Morosini wręczył bankierowi potwierdzenie odbioru, zanotował adres banku i odprowadził gościa do łodzi, którą miał dopłynąć do swojego statku. Ale kiedy podali sobie ręce, stary lord przytrzymał dłoń Alda dłużej.

-  Byłbym zapomniał! Niech pan sprzeda klejnot, komu zechce, z wyjątkiem jednego z moich ziomków. Czy pan rozumie?

-  Nie bardzo, ale jeśli takie jest pana życzenie...

-  To więcej niż życzenie, to jest moja wola! Za żadną cenę bransoleta Mogołów nie może dostać się w ręce żadnej brytyjskiej rodziny!

Książę antykwariusz spotykał się z przeróżnymi kaprysami swoich klientów, i ten kolejny wcale go nie zdziwił.

-  Niech pan będzie spokojny! Dusza księżniczki Mum-taz Mahal nie będzie miała powodu do gniewu - zapewnił.

Po powrocie do swojego gabinetu Aldo nie mógł się powstrzymać, by jeszcze raz obejrzeć cenny depozyt. Ponownie zaświecił lampę i długo napawał oczy i duszę połyskiem kamieni szlachetnych. Fascynacja, jaką w nim wywoływały, pogłębiała się z każdym miesiącem.

Sukces przedsięwzięcia był natychmiastowy. Zaledwie dowiedziano się, że palazzo Morosini zamieniono w salon wystawowy, a już zbiegły się do niego tłumy turystów i ciekawskich. Głównie Amerykanów. Kupowali antyki całymi walizami, nawet się nie targując. Pytali tylko: How much! i sprawa była załatwiona.

Morosini sprzedał w krótkim czasie i za nieoczekiwanie wysoką cenę meble, gobeliny i bibeloty, które poświęcił, aby rozkręcić swój interes. Mógłby w trzy miesiące sprzedać całą zawartość pałacu i wycofać się z interesu po zarobieniu fortuny, gdyż klienci, oczarowani jego uroczym sklepem urządzonym w wiekowych murach, o ścianach wyłożonych marmurem, ozdobionych freskami i obficie udekorowanych herbami rodowymi, byli gotowi popełniać istne szaleństwa. Wielokrotnie musiał nawet odmówić sprzedaży samych murów za cenę, która wystarczyłyby na zakup Pałacu Dożów.

Od tej pory sam zajął się poszukiwaniem rzadkich przedmiotów. Szczególnie klejnotów. Co było zgodne z jego osobistymi upodobaniami, ale również czynił to w nadziei na odnalezienie śladu zaginionego szafiru.

Na razie bez sukcesu. Natomiast jego reputacja znawcy starych kamieni szlachetnych umocniła się dzięki fantastycznemu zbiegowi okoliczności: w Rzymie, dokąd się udał, by nabyć boazerie, w domu przeznaczonym do rozbiórki znalazł zielony kamień pokryty w trzech czwartych zaschniętym błotem i żwirem. Po oczyszczeniu okazał się on wielkim szmaragdem, jednym z tych, którymi posługiwał się cesarz Neron do obserwowania zapasów w cyrku. To był prawdziwy triumf.

Nękany propozycjami kupna, wolał oddać kamień do muzeum na Kapitolu za śmieszną cenę, która nie napełniła jego kiesy, lecz podwoiła sławę. Na dodatek wenecka arystokracja, która początkowo go bojkotowała, teraz pośpiesznie oddawała mu hołd. Proszono go o konsultacje w sprawie rodzinnej biżuterii i w 1922 roku stał się jednym z najbardziej cenionych europejskich ekspertów w tej dziedzinie.

Aldo kontemplował bransoletę, żałując, że nie może jej kupić dla siebie. Klejnot ten byłby najcenniejszą ozdobą małej kolekcji, którą zaczynał gromadzić. Chociaż początek jego fortuny wyglądał nader obiecująco, nie mógł sobie jeszcze pozwolić na żadne ekstrawagancje, a zakup tego klejnotu byłby szaleństwem.

Zamknął go pośpiesznie w nowej skrytce, którą kazał zainstalować za boazerią. Była niewidoczna i bardziej dyskretna niż ciężka i niezniszczalna średniowieczna skrzynia, w której przechowywał oficjalnie dokumenty i kamienie. Uśmiechnął się sam do siebie na myśl, że przed rozstaniem się z klejnotem księżniczki jeszcze przez jakiś czas będzie nim mógł nasycić oczy i palce. To było przynajmniej jakieś pocieszenie.

Skrytka wróciła na swoje miejsce, kiedy Mina, jego sekretarka, zapukała do drzwi i weszła z listem w dłoni.

-  Tak, Mino?...

-  Przyszedł do pana list z Paryża, w którym jest napisane, że księżniczka Ghika... to znaczy dawna kurtyzana Lianę de Pougy, ma zamiar wystawić na sprzedaż kolekcję dywanów z XVIII wieku. Czy jest pan zainteresowany?

Morosini wybuchnął śmiechem.

-  To, co mnie interesuje najbardziej, to mina, z jaką mi to pani oznajmiła! Mogła pani pozostać przy księżniczce, bez dodawania szczegółów, które tu nie pasują...

-  Proszę mi wybaczyć, lecz w istocie są fortuny, których pochodzenie może wydać się dwuznaczne. Według mnie, piękne rzeczy, luksus, rzadkie przedmioty i cenne klejnoty powinny należeć tylko do kobiet przyzwoitych. Być może to koncepcja trochę... holenderska, ale nie pojmuję, dlaczego we Francji, Włoszech i innych krajach kobiety posiadające najpiękniejsze klejnoty są również najbardziej rozwiązłe.

-  Co takiego? Nie ma żadnej renomowanej kokoty w kraju tulipanów? - odpalił książę złośliwie. - Żadnej striptizerki z klasą tarzającej się w perłach i sobolowych futrach? Panno van Zelden, pani mnie zadziwia!

-  Jeśli nawet są, nie chcę o tym nic wiedzieć! - odparła młoda dziewczyna z godnością. - Co mam odpowiedzieć w sprawie dywanów?

-  Nie jestem zainteresowany. Mamy ich krocie, a zajmują zbyt dużo miejsca.

Nie licząc tego, jak traktują je mole.

-  Dobrze. Odpowiem zatem w tym duchu.

-  A tak na marginesie, kto napisał ten list? Sekretarka poprawiła okulary, aby odczytać podpis.

-  Jakaś pani de... Guebriac, jak myślę. Pyta, czy nie wybiera się pan wkrótce do Paryża.

W pamięci Alda ukazała się ładna twarz z czarującymi dołeczkami w policzkach. Od kiedy zajmował się interesami, liczba kobiet, które uznały za nieodzowne skontaktować się z nim, niewyobrażalne wzrosła. Wyciągnął rękę.

-  Proszę mi dać ten list! Sam na niego odpowiem.

-  Jak pan sobie życzy.

Mina chciała wyjść, ale książę ją zatrzymał.

-  Mino!

-  Tak, proszę pana?

-  Chciałbym zadać pani pytanie: ile pani ma lat? Sekretarka uniosła lekko brwi zza rogowych okularów.

-  Dwadzieścia dwa. Myślałam, że pan wie.

-  I pracuje pani u mnie już prawie od roku, jak mi się zdaje?

-  Tak, to prawda... Czy ma pan wobec mnie jakieś zastrzeżenia?

-  Nie, nie o to chodzi... Jest pani doskonała... albo raczej, mogłaby pani być, gdyby ubierała się pani mniej surowo... Przyznam, że czegoś tu nie rozumiem.

Jest pani młoda, mieszka w Wenecji, gdzie kobiety ubóstwiają być kokietkami, a odziewa się pani jak angielska guwernantka. Czy nie miałaby pani ochoty podkreślić co nieco swoje walory?

-  Nie sądzę, żeby pańscy klienci docenili sekretarkę o wyglądzie kokoty!

-  Bez przesady, ale wydaje mi się, że trochę mniej surowości...

Ogarnął wzrokiem szczupłą i wysoką sylwetkę Miny, od solidnych butów z brązowej skóry po sharmonizowany z nimi kostium ze spódnicą sięgającą aż do kostek i żakietem, w którym sekretarka podobna była do papierowej tutki z łakociami. Zestaw nieznacznie rozjaśniała bluzka z białej piki z wąskim kołnierzykiem. Twarz o delikatnych rysach i jasnej skórze, usianej tu i ówdzie na kształtnym nosie piegami, prawie całkowicie ukrywała się za dużymi, błyszczącymi okularami w stylu amerykańskim, pod którymi trudno było się domyślić koloru oczu. Morosini zauważył tylko, że były ciemne, dość duże i raczej bystre. Oczywiście ani śladu makijażu! Włosy, w głębokim, rudym odcieniu zostały ścisło upięte w kok na szyi, z którego nie wystawał ani jeden kosmyk. W sumie Mina van Zelden może byłaby i niebrzydka, gdyby inaczej się ubrała, ale obecnie bardziej przypominała surową guwernantkę niż sekretarkę eleganckiego i czarującego księcia. To prawda, że zdawała się odnosić sukcesy, zwłaszcza wśród anglosaskiej klienteli, gdyż nadawała temu nieco zmysłowemu pałacowi ton powagi, który zawsze wzbudza zaufanie.

Mina, niewzruszona uwagą chlebodawcy, zadowoliła się stwierdzeniem, że sekretarka wcale nie musi być piękna, i że Morosini nie zatrudnił jej z powodu urody. Koniec i kropka.

Jednak początek jej kariery in casa Morosini był dość oryginalny, a nawet cokolwiek pikantny. Książę wychodził właśnie ze ślubu w kościele San Zanipolo*6. Zatrzymawszy się, by popatrzeć na orszak, usłyszał głośny krzyk. Obejrzał się i ledwo zdążył dostrzec damskie nogi znikające w Rio dei Mendicanti: to była Mina, która cofając się, by lepiej móc przyjrzeć się ogromnej statui kondotiera Col-leone na koniu, wzniesionej przed kościołem, nagle straciła grunt pod nogami i runęła do brudnej wody kanału.

Morosini pośpieszył jej na pomoc swoją gondolą, gdyż Zian czekał nieopodal.

Syrenę wyciągnięto z wody, ułożono w łodzi i Aldo zabrał ją do pałacu, gdzie Cecina zajęła się nią z zapałem i kompetencją, z których była znana. Udało się jej nawet namówić nieznajomą na zwierzenia: młoda Holenderka opłakiwała stratę torby, która wpadła do wody wraz ze wszystkimi pieniędzmi. Ocalał tylko paszport, który zostawiła w walizce w skromnym pensjonacie dla panien, gdzie się zatrzymała.

Ponieważ nie było takiego zmartwienia czy smutku, który oparłby się Cecinie, niedoszła topielica nakarmiona mandorle*7 i kawą zaczęła traktować wybawczynię niemal jak matkę. Ta zaś, litując się nad nieszczęśliwą dziewczyną i wzruszona jej nienagannym włoskim, postanowiła wziąć jej sprawy w swoje ręce. Udała się zatem do swego pana, żeby wspólnie się zastanowić, co by można było zrobić dla tej młodej niewiasty...

Na szczęście Morosini mógł bardzo dużo. Właśnie rozstał się z sekretarką, signorą Rasca, która miała skłonność do mylenia swoich funkcji z zadaniami przewodnika muzeum i codziennie przyprowadzała liczną rodzinę, przyjaciół i znajomych, aby podziwiali piękne rzeczy zgromadzone przez jej chlebodawcę. Przymykała przy tym oczy, kiedy jeden z drugim postanowił zabrać sobie jakiś drobiazg na pamiątkę. Dlatego, po krótkiej rozmowie z poszkodowaną, książę poczuł, że podziela punkt widzenia Ceciny: Mina, poza holenderskim, który był jej językiem ojczystym, znała cztery inne. Również jej znajomość sztuki była całkiem przyzwoita.

Uznając przemowę za skończoną, Morosini stwierdził, że jest już prawie południe, wziął rękawiczki i kapelusz, i otworzył drzwi do biura Miny, żeby jej przypomnieć, iż dzisiaj je obiad z klientem.

Przy nabrzeżu czekało już na niego pachnące nowością motoscaffo*8, z jasnego mahoniu i błyszczącej miedzi, pojazd wspaniały i anachroniczny zarazem. Była to jedna z pierwszych łodzi motorowych na lagunie. Aldo odczuwał radość dziecka, prowadząc tę piękną zabawkę.

Włączył silnik i ruszył niespiesznie, kierując się prosto na plac św. Marka.

Chłodny kwietniowy dzień pachniał algami. Książę an-tykwariusz napełnił płuca morską bryzą nadciągającą z Lido i popędził przed siebie. W basenie, naprzeciwko San Giorgio Maggiore, z wojennego statku najeżonego działami wysypał się tłum żołnierzy w białych, płóciennych mundurach. Kilkaset metrów dalej „Robert-Bruce", czarny jacht lorda Killrenana, podnosił kotwicę.

Morosini pozdrowił go gestem dłoni i skierował się prosto do pałacu książęcego, który w kapryśnym słońcu przypominał szeroką, różową wyszywankę wykończoną frędzlami białej koronki. Szczęśliwy, zacumował łódź i poprawiwszy krawat, wyskoczył na nabrzeże, rzucił uprzejme „dzień dobry" prokuratorowi Spinelli, który rozmawiał z nieznajomym pod kolumną San Teodoro, obdarował uśmiechem młodą kobietę w błękitnej sukience i skierował się na Piazzetta.

Otoczyły go setki białych gołębi krążących w locie, zanim usiadły na marmurach jeszcze błyszczących od kropli deszczu. Lubił tę południową godzinę, w której serce miasta zaczynało bić mocniej. O tej porze przed bazyliką św. Marka, jej złoconymi kopułami i końmi z brązu, „wielki salon" Wenecji przyjmował na swych białych płytach turystów zagranicznych i wiernych bywalców na czymś w rodzaju wiecznie trwającego karnawału, który odradzał się każdego dnia, w południe i o zachodzie słońca. Wtedy kawiarnie zapełniały się tłumem głośnych klientów.

Morosini dobrze wiedział, że po drodze spotka wielu znajomych, ale zdecydował, że nie będzie się zatrzymywał, gdyż był umówiony na obiad u Pilsena z klientem z Węgier, a nie znosił przychodzić na spotkania jako drugi.

Nagle zaklął w duchu, stwierdzając, że los znowu sprzysiągł się przeciw niemu, i że na pewno się spóźni. W jego stronę zmierzało bowiem zjawiskowe stworzenie ściągające na siebie spojrzenia przechodniów. Była to ostatnia żona doży, królowa Wenecji bez korony, i jej ostatnia czarodziejka, markiza Casati. Spowita w purpurowe szaty zmierzała ku niemu lekkim krokiem, cesarska, dramatyczna i blada jak śmierć. Przed nią podążał paź również odziany w purpurę, prowadząc na smyczy panterę zbyt spokojną, by nie była nafaszerowana jakąś miksturą. Zwierzę miało złotą obrożę nabijaną rubinami. Za markizą szła kobieta wyglądająca jak ofiara okoliczności.