawiałbym się, czy istnieje naprawdę. Ten człowiek to istna Arlezjanka*25.

-  Niech pan nie opowiada głupstw! - rzekła Dianora niezadowolonym głosem. Oczywiście, że istnieje! Moritz, niech mi pan wierzy, żyje i jest bardzo przywiązany do egzystencji, z której potrafi wyciągać, co najlepsze. Tyle że to, co dla niego najlepsze, nie polega na tego typu imprezach. Zostawia je dla mnie.

-  A pani je lubi?

-  Czasami... W dzisiejszej fascynuje mnie romans Fer-ralsa. Ta maszyna do robienia pieniędzy opanowana przez uczucie - jest w tym coś magicznego... A więc? Pójdziemy, czy woli pan sterczeć w tym salonie aż do sądu ostatecznego?

Chcąc nie chcąc, Aldo musiał podać Dianorze ramię, żeby nie zachować się jak prostak. Dołączyli do gości ustawiających się po obu stronach długiego, zielonego dywanu, na który za chwilę dziewczynki miały sypać płatki róż. Niewidzialna orkiestra zaintonowała marsz weselny; nadchodził orszak narzeczonej. Na początku szły dziewczynki w sukienkach z organdyny z bukiecikami ułożonymi z jakichś białych kwiatów, zapewne symbolizujących czystość.

Lecz Aldo widział tylko Anielkę.

Wspaniała i blada, spuściwszy oczy na czubek sandałków z białej satyny, płynęła bezszelestnie w długiej, białej tunice błyszczącej od pereł, z małą koroną z diamentów w jasnych włosach, trzymając ojca pod rękę. Widok jej smutnej i nieobecnej twarzy ścisnął Alda za serce. Z trudem walczył z ochotą zabrania tej, którą kochał, daleko od tych bezdusznych ludzi, którzy przyszli napawać się historią dziewiętnastoletniej dziewicy sprzedanej przez własnego ojca mężczyźnie w jego wieku.

Najgorsze nastąpiło, kiedy przechodziła obok niego i kiedy uniosła powieki. Złote ogromne oczy na chwilę zatrzymały się na nim z wyraźnym niepokojem, po czym spojrzały z błyskiem gniewu na jego piękną towarzyszkę. Potem się zamknęły. Długi, błyszczący tren, nad którym pienił się tiulowy woal, ciągnął się bez końca aż do klęcznika pokrytego zielonym welurem, gdzie oczekiwał narzeczony.

Zaczynała się uroczysta liturgia ślubna, której każde słowo pogłębiało niepokój i złe samopoczucie Morosiniego.

Trzeba było porwać Anielkę wczoraj wieczorem - pomyślał z żalem. - Ślub cywilny to nie problem, ale błogosławieństwo, które za chwilę nastąpi...

Jednak dobrze wiedział, że to, co za chwilę się stanie, doprowadzi go do szału. Czuł w sobie duszę Otella, wyobrażając sobie, z właściwym mężczyznom realizmem, Ferralsa rozbierającego Anielkę, a potem biorącego sobie jej cudowne ciało. Obraz był tak wyraźny, że chcąc go odepchnąć, syknął przez zaciśnięte zęby:

-  Nie! Nie! Tylko nie to!...

Poczuł w boku łokieć Dianory, która spojrzała z niepokojem na skrzywioną twarz swego towarzysza.

-  Co się panu stało? - szepnęła. - Czy jest pan cierpiący? Aldo zadrżał i wytarł drżącą dłonią pot perlący się na czole, po czym zmusiwszy się do uśmiechu, odparł:

-  Proszę mi wybaczyć! Myślałem o czymś innym.

-  ...Już sądziłam, że zaprotestuje pan przeciw temu małżeństwu. Wyglądał pan jak pies, któremu odebrano kość.

-  Co za brednie! - odparł, nie zważając na kurtuazję. -Byłem sto mil stąd.

-  Tym lepiej! Niech się pan nie gniewa. Dochodzimy do sedna problemu.

Istotnie, zbliżała się chwila przysięgi. W otoczeniu kwiatów i świec ksiądz podszedł do małżonków i połączył ich dłonie. Zapadła cisza; wszyscy nastawili uszu, aby uchwycić niuanse wzajemnej przysięgi. Słowa sir Eryka zabrzmiały jak spiżowy dzwon. Ale Anielka ledwie wykrztusiła kilka słów w jakimś nieznanym języku - z pewnością po polsku -po czym padła zemdlona dokładnie w momencie, gdy duchowny zaczął wymawiać sakramentalne zdania pieczętujące zawarty związek.

Ceremonia została przerwana. Wśród wznoszonych okrzyków, które zagłuszyły organy i skrzypce, Ferrals rzucił się do młodej żony, wzywając wielkim głosem lekarza. Pomocy udzielił członek Instytutu, udekorowany Legią Honorową. Towarzyszyła mu dama w kremowych koronkach, która popiskiwała, gestykulując na lewo i prawo. Kilka minut potem muskularny służący zaniósł młodą kobietę do zamku, a za nimi podążył Ferrals, lekarz z żoną i hrabia Solmański.

-  Szanowni państwo! Proszę o pozostanie na miejscach! Niebawem wrócimy.

To tylko chwilowa niedyspozycja!

Pomimo ogólnej konsternacji Dianora pozwoliła sobie na bezczelny chichot.

-  Jakie to zabawne! - rzekła, składając dłonie jak do oklasków. - Wreszcie coś, co wykracza poza codzienność. Przypomina mi to pewien wieczór w mediolańskiej La Scali, podczas którego diwa będąca w stanie odmiennym dostała mdłości na scenie. Na szczęście mogła dośpie-wać swą arię do końca. Cała pozieleniała, ale ponieważ śpiewała Traviate, pasowało to do roli i nawet odniosła dzięki temu sukces. Mogę się założyć, że nasza panna młoda również odniesie sukces!

-  Nie wstyd pani? - spytał gniewnie Morosini. - Ta biedna mała jest chora i to panią tak bawi? Mam ochotę sprawdzić...

Ale Dianora chwyciła mocniej jego ramię i ścisnęła je z zaskakującą siłą.

-  Niech pan się uspokoi! - wycedziła przez zęby. - Nikt nie zrozumiałby pańskiej życzliwości, a najmniej małżonek. Nie wiedziałam, mój drogi, że jest pan taki czuły na uroki młodości!

-  Jestem czuły na każde cierpienie.

-  Tutaj ma się nią kto zająć. Zresztą ja pójdę zasięgnąć języka.

-  Z jakiego tytułu?

-  Po pierwsze: jestem kobietą. Po drugie: jestem zaprzyjaźniona z rodziną. A po trzecie: mam pokój w zamku, a tak się składa, że zabrakło mi chusteczek, by płakać wraz z panem. Proszę na mnie zaczekać!

Zgarnąwszy jedną dłonią niebieskie muśliny i zdjąwszy drugą kapelusz, Dianora opuściła Morosiniego i udała się do zamku. Skorzystał z tego VidalPellicorne i dołączył do przyjaciela. On, zawsze taki pewny siebie, wydawał się zaniepokojony.

-  Nic z tego nie rozumiem - powiedział, nie zniżając głosu, gdyż wokół wszyscy rozprawiali z ożywieniem. - Tego omdlenia nasz plan nie przewidywał.

Przynajmniej nie w tej chwili.

-  A więc w programie było omdlenie?

-  Tak. Podczas kolacji. Miała źle się poczuć i udać się na odpoczynek aż do chwili wyjazdu. Ferrals nie mógłby z nią zostać; zaprosił zbyt wielu ważnych gości i powinien się nimi zająć. Podczas pokazu sztucznych ogni Anielka z pomocą Wandy, która trzyma naszą stronę, miała się przebrać za pokojówkę i, omijając taras, zejść nad rzekę, gdzie czeka Romuald. Zastanawiam się, co się mogło stać.

Czyżby źle mnie zrozumiała?

-  A jeśli naprawdę źle się poczuła? Kiedy pojawiła się na ceremonii, była blada i smutna.

-  Być może ma pan rację... Ale coś tu nie pasuje! Do tej pory, odczuwała prawie dziecinną radość na myśl o przygodzie. Ponadto zaczynam wierzyć, że ona pana kocha...

-  To jedyna dobra wiadomość dzisiejszego dnia. Co teraz pan zamierza?

-  Nic. Proszono nas, abyśmy zaczekali. A więc czekajmy! Ja tymczasem pomyślę o dalszym ciągu operacji. Liczyłem, że podczas kolacji zajmę się stołem z biżuterią, a teraz muszę wymyślić coś innego...