Tiffany usiłowała unikać spojrzeń J.D, czuła jednak na sobie jego wzrok. Gdy wokół stołu znów opustoszało, nie wytrzymała.
– Czym się zajmujesz? – spytała, przerywając niezręczną ciszę.
Niedbałym gestem zsunął okulary na czoło i spojrzał jej prosto w twarz szarymi i zimnymi oczami.
– Czym się zajmuję? Odpowiedź zależy od tego, kto pyta.
– Przepraszam, ale nie zrozumiałam.
– Mój ojciec uważa, że jestem kryminalistą, moja matka uważa, że jestem geniuszem, a mój brat, że jestem jak drzazga w tyłku. Sama wybierz wersję, która ci się najbardziej podoba.
– A co ty sam o sobie myślisz?
W kąciku ust pojawił mu się uśmiech. Nie wiedziała, czy z premedytacją uwodzicielski, czy po prostu po chłopięcemu czarujący.
– Z pewnością nie jestem aniołem.
– Wierzę – odpowiedziała. Czyżby próbował z nią flirtować?
– Mądra dziewczynka.
Zapadał wieczór, trawnik ogarniał gęstniejący cień. W całym ogrodzie zapalono świece i pochodnie. Pianista grał teraz wiązankę piosenek o miłości. Tiffany zatęskniła za bliskością Philipa, zarazem pragnąc znaleźć się jak najdalej od jego brata. O ile Philip był silny jak skała, małomówny, wyrozumiały i cierpliwy, młody człowiek stojący naprzeciw niej za stołem tryskał energią jak wulkan. Widać było, że nieprędko dobije do bezpiecznej i spokojnej życiowej przystani.
– To kiedy nadejdzie wasza szczęśliwa godzina? – spytał J.D. Znów pogmerał w kieszeni w poszukiwaniu papierosów. Wytrząsnął ostatniego z paczki, którą gwałtownie zgniótł w dłoni.
– Przepraszam, nie zrozumiałam. – Tiffany zaczęła uprzątać brudną zastawę. Zbliżała się pora zakończenia uroczystości.
– Pytałem o wasz ślub. Na kiedy jest wyznaczony?
– Jeszcze nie wybraliśmy daty.
Pstryknął zapalniczką, żeby przypalić papierosa.
– To niepodobne do Philipa. Całe życie planował wszystko co do minuty. Pewnie zaplanował już swój własny pogrzeb.
To była prawda. Philip znał stan swego konta co do centa, napełniał bak, kiedy strzałka na tablicy rozdzielczej wskazywała dokładnie połowę, codziennie zmieniał garnitury, aby się równomiernie zużywały i, na tyle, na ile zdążyła go poznać Tiffany, miał tylko jedną słabostkę – lubił posiedzieć przy zielonym stoliku. Oczywiście tylko dla rozrywki.
– Philip chciałby, żebyśmy się pobrali przed świętami – wyznała szczerze i zaraz pożałowała swych słów. J.D. popatrzył na nią z pogardą, jak na patentowaną idiotkę.
– Żeby mieć odpis podatkowy jeszcze za ten rok – zauważył cynicznie, wydmuchując wielki kłąb dymu.
Nie, wcale nie, bo się kochamy! – miała ochotę wykrzyczeć mu prosto w twarz, ale się pohamowała.
– Możliwe. To rozsądne – powiedziała.
– Tak uważasz? – uśmiechnął się sarkastycznie. – Życzę ci dużo szczęścia. Będziesz go potrzebować.
– Czemu tak mówisz?
– Nie znasz mojego brata, a ja spędziłem z nim sporo lat pod jednym dachem.
Po tych słowach J.D. odwrócił się i odszedł o kilka kroków. Zatrzymał przechodzącego kelnera z tacą i wziął od niego piwo, demonstracyjnie lekceważąc renomowane rodzinne wina. Tiffany patrzyła za nim. Oparł się o pień drzewa i palił w milczeniu, pociągając ze szklanki.
Co J.D. wie o Philipie takiego, czego ja nie wiem? – zastanawiała się Tiffany. Dzieli ich aż jedenaście lat. Nie pozwolę się stłamsić, postanowiła twardo. Zdmuchnęła płomyki gazu pod ogrzewaczami. Cały klan Santinich był przeciw niej, a teraz okazało się, że w awangardzie jest właśnie J.D.
Tego lata widywała go od przypadku do przypadku. Ich rozmowy były błahe, demonstracyjnie grzeczne i całkowicie obojętne. J.D. nie silił się nawet na ukrywanie, co myśli o narzeczeństwie brata, Tiffany zaś w jego towarzystwie stale gryzła się w język, żeby nie powiedzieć o jedno słowo za dużo. Na szczęście nie były to częste okazje. J.D. zmieniał panienki jak rękawiczki. Wszystkie były efektowne, wyrafinowane i bogate, ale z żadną nie związał się na tyle długo, by przedstawić ją oficjalnie rodzinie.
W jego obecności Tiffany zawsze czuła się nieswojo. Był bardzo męski, a to instynktownie budziło w niej kobiecą chęć podobania się. Z podsłuchanych przypadkiem urywków cudzych rozmów dowiedziała się, że ukończył średnią szkołę i myśli o podjęciu studiów prawniczych. Philip podśmiewał się, że jego brat, tak często na bakier z prawem, postanowił zostać adwokatem.
– W gruncie rzeczy połowa adwokatów ma duszę przestępcy – wywodził Philip. – Jedni wierzą w system i sprawiedliwość, a inni tylko kombinują, jak wykorzystać przepisy na korzyść klienta. Odnoszę wrażenie, że nasz James jak ulał pasuje do tej drugiej grupy.
Tiffany nie podzielała opinii Philipa. Mimo wszystkich wad i długiej listy wybryków J.D. miał w sobie wewnętrzną prawość i siłę. Posługiwał się zapewne własnym kodeksem etycznym, ale najważniejsze, że go w ogóle miał.
Tak przeszło lato i połowa jesieni. Tiffany unikała J.D., a i on nie szukał jej towarzystwa. Ona starała się bardzo o ograniczenie do koniecznego minimum spotkań z całą rodziną Santinich. Carlo jasno i wyraźnie dał jej do zrozumienia, że jego starszy syn, dla dobra byłej żony i dzieci, powinien się jeszcze wstrzymać z powtórnym ożenkiem. J.D. uważał, że brat w ogóle nie powinien tego robić, zaś Frances, przyszła teściowa Tiffany, obawiała się, że związek z dziewczyną o piętnaście lat młodszą nie da synowi szczęścia.
– Matka przyzwyczai się z czasem – zapewniał Philip Tiffany, ale czas mijał, a Franccs wciąż traktowała ją z wyraźną niechęcią.
– Jeszcze możesz się wycofać – perswadowała jej własna matka dwa tygodnie przed ślubem. Był początek października, cudowne babie lato. Dni były bezchmurne i ciepłe, noce chłodne i gwiaździste.
Tiffany stawała się coraz bardziej zdenerwowana i niepewna swego. Choć wiedziała, że z całego serca pragnie poślubić Philipa, być jego żoną i matką jego dzieci, mroziła ją myśl o nieprzejednanej wrogości Santinich.
Szczególnie dało się to odczuć na uroczystym obiedzie, wydanym w ich rodzinnej siedzibie. W miłej atmosferze miano świętować zapowiedzi, a tymczasem Carlo wypił za dużo wina własnej produkcji i stał się zgryźliwy, Frances wciąż wypominała Philipowi, że rozwiódł się z żoną i zostawił dzieci, a J.D., który siedział przy stole naprzeciw Tiffany, nie przepuścił żadnej okazji, żeby prowokacyjnie popatrzeć jej w oczy. Nie to, żeby ją gromił wzrokiem albo po przyjacielsku mrugał; nie mogła odgadnąć, o co mu chodzi, ale peszyła ją intensywność jego natarczywego spojrzenia. Raz czy dwa podczas posiłku uśmiechnął się, ale widać było, że w gronie własnej rodziny najwyraźniej czuje się równie obco jak Tiffany.
Philip, Carlo i jego brat Mario mieli wieczorem lecieć do Las Vegas na konferencję. Ślub Philipa i Tiffany zaplanowano po ich powrocie. Pozostawało jej tylko przebrnąć do końca przez niefortunny obiad i przeżyć następny tydzień, aby się obudzić jako pani Philipowa Santini. Zimny pot zrosił jej czoło. Próbowała skupić się na rozmowie i konsumowaniu porcji jagnięciny z ziemniakami. Nie było to łatwe, ponieważ Mario i jego żona wciąż przechodzili z angielskiego na włoski, zrozumiały dla wszystkich przy stole prócz Tiffany. Wyczuwała, że mówią właśnie o niej, mimo iż nikt nie używał imion. Z całych sił modliła się, by Bóg zechciał skrócić jej męki.
Ale Bóg, jak się okazało, miał zupełnie inne plany.
Gdy rodzina zebrała się w salonie przy kawie i likierach, zegar w holu zaczął głośno bić.
– Raz, dwa… pięć… osiem – liczyła Frances. – Czy wy aby nie macie samolotu o dwudziestej pierwszej trzydzieści? – spytała, zaniepokojona. Pokonanie drogi z domu do lotniska wymagało przeszło godziny jazdy.
– Rzeczywiście, zrobiło się późno – stwierdził Philip, spojrzawszy na zegarek. – W drogę, tato. James, podrzuć Tiffany do domu, dobrze? – dodał.
Tiffany zamarła. Na samą myśl o tym, że ma zostać sam na sam z J.D. ogarnęło ją przerażenie.
– Sądziłam, że ty mnie odwieziesz po drodze – powiedziała pozornie obojętnym tonem.
– Zmiana planów, słoneczko. Musimy jechać prosto na lotnisko, inaczej nie zdążymy. Dla Jamesa to żaden kłopot, a ciebie tak czy tak musi ktoś odstawić – odparł Philip. Tiffany po raz pierwszy usłyszała w jego głosie protekcjonalną nutę.
– Ależ… – próbowała oponować. J.D. z drugiej strony stołu popatrzył na nią ze szczerym rozbawieniem.
– Bez nerwów, jestem łagodny jak baranek. Możesz mi zaufać – powiedział.
Tiffany miała szczerą ochotę ostro zaprotestować, ale nie odważyła się robić sceny w obecności rodziców Philipa. I tak patrzyli na nią krytycznie. Nie chciała sama dawać im pożywki do oskarżeń, że jest kapryśną, rozpieszczoną smarkulą.
– Dobrze – zgodziła się z nikłym uśmiechem. Już wcześniej przewidywała, że obiad może się późno skończyć i proponowała Philipowi, że przyjedzie do domu jego rodziców własnym autem. On jednak twierdził uparcie, że jako zaręczona para muszą się tam zjawić razem.
No i wpadła jak śliwka w kompot,
Cóż było robić, jak nie dobrą minę do złej gry? Gdy Philip z ojcem wyjechali, Tiffany zaproponowała Frances, że pomoże. Przyszła teściowa machnęła tylko ręką, mówiąc, że o takie rzeczy jak brudne naczynia w jej domu troszczy się służba. Nie minęło więc pół godziny, a Tiffany wylądowała obok J.D. na siedzeniu jego pikapa. Ściskała torebkę tak mocno, jakby od tego zależało całe jej życie, i próbowała uczestniczyć w obowiązkowej konwersacji. W końcu miał niebawem zostać jej szwagrem. Byłoby śmieszne i niestosowne, gdyby unikała go jak zarazy.
– Powiedz mi, co ty widzisz w tym Philipie? – spytał, gdy przejeżdżali między wzgórzami otaczającymi Portland.
– Słucham? – O co tym razem mu chodzi? – zastanawiała się Tiffany. Na niebie gromadziły się czarne, burzowe chmury, zasłaniające księżyc i gwiazdy. Wielkie krople deszczu zaczęły bębnić o szybę i plandekę.
– No, spróbuj raz się nie wykręcać. On jest dużo starszy od ciebie.
– Tak mówią – przyznała ironicznie.
– A więc wiesz. – J.D. ściął zakręt trochę za ostro. Burza rozpętała się na dobre, a deszcz walił w szyby.
– A ty chciałbyś przekonać mnie, że popełniam błąd, tak?
– Miałbym szansę? – Obrzucił ją szybkim spojrzeniem, pobudzając przyspieszony puls do galopu.
– Żadnej.
– No właśnie.
Światła nadjeżdżającego z przeciwka samochodu omiotły kabinę pikapa zimnym, białym blaskiem, przez chwilę uwydatniając profil J.D. Tiffany odwróciła głowę. Nie chciała patrzeć na tę twarz, uosabiającą męski urok. Samochody minęły się i znów zapadła ciemność.
– Myślę, że to będzie twój pogrzeb – rzekł, pstrykając zapalniczką.
– Chciałeś chyba powiedzieć: wesele.
– Jak wolisz.
Przed nimi zamigotały światła Portland. Tiffany patrzyła, jak J.D. zapala papierosa z paczki leżącej przy szybie. Zaraz wyskoczy z auta i ucieknie jak najdalej od tego cholernego brata Philipa, który ośmiela się traktować ją z taką pogardą. Czy ją cokolwiek obchodzi, co sobie ten typek myśli? Najważniejsza była miłość, która łączyła ją z Philipem.
– Wiesz, J.D., mógłbyś się odrobinę postarać i zaakceptować nasz związek – powiedziała w końcu. On otworzył okno. Zapach dymu zmieszał się ze świeżym wilgotnym powietrzem. – Nie powinniśmy stać po przeciwnej stronie barykady.
– Uważasz, że jestem twoim przeciwnikiem?
– Właśnie.
– A czego byś chciała? Żebym był milszy? – Wydmuchnął dym z obu nozdrzy naraz, jak smok.
– Nieźle by było na początek.
– Naprawdę? – mruknął drwiąco, ostro biorąc zakręt. – Na ile milszy?
Tiffany w milczeniu policzyła do dziesięciu i dopiero potem podjęła rozmowę.
– Słuchaj, J.D., przestań się zgrywać, dobrze? Zachowujmy się jak normalni ludzie.
– A po co?
– Bo mamy być jedną rodziną.
– Jeżeli o mnie chodzi, to mam po dziurki w nosie rodzinnego ciepełka – powiedział, rzucając jej spojrzenie, które stopiłoby granit. Skręcił w stronę mostu Selhrood. Gdy przejeżdżali przez czarne wody rzeki Willamette, J.D. wyrzucił niedopałek przez okno. Rozżarzony punkcik zgasł w ciemnościach jak spadająca gwiazda.
– Czy możesz mi powiedzieć, za co mnie aż tak nie lubisz? – spytała Tiffany, gdy krążyli już ulicami miasta. Postanowiła jednym cięciem rozwiązać ten gordyjski węzeł.
– Nie o ciebie chodzi – odparł J.D.
– Kłamiesz. Skręć tutaj, o mało nie minąłeś mojej ulicy. No więc, jeśli nie o mnie chodzi, to w czym problem?
– Naprawdę chcesz wiedzieć? – Opony zapiszczały na śliskim asfalcie.
– Tak. To tu, trzeci dom na prawo.
Zaparkował tuż pod latarnią i wyłączył silnik. Deszcz miarowo bił o dach samochodu.
– Philip już raz popełnił błąd, już raz się ożenił.
– A teraz uważasz, że robi drugi?
– Zdecydowanie tak. – Spojrzał jej w twarz pociemniałymi oczami.
– Cóż, może cię to zdziwi, że się obrażam, ale przecież ja i Philip naprawdę się kochamy i chcemy… Och!
"Daj Mi Szansę, Tiffany" отзывы
Отзывы читателей о книге "Daj Mi Szansę, Tiffany". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Daj Mi Szansę, Tiffany" друзьям в соцсетях.