Postanowiła wziąć prysznic, który zawsze ją relaksował, wieczorem zdejmował z barków zmęczenie, a rano pobudzał do działania. Tak też uczyniła. Z przyjemnością stanęła pod strumieniem ciepłej wody. Powoli ustępowało znużenie, znikało zdenerwowanie. Nieoczekiwanie, wbrew woli Tiffany, powróciły wspomnienia pierwszego spotkania z J.D. Miała wówczas osiemnaście lat i była taka naiwna!

ROZDZIAŁ 5

Tiffany stała nieruchomo pod strumieniem wody. Zdradziecka pamięć ożywiła wydarzenia sprzed lat, wspomnienia stanęły jej przed oczami jak żywe.

– Tylko patrzcie na ten brylant! Ale wielki! – westchnęła Mary Beth Owens, przyjaciółka Tiffany, która, podobnie jak ona, wiosną ukończyła college. Chwyciła dłoń szczęśliwej narzeczonej i z zachwytem wpatrywała się w kamień błyszczącymi oczami.

Tiffany zaczerwieniła się jak piwonia i wyrwała rękę. Próbowała skupić się na zapalaniu palników spirytusowych pod ogrzewaczami z jedzeniem dla weselnych gości zgromadzonych w winnicy Santinich w McMinniville.

– Ja życie bym dała za taki pierścionek. Ten twój Philip musi być nadziany – powiedziała z zazdrością w głosie Mary Beth, zajęta rozkładaniem kunsztownie uformowanych w rożki serwetek przy nakryciach przeznaczonych dla państwa młodych.

Pod ogromnym, specjalnym namiotem, na długim stole, przykrytym śnieżnobiałymi obrusami, stały liczne tace z najprzeróżniejszymi, najbardziej wykwintnymi przekąskami i puste kieliszki do szampana. Butelki chłodziły się w srebrnych kubełkach z lodem. Pianista próbował akordy przed występem, a goście, którzy dopiero co przybyli z kościoła, stopniowo zapełniali liczne krzesła, rozstawione dla ich wygody. W jednym z rogów, na okrągłym stoliku pysznił się wielopiętrowy tort. Na prawo od niego ustawiono stół na prezenty. Blisko wejścia do głównego namiotu lodowa rzeźba, przedstawiająca szczęśliwą młodą parę, stopniowo zaczynała topnieć.

– Ile on ma forsy? Jak myślisz? – spytała Mary Beth.

Tiffany uśmiechnęła się, zamiast odpowiedzieć. Tak naprawdę nie tylko nie miała pojęcia, jak bogaty jest jej narzeczony, ale nawet nie była tego ciekawa. Przecież nie dla pieniędzy pragnęła za niego wyjść. Mary Beth, która była znaną plotkarą, bezlitośnie drążyła temat.

– Z tego, co słyszałam, Philip ma odziedziczyć cały ten majątek – powiedziała, wskazując szerokim gestem długie rzędy sadzonek winorośli, potężną ceglaną siedzibę, zabudowania gospodarcze, tłocznie i piwnice oraz naturalny ziemny amfiteatr na zboczu wzgórza, gdzie odbywało się wesele. Ogromna, znakomicie prowadzona winnica Santinich słynęła w całym regionie, ale Tiffany nie interesowały księgi przychodów i rozchodów. Zdecydowała się wyjść za mąż za Philipa dla niego samego, nie dla jego majątku. Ujął ją kulturą osobistą, wiedzą o życiu, sposobem, w jaki o nią dbał i w jaki ją adorował.

– A wiesz, że stary Santini ma dwóch synów? – spytała konspiracyjnym szeptem Mary Beth. – Philip to ten dobry, a młodszy to ten zły. Żebyś tylko wiedziała, co oni z nim mieli?! Wiele razy był na bakier z prawem.

– Naprawdę? – z uprzejmości spytała Tiffany, nie zainteresowana zbytnio rewelacjami przyjaciółki.

Mary Beth energicznie kiwnęła głową.

– To przystojny facet, ale same z nim kłopoty. Moja mama uważa, że J.D. Santini to prawdziwa czarna owca w rodzinie.

Tiffany niewiele słyszała o bracie Philipa. Sama też się o niego nie dopytywała. Wiedziała, że jest sporo młodszy i że zbuntował się przeciwko zasadom i stylowi życia własnej rodziny. Kiedy w rozmowie wypływał temat jego osoby, Philip w milczeniu kiwał głową i wzdychał ciężko. „James to James” – dodawał. „Nie umiem wyjaśnić jego postępowania. Nigdy się dobrze nie rozumieliśmy”.

To wystarczało Tiffany. Uruchomiła palnik pod ostatnim srebrnym ogrzewaczem; o mały włos, a oparzyłaby palce.

– Czy ty i Philip też będziecie mieć takie piękne wesele? – spytała Mary Beth.

– Nie. – Tiffany pokręciła głową. – On był już raz żonaty, więc ustaliliśmy, że nasz ślub ma być kameralny.

– Ale chyba przynajmniej będziesz mieć suknię ślubną i druhny… Patrz, limuzyna przyjechała!

Ogromny biały wóz wjechał na podjazd i, okrążywszy gazon przed domem, zaparkował obok kępy drzew w parku. Wysiadła z niego wiotka blondynka w wianku i z welonem. Wciąż jeszcze ściskała za rękę świeżo upieczonego pana młodego – niskiego, łysiejącego, krępego bogatego dentystę, który miał już na koncie cztery wcześniejsze śluby.

– Widzisz, Tiff, cztery małżeństwa nie powstrzymały doktora Inglesa przed urządzeniem wielkiej pompy.

W rzeczywistości to piąta wybranka doktora, zaopatrzona w sowity posag córeczka lokalnego telewizyjnego gwiazdora, marzyła od dziecka o bajkowym weselu. W kuluarach powtarzano ze śmiechem jej powiedzonko, że o ile dla niej to pierwszy ślub, dla narzeczonego na pewno ostatni. Tiffany niezbyt podobała się ta rozbuchana ceremonia. Uważała, że im mniej oficjalnie i z pompą, tym lepiej. Nie umiała wyobrazić sobie wystawnego ślubu w wielkim kościele, gdzie prowadzi ją do ołtarza ojciec, by oddać w ręce pana młodego. Poza tym nie chciała się zgodzić, by Philip płacił za wszystko. Mieli podzielić się kosztami po połowie, a jej możliwości finansowe były mocno ograniczone.

– Gdzie jest poncz dla dzieci? – spytała Mary Beth, zbaczając nareszcie ze śliskiego tematu.

– Wszystko na miejscu. Sama spójrz. Andre już przyniósł wazę.

Mary Beth ze swymi serwetkami przeniosła się do kolejnego stołu. Tiffany była zadowolona, że nareszcie została sama. Nie lubiła plotkować. Uśmiechnęła się, zobaczywszy w oddali swego Philipa, wysokiego przystojnego bruneta, który kierował przebiegiem ceremonii. Poznali się trzy miesiące temu na podobnym weselu, gdzie wynajęła się jako hostessa do obsługi stołów. Został do końca, po czym zaproponował, że odwiezie ją do domu. Odmówiła, nie chcąc mu nawet zostawić numeru telefonu, ale tak nalegał, że już dwa tygodnie później zaczęli się regularnie spotykać. Był od niej piętnaście lat starszy, ale nie przywiązywała do tego wagi. Co to ma za znaczenie, skoro się tak kochamy, umacniała się w swej decyzji.

Zanim spotkała Philipa, planowała, że od jesieni rozpocznie studia na Wydziale Ekonomicznym Uniwersytetu w Portland, utrzymując się z dorywczej pracy na godziny. Los chciał inaczej. Gdy Philip poprosił ją o rękę, zgodziła się. Dojrzały, inteligentny, wykształcony człowiek sukcesu wydawał jej się ideałem męża.

Z poprzednią żoną łączyły go poprawne stosunki. Mieli dwoje dzieci – dwunastoletniego chłopca i dziesięcioletnią dziewczynkę – które ku obopólnej zgodzie pozostały z matką. Tiffany, jedyne dziecko wychowane przez samotną matkę, zawsze marzyła o dużej rodzinie. Szczerze pragnęła pokochać dzieci Philipa, a w stosownym czasie urodzić własne. O ile przyszli narzeczem okazywali sobie uczucie i byli dobrej myśli, o tyle ich rodziny nie wykazywały zbytniego entuzjazmu. Rodzice Philipa, potomkowie włoskich emigrantów, byli praktykującymi katolikami. Nigdy nie pogodzili się z rozwodem pierworodnego syna, a już na pewno nie pragnęli dla niego kolejnego związku i do przyszłej synowej odnosili się wręcz wrogo. Rosę Nesbitt, matka Tiffany, także nie pochwalała małżeńskich planów córki.

– Masz zaledwie osiemnaście lat – przestrzegała ją, odkurzając pianino, przy którym spędziła lata, ucząc obce dzieci muzyki, aby wychować i utrzymać swą córkę. – Poczekaj jeszcze, Tiffany, może zmienisz zdanie.

– Philip nie chce dłużej czekać, mamo. On ma już trzydzieści trzy lata.

– O wiele za stary dla ciebie.

– Ale my się kochamy, mamo!

– On już kiedyś pokochał inną kobietę i ożenił się z nią, pamiętaj o tym.

– Wiem, ale…

– Tamto małżeństwo się rozpadło. Radzę ci, żebyś się nie spieszyła. Prawdziwa miłość wytrzyma każdą próbę.

– Po co czekać, mamo?

– A po co się spieszyć?

– Philip tego pragnie – powtarzała z uporem Tiffany.

– Przecież to nie powinna być jego decyzja, tylko twoja, kochanie. Nie rozumiesz tego? Kiedy dwoje dorosłych ludzi rozmawia o małżeństwie, to planują je wspólnie. Taki układ polega na wzajemnym braniu i dawaniu. Wiem, że nie jestem dla ciebie autorytetem w tych sprawach, bo nigdy nie wyszłam za mąż, ale mam przecież spore doświadczenie życiowe. Nie spiesz się. Spróbuj umówić się na randkę z chłopcem w twoim wieku.

Matka zapewne miała rację, ale Tiffany nigdy nie czuła się dobrze w towarzystwie rówieśników. Drażniły ja szczeniackie zachowania, hałaśliwość, głupota i egoizm. Philip stanowił całkowite zaprzeczenie takiego właśnie młodzieńca. Gdy tak patrzyła na niego z daleka, jak zdecydowanym krokiem przechodzi wzdłuż rzędu krzeseł z wystudiowanym, czarującym uśmiechem, była dumna, że to jej narzeczony. Czuła się wyróżniona, że tak wspaniały mężczyzna ją właśnie wybrał spośród innych, pokochał i poprosił o rękę.

– Cześć, kochanie. – Philip zmierzał do bufetu z winami Santinich, ale przystanął na chwilę przy jej stole.

– Cześć. – Twarz Tiffany rozpromieniła się w uśmiechu.

– Wszystko gra?

– Chyba tak.

– Dobra robota, dziecinko. Zajrzę tu jeszcze. – Philip mrugnął porozumiewawczo i niebawem znikł Tiffany z oczu w gęstniejącym tłumie gości.

Obsługa parkowała kolejne samochody, pianista grał wiązankę sentymentalnych melodii, a Tiffany i Mary Beth nalewały do kieliszków poncz oraz najlepsze chardonnay i chablis, jakie mogła zaoferować gościom firma Bracia Santini. Wino szło jak woda. Towarzystwo w wieczorowych strojach plotkowało, piło i zajadało zimne i gorące zakąski.

Państwo młodzi zabrali się do dzielenia tortu. Wypili potem toast z kryształowych kieliszków, i, cali w uśmiechach, jako pierwsza para ruszyli na parkiet, ułożony nieopodal stawu i sztucznego wodospadu. Cała scena była tak romantyczna, że Tiffany z trudem opanowała wzruszenie. Zaraz jednak powiedziała sobie, że przecież wcale jej nie zależy na całej tej szumnej, bajkowej oprawie, przymiarkach u krawca, jeździe limuzyną i krojeniu tortu wysokiego jak wieża. Po prostu chciała wyjść za Philipa.

Stała na swym posterunku, chwilowo zapomniana i niepotrzebna, bo większość gości kłębiła się wokół baru i na parkiecie. Nagle jej wzrok przyciągnęła wysoka postać nieznajomego bruneta. Wysoki, szczupły i umięśniony młody mężczyzna zachowywał się tak, jakby nikogo tu nie znał. Szedł powoli w kierunku Tiffany. Miał na sobie sprany dżinsowy komplet, a na nosie okulary słoneczne. Spod kurtki widać było biały podkoszulek. Mimo że okulary były bardzo ciemne, wyczuła, że patrzy wprost na nią i to z taką intensywnością, iż miała ochotę skryć się w mysią dziurę. Zamiast tego jednak przywołała na twarz sztuczny uśmiech i spytała:

– Czym mogę służyć?

– A czym byś chciała?

– Czy jest pan gościem doktora Inglesa?

– A powinienem być?

Tiffany zastanawiała się, czy nie wezwać ochroniarzy. Zdecydowała jednak, że lepiej nie. Wprawdzie młody mężczyzna nie nosił garnituru i krawata, ale nie znaczyło to, że nie został zaproszony. W każdej rodzinie może się trafić buntownik.

– Mogę panu zaproponować homara i rostbef à la Wellington albo…

– Jesteś Tiffany Nesbitt?

– Tak – odparła, zastanawiając się, kim może być ten człowiek.

Nieznajomy bez uprzedzenia sięgnął ponad stołem i uniósł jej rękę ku swym oczom. Brylantowy pierścionek rozjarzył się odbitym blaskiem ostatnich promieni zachodzącego słońca. Twarz mężczyzny stężała, a ostre, jak wyciosane z kamienia rysy przypominały w tym momencie indiańską rzeźbę. Tiffany wyrwała rękę i schowała ją za plecami, jakby nagle pierścionek został zbrukany i stał się czymś nieprzyzwoitym.

– Ty jesteś…

– J.D.

Zrobiło jej się słabo. W gardle zaschło, a żołądek zaczął wyprawiać jakieś dziwne harce.

– Brat Philipa.

– Ja… rozpoznałam tę inicjały.

– To dobrze. – Uśmiechnął się ironicznie i dodał: – Wygląda na to, że będziemy spowinowaceni.

Tiffany nie potrafiła ukryć rozczarowania i niesmaku. O ile Philip był dżentelmenem w każdym calu, o tyle jego brat zachowywał się jak nieokrzesany kowboj. Mimo przykrych odczuć, postanowiła się opanować i potraktować brata przyszłego męża z całą uprzejmością.

– Miło mi cię poznać, James.

– Nikt mnie tak nie nazywa.

– Ale Philip…

– Philip to kawał snoba. Możesz mi mówić J.D. albo Jay. – Sięgnął do kieszeni kurtki i wyciągnął paczkę papierosów. – To uprości sprawę.

– Dobrze – zgodziła się mimo rosnącej irytacji. Co ten cały James – nie, nie James, ale J.D. – sobie myślał, przychodząc na cudze przyjęcie weselne w zwykłych dżinsach. Teraz palił papierosa, obserwując tłum spod zmrużonych powiek. Biodrem oparł się wygodnie o stół, za którym stała Tiffany. Ona udawała, że go nie widzi, i z wdziękiem obsługiwała innych gości. Gdy z papierosa został tylko niedopałek, rozgniótł go butem.

Tiffany miała nadzieję, że wkrótce zjawi się Philip i wybawi ją z niezręcznej sytuacji. Nie miała ochoty na uprzejmą wymianę nic nie znaczących zdań z tym nieokrzesanym J.D. Niestety, narzeczony był wciąż zabiegany, przenosił się od jednego kółka gości do drugiego, wszystkim prawił komplementy i rozdawał uśmiechy. W firmie Bracia Santini pełnił funkcję wiceprezesa do spraw handlowych i odpowiadał za wysokość sprzedaży w całym regionie, toteż wykorzystywał każdą okazję do nawiązania nowych kontaktów.