-  Po to, aby pozwolić wnukom jakiegoś szwajcarskiego bankiera, by zostały powiernikami ponadtysiącletniego królewskiego klejnotu?

-  A dlaczego nie? Niech się pan tak nie zżyma! Pan, który kocha kamienie, musi wiedzieć, że Kledermann posiada wspaniałą kolekcję klejnotów, a wśród nich znajduje się kolia z ametystów, która należała do Katarzyny Wielkiej, szmaragd przywieziony z Meksyku przez Corteza i dwa diamenty Mazarina*2.

-  Niech pan przestanie! Jeszcze mogłoby się okazać, że kolekcja ojca pociąga mnie bardziej niż posag jego córki. Zna pan moją pasję i pociąg do kamieni, które zawdzięczam poczciwemu panu Buteau. Ale nie uda się panu wpędzić mnie w zasadzkę. Na razie zapomnijmy o tym wszystkim i zjedzmy razem obiad.

-  Nie, dziękuję. Czeka na mnie prokurator Alfonsi, lecz przyjdę chętnie innym razem skosztować potraw wyczarowanych przez Cecinę.

Notariusz wstał, uścisnął dłoń Morosiniemu, a następnie wraz z nim skierował się do drzwi biblioteki, przy których się zatrzymał.

-  Niech mi pan obieca, że zastanowi się nad moją propozycją. Jest bardzo poważna.

-  Nie wątpię i obiecuję, że o niej pomyślę... ale tylko po to, by zrobić panu przyjemność.

Kiedy Aldo został sam, zapalił papierosa, opierając się chęci nalania sobie jeszcze jednego kieliszka. Zazwyczaj nigdy nie pił i sam był zdziwiony tą nagłą pokusą. Być może było to spowodowane tym, że od powrotu został zbyt szybko przeniesiony z jednego świata do drugiego. Jeszcze wczoraj więzień, dzisiaj wracał do dawnego życia i dawnej osobowości. Tak bardzo pragnął znaleźć się pośród znajomego otoczenia i kochanych twarzy! Ledwo jednak zdołał wysiąść z pociągu, już musiał stawić czoło przyziemnym problemom życia codziennego. W głębi serca miał żal do mecenasa Massarii, że nie dał mu trochę więcej czasu, nawet jeśli jego wizyta była spowodowana wyłącznie względami przyjaźni.

Doszło do tego, że nieomal zaczął żałować zimnej więziennej pryczy, na której grzały go przynajmniej marzenia, podczas gdy teraz, wróciwszy do rodowej siedziby, czuł się w niej obco. Jaki związek mógł istnieć pomiędzy książęcym amantem Dianory Vendramin a powracającym z wojny, zrujnowanym Aldem?

Gdyż trzeba przyznać, Aldo był zrujnowany i nie miał żadnego pomysłu na przyszłość. Sprzedaż szafiru - zakładając, że by się na to zdecydował - pozwoliłaby mu może przetrwać przez jakiś czas, ale co potem? Czy trzeba będzie również sprzedać pałac i odejść, zapewniwszy Cecinie i Zachariaszowi przyzwoitą pensję? Tylko dokąd? Do Ameryki, tego schronienia nieudaczników i stylu życia, który mu się nie podobał? A może do francuskiej Legii Cudzoziemskiej, do której wstąpił jego kuzyn? Przecież miał dosyć wojny. A więc?... Zostać nikim i zapaść się w nicość?... Miał taki apetyt na życie! Pozostawało to niedorzeczne małżeństwo, które wielu uznałoby za normalne, lecz jemu wydawało się poniżające, być może dlatego, że widział kilka takich dziwnych małżeństw z rozsądku pomiędzy bogatymi jankeskimi spadkobiercami a zubożałymi pannami z wyższych sfer. Fakt, iż kandydatka była Szwajcarką, nie zmieniało w najmniejszym stopniu odrazy księcia. A poza tym uważał, że byłoby to nieuczciwe wobec młodej kobiety, która zasługiwała na trochę miłości. Jak mógłby ją pojąć za żonę z obrazem Dianory w sercu?

Pomimo wstrętu czuł jednak, że w jakiś sposób to rozwiązanie go pociąga. Wrzucił papierosa do kominka i udał się na górę do apartamentów matki, tak jak to robił, kiedy na horyzoncie pojawiało się jakieś zmartwienie.

Przez chwilę zawahał się przed drzwiami, wreszcie nacisnął klamkę, stwierdzając z ulgą, że w pokoju wita go słońce, a nie ciemności, których się obawiał. Przez jedno z okien, które ktoś otworzył, wpadało rześkie powietrze, a w kominku wesoło buchał jasny ogień. Na komodzie, obok jego własnej fotografii w mundurze oficera, w kryształowym wazonie stały żółte tulipany. Pokój nic się nie zmienił...

Obszerny i jasny, był arcydziełem wdzięku i elegancji, godną oprawą dla wielkiej damy, ale również pięknej kobiety. Urządzony w stylu francuskim z uroczym łożem zasłoniętym okrągłym baldachimem, jasnymi, wysokimi boazeriami, zasłonami i tapetami z haftowanej satyny współgrającymi z płytkami z kości słoniowej, gdzie wisiał portret kobiety, którą Aldo zawsze poważał. Chociaż był to portret księżnej de Montlaure, która podczas rewolucji zapłaciła głową za wierność królowej Marii Antoninie, przedstawiał zadziwiające podobieństwo z jego matką. I co dziwne, zawsze wolał to płótno od tego, które przedstawiało Izabelę Morosini w sukni balowej, pędzla Sargenta, wiszące w salonie obok portretu jego babki stryjecznej, Felicji, pędzla Winterhaltera.

Było tu kilka obrazów na płytach z kości słoniowej, między innymi głowa dziecka pędzla Fragonarda i wyborny Gu-ardi, a także stare, iryzydowane wyroby ze szkła podobne do baniek mydlanych.

Aldo podszedł powoli do toaletki zastawionej tysiącem czarujących drobiazgów potrzebnych kobiecie wyrafinowanej. Podnosił szczotki do włosów z pozłacanego srebra i kryształowe buteleczki opróżnione do połowy; otworzył jedną z nich, by odnaleźć ten drogi zapach, zarazem świeży i dziki, ogrodu po deszczu. Potem wziął wielki koronkowy szal, którym zmarła księżna lubiła się otulać, schował w nim twarz i upadłszy na kolana, przestał walczyć z rozpaczą i załkał.

Łzy przyniosły mu ulgę, oczyszczając z niepewności i przepędzając zniechęcenie. Odkładając szal na fotel, zrozumiał, że nie tylko nie pozwoli, by cudzoziemka chodziła po tych dywanach, ale również nie rozstanie się z rodzinnym pałacem. To oznaczało, że należało dokonać selekcji wspomnień, ustalić skalę wartości... Wniosek nasuwał się sam: jeśli klejnot mógł ocalić dom, należało się z nim rozstać. Nie, nie dla pierwszego lepszego kupca, oczywiście. Muzeum byłoby nabywcą wymarzonym, ale z pewnością zapłaci mniej niż kolekcjonerzy. A zatem, należało wyjąć kamień ze skrytki...

Upewniwszy się, że drzwi są zamknięte, Morosini zbliżył się do wezgłowia łoża i na rzeźbionej kolumnie podtrzymującej baldachim odnalazł znane tylko jemu miejsce wewnątrz rzeźbionego kwiatu, które przycisnął. Kolorowa złocona podpora obróciła się na niewidocznych zawiasach, ukazując wgłębienie, gdzie w małym, skórzanym woreczku księżna Izabella przechowywała wspaniały szafir gwiaździsty oprawiony jak wisior. Nigdy nie zdecydowała się powierzyć go bankowi. Łóżko przyjechało z Francji wraz z nią i od ponad dwustu lat stanowiło wygodną i pewną skrytkę dla tego królewskiego klejnotu, który spokojnie przetrwał w niej rewolucję, a nikt nawet nie domyślał się jego istnienia.

Z miłości do rodziców, a zarazem dla własnej przyjemności, żeby mieć go zawsze pod ręką, Izabela trzymała go tutaj. Nigdy go nie wkładała, uważając kamień za zbyt cenny i za ciężki na jej szczupłą szyję. Natomiast lubiła trzymać go w dłoni, próbując odnaleźć ciepło innych rąk, które go pieściły przed wiekami.

Po otwarciu kolumny woreczek sam wypadał na ziemię.

Ale skrytka była pusta...

Morosini uczuł, jak jego serce zamiera. Nerwowo przeszukiwał skrytkę długimi palcami, ale niczego nie znalazłszy, ciężko opadł na łoże. Na jego czole perliły się krople zimnego potu. Gdzie się podział szafir? Sprzedany? To niemożliwe. Massaria by o tym wiedział. Przecież sam twierdził, że szafir jest ciągle w pałacu! A więc?... Czy matka uznała za stosowne zmienić kryjówkę?

Sam nie wierząc w powodzenie, jął nerwowo przetrząsać zawartość wszystkich szaf, z których żadna nie zapewniała takiego bezpieczeństwa jak stara kryjówka wykonana przez genialnego stolarza. Nic nie znalazłszy, powrócił do łoża, które również starannie przeszukał. Nagle, przyszło mu do głowy, że matka, czując zbliżającą się śmierć, chciała ostatni raz potrzymać kamień i że wypadł z jej bezwładnej dłoni.

Przesunąwszy stoliki nocne, pociągnął łoże, odsuwając je od ściany, ukląkł, a następnie położył się na dywanie, aby sprawdzić, co jest pod spodem. Łóżko było tak ciężkie, że z pewnością nikt go nie przesuwał od czasu jego zainstalowania.

Kiedy tak leżał z nosem przy podłodze, poczuł słodkawą woń. Spostrzegłszy przedmiot, który mógł być skórzanym mieszkiem, wyciągnął ramię i natknął się na... zdechłą mysz, którą odrzucił z obrzydzeniem. Wtem coś zwróciło jego uwagę: mały korpus był sztywny, prawie wyschnięty, ale z pyszczka gryzonia wystawało coś małego, czerwonawego, coś, co w mgnieniu oka zidentyfikował. Był to kawałek owocowej galaretki malinowej, którą uwielbiała matka i którą specjalnie dla niej sprowadzano z Francji. Zawsze było ich kilka w bombonierce z Sèvres, którą trzymała przy łóżku. Aldo uniósł porcelanowe, pozłacane wieczko: pudełko było puste do połowy.

On również lubił te słodycze, które pamiętał z dzieciństwa. Sięgnął po jedną z nich, kiedy jego wzrok padł na zdechłą mysz. Powstrzymał wyciągniętą dłoń, gdyż przez głowę przemknęła mu dziwna myśl. Myśl szalona i bezsensowna, ale im bardziej starał się ją przepędzić, tym usilniej powracała. Wymyślając sobie od idiotów, znowu sięgnął po galaretkę i już skierował ją do ust, kiedy ponownie jakaś niewidzialna siła go powstrzymała.

-  Ja chyba tracę zmysły... - wymamrotał, czując, że więcej nie sięgnie po podejrzane łakocie.

Podszedł do intarsjowanego różnymi gatunkami drewna sekretarzyka, skąd wyjął kopertę, wsunął do niej mysz, kawałek malinowej galaretki i drugi nietknięty z pudełka, wsunął pakiecik do kieszeni, włożył płaszcz i zbiegł na dół, informując Zachariasza, że ma coś pilnego do załatwienia na mieście.

-  A co z obiadem? - zaniepokoiła się Cecina, która pojawiła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

- Jeszcze daleko do południa, a ja niedługo zabawię. Idę do apteki.

-  Co ci jest? Chyba nie jesteś chory?... Dio mio, wiedziałam... - lamentowała Cecina.

-  Ależ nie, nie jestem chory. Mam ochotę przywitać się z Franco Guardinim.

-  W takim razie przynieś mi kalomelu*3!

Morosini, podziwiając zmysł praktyczny kucharki, opuścił pałac tylnymi drzwiami i udał się na Campo Santa Mar-gherita, gdzie Franco Guardini miał sklep. Był to jego najstarszy przyjaciel. Razem przystąpili do pierwszej komunii po wspólnym wyjąkaniu zasad Kościoła na lekcjach katechizmu.

Guardini był synem znanego lekarza z Wenecji, ale zamiast pójść w ślady ojca, został sklepikarzem. Franco pasjonował się chemią i botaniką, podczas gdy ludzkie ciało wzbudzało w nim z trudem ukrywane obrzydzenie i nawet kiedy profesor Guardini, niczym brodaty anioł zagłady, wygnał go z domu po dość żywej sprzeczce, Franco trzymał fason. Dopiero dzięki księżnej Izabelli, która ceniła tego poważnego i roztropnego chłopca, Franco mógł skończyć studia, po czym śmierć nieprzejednanego ojca uczyniła go spadkobiercą pokaźnego majątku. Spłacił swoją dobrodziejkę do ostatniego lira, a jego wdzięczność miała znamiona szacunku.

Franco przyjął Morosiniego z lekkim uśmiechem, który był u niego oznaką nieokiełznanej radości, uścisnął mu dłoń, poklepał po ramionach, wypytał o zdrowie, po czym, tak jakby rozstali się nie dalej niż poprzedniego dnia, spytał, co mógłby dla niego zrobić.

-  A nie sądzisz, że miałem po prostu ochotę cię zobaczyć? - odparł Aldo, wybuchając śmiechem. - Ale jeśli mamy porozmawiać, zabierz mnie do twego gabinetu.

Aptekarz skinieniem głowy poprosił przyjaciela, żeby szedł za nim, i otworzył drzwi ukryte w starej boazerii sklepu. Ukazało się pomieszczenie z regałami wypełnionymi książkami. Na środku znajdowało się małe biurko z dwoma krzesłami po bokach. Panował tu nadzwyczajny porządek.

-  Słucham! Znam cię zbyt dobrze, by się nie domyślić, że coś cię trapi.

-  To proste... albo raczej nie, to nie jest proste i zastanawiam się, czy nie pomyślisz, że jestem szalony - westchnął Morosini, wyjmując z kieszeni pakiecik i kładąc go na biurku.

-  Co to takiego?

-  Popatrz sam, chciałbym, żebyś to zbadał. Franco otworzył pakiecik i przyjrzał się zawartości.

-  Gdzie to znalazłeś?

-  W pokoju mojej matki, pod łóżkiem. Przyznać muszę, że to martwe stworzenie trzymające w pyszczku kawałek owocowej galaretki, którą matka tak lubiła, zrobiło na mnie dziwne wrażenie. Nie jestem w stanie ci powiedzieć, co wtedy poczułem, ale jedna rzecz jest pewna: kiedy chciałem zjeść kawałek galaretki z pudełka, coś mnie powstrzymało.

Franco w milczeniu wziął wszystko ze stołu i przeszedł do sąsiedniego pomieszczenia, w którym mieściło się jego prywatne laboratorium. To tam oddawał się badaniom i eksperymentom, które nie zawsze miały związek z farmacją. Morosini często tu zachodził, nazywając to miejsce „jaskinią czarownika", gdzie bronił myszy i świnek morskich, które przyjaciel trzymał dla swoich eksperymentów. Lecz tym razem nie zaprotestował, kiedy Franco ruszył w kierunku jednego ze pensjonariuszy i postawił go na stole, gdzie zaświecił mocną lampę. Następnie, za pomocą malutkiej pincety włożył do pyszczka myszy kawałek galaretki znaleziony pod łóżkiem księżnej Izabeli. Zwierzątko schrupało z przyjemnością podany smakołyk, ale kilka minut później wyzionęło ducha, na szczęście bez żadnych męczarni. Franco spojrzał znad okularów na przyjaciela, który nagle zbladł jak papier.