Objął ją tak nagle, że nie miała żadnych szans na zrobienie uniku. Przycisnął ją do piersi, a jego usta, twarde i gorące, miażdżyły jej wargi i niemal pozbawiały tchu. Próbowała się wyrywać i odepchnąć go, a wówczas objął ją jeszcze mocniej. Wymuszony z początku pocałunek stawał się coraz bardziej zmysłową pieszczotą. Tiffany poddała się. Serce waliło jej jak młotem i pojękiwała cicho, niczym błagające o litość zwierzątko w pułapce. J.D. był blisko, bardzo blisko, prawie nic ich nie dzieliło. Tiffany instynktownie zamknęła oczy i przytuliła się, domagając się więcej pieszczot, i wówczas w jej mózgu odezwał się ostrzegawczy sygnał. Nie rób tego, dziewczyno! Nie rób tego, to grzech!
Odepchnęła J.D. Spodziewała się walki, a tymczasem on opuścił ramiona i odsunął się, drwiąco uśmiechając się w półmroku.
– Chciałaś wiedzieć, dlaczego uważam twoje małżeństwo z Philipem za błąd? Waśnie dlatego.
Tiffany otarła usta wierzchem dłoni.
– Idź do diabła.
Roześmiał się głośno, gdy rzuciła się do drzwi i wyskoczyła z auta. Czerwona jak burak ze wstydu i zażenowania biegła do domu, by jak najprędzej ukryć się za drzwiami. Ależ była głupia! Jak mogła pozwolić mu się całować, dotykać? Ze zdenerwowania nie mogła przez dłuższą chwilę trafić kluczem do dziurki, a gdy jej się to udało, wpadła do środka jak bomba, z hukiem zatrzaskując drzwi.
O Boże, co robić? Dławiła ją rozpacz i poczucie winy. Nie mogła sobie wybaczyć tej chwili słabości. Przekręciła zasuwę, jakby trzask metalowego zamka był zaklęciem chroniącym ją od dalszych pokus, odczynieniem grzechu, który przed chwilą popełniła. Grzechu? Jakiego grzechu? Przecież był to tylko zwykły pocałunek, nic więcej. Zresztą, co to jest pocałunek? Głupstwo niewarte wzmianki. Philip by się tym zapewne w ogóle nie przejął. Dlaczego zatem serce wciąż jej waliło, usta nabrzmiewały, a piersi paliły? Kobiety, które tak się zachowywały, nazywano różnie, zawsze pogardliwie.
Wciąż miała twarz purpurową ze wstydu. Ukryła ją w dłoniach. Przecież to był tylko pocałunek, który J.D. w dodatku na niej wymusił. Nie była przygotowana na atak, nie oczekiwała go, nie prowokowała. A jednak… Gdy już się stało, zareagowała tak, jak on zamierzył. I chciała więcej. Psiakrew.
Tiffany wciąż stała oparta plecami o drzwi wejściowe, dosłyszała więc warkot silnika i szum opon odjeżdżającego dżipa J.D.
Bogu dzięki.
– Nie wracaj – wyszeptała w ciemności, obejmując dłonią gardło, aby wyciszyć rozszalały puls. – Nie waż się tu wracać, draniu. Nigdy!
Jednak wrócił, choć po wielu latach. W dodatku teraz, czy jej się to podobało, czy nie, zamieszkał z nią pod jednym dachem. A najgorsze było to, że to samo pożądanie, jakie poczuła wówczas, podczas pierwszego pocałunku, znów zbudziło się do życia. Tym razem jednak sytuacja diametralnie się zmieniła. Teraz bowiem Tiffany była kobietą wolną.
ROZDZIAŁ 6
Nareszcie sobota, pomyślała Tiffany, kończąc listę zajęć na weekend. W pralce wirowało drugie pranie, w piecyku czekały gorące naleśniki, a na podłodze wiadro ze środkami do czyszczenia. Tiffany planowała na ten dzień pastowanie podłóg i mycie okien; Stephen miał w tym czasie skosić trawnik i umyć samochód. Co do kłopotliwego nowego lokatora, to na szczęście okazał się rannym ptaszkiem i wyszedł z domu. Jeszcze przed wstaniem z łóżka usłyszała, jak uruchamia silnik dżipa i odjeżdża. Była zadowolona, że przynajmniej przez następne parę godzin nie będzie mieć okazji do konfrontacji z J.D. Od momentu, kiedy wynajęła mu pokój, nie mogła przestać o nim myśleć.
– Głupia baba ze mnie – mruknęła.
– Mamuniuu! – zawołała z góry Christina.
– Jestem w kuchni, kochanie! – Na schodach rozległ się natychmiast tupot małych stopek. Tiffany uśmiechnęła się.
– Ktoś przyszedł!
– Tak?
Istotnie, po chwili rozległ się dzwonek w holu. Z nadzieją, że to może nowy kandydat na lokatora, Tiffany poprawiła włosy i podeszła do drzwi wejściowych. Christina stała na ostatnim schodku, trzymając w rączce róg swego ukochanego, wystrzępionego kocyka. Patrzyła z ciekawością przez wąskie szklane okno. Za drzwiami stał szczupły, wysoki mężczyzna. Z nerwowym uśmiechem usiłował zajrzeć przez szybkę do środka. Tiffany zamieniła się na moment w słup soli, rozpoznając wyraziste rysy Johna Cawthorne’a, tego bezczelnego, kłamliwego łajdaka, który okazał się być jej ojcem. Trzymał w dłoniach stetsona, mnąc długimi, kościstymi palcami jego zakurzone rondo.
– Oczom nie wierzę – wyszeptała cicho Tiffany.
– Co? – spytała z dziecięcą naiwnością Christina.
– Och, nic, nic. Chodź do mnie, słoneczko.
– Kto to jest? – Dziewczynka uparcie wpatrywała się w obcego.
– To jest mój… To jest pan Cawthorne – z trudem wykrztusiła Tiffany. Wzięła Christinę na ręce i dopiero wtedy otworzyła drzwi.
– Chyba powinniśmy porozmawiać – zaczął nowo przybyły prosto z mostu, nie zawracając sobie głowy zwyczajowym „dzień dobry”. Oczy mu się rozjaśniły, gdy przyjrzał się Christinie. Tiffany przez jedną krótką chwilę zastanawiała się, czy rzeczywiście zależy mu na wnuczce, czy właśnie odezwał się w nim instynkt ojcowski. A jeśli tak, to dlaczego tak późno? Dlaczego po trzydziestu latach obojętności?
– Teraz? – spytała.
– W każdym razie przed moim ślubem.
– Dobrze, może być teraz, bo później nie będzie na to czasu – powiedziała cichym głosem. Okazała słabość, więc miała się za kompletną idiotkę. – Myślę, że nie bardzo jest o czym, ale skoro już się pofatygowałeś, to proszę, wejdź do środka.
Sama sobie zawsze napytam biedy, przemknęło jej przez głowę, gdy prowadziła ojca do kuchni, zamiast po prostu zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. No i co z tego, że ten człowiek ją spłodził? Gdzie był, kiedy dorastała i potrzebowała ojca, a jej młoda matka męża albo przynajmniej lojalnego kochanka?
W kuchni Tiffany postawiła Christinę na podłodze.
– Mam tu dla ciebie gorące naleśniki – powiedziała do córki, życząc sobie z całego serca, żeby Cawthorne natychmiast zniknął jej z oczu. Nie miała mu nic do powiedzenia. Absolutnie nic.
– Nie chcę – powiedziała Christina, kręcąc na palcu czarny loczek i z ciekawością wpatrując się w obcego pana. John odwrócił się i z ciepłym uśmiechem spojrzał w otwarte szeroko oczy swojej małej wnuczki.
– A więc ty jesteś Christina – powiedział.
Tiffany uczuła zapiekły żal i pretensję. Mimo że była wychowana przez samotną matkę, naiwnie wierzyła w tradycyjny model rodziny z rodzicami, dziadkami, ciotkami, wujkami i kuzynami. W taką rodzinę, która spędza razem wakacje i święta, dzieląc najpiękniejsze wspomnienia. No cóż, marzenia pozostały marzeniami.
– Christina, przywitaj się z panem Cawthornem – powiedziała.
– Przecież może mówić do mnie…
– Pan Cawthorne – zimno dokończyła Tiffany, rzucając ojcu wyzywające spojrzenie. Zacisnął zęby.
– Możesz mi mówić John, dziecko – zaproponował, i tym razem Tiffany kiwnęła głową na znak zgody.
Wyjęła z kredensu podstawkę i postawiła na niej półmisek z naleśnikami. Gdy Christina wdrapała się na swoje wysokie krzesełko, a matka nałożyła apetyczną porcję na jej talerz, dziewczynka straciła zainteresowanie gościem.
– Chcę syropu – zażądała.
– Poproszę o syrop – poprawiła ją Tiffany. Otworzyła butelkę z syropem klonowym i obficie polała naleśniki ku wielkiemu zadowoleniu dziewczynki.
– Gdzie jest Stephen? – spytał John.
– Jeszcze śpi. – Tiffany automatycznie pokroiła naleśniki Christiny na małe kawałeczki i nalała jej szklankę żurawinowego soku.
– Chciałbym go zobaczyć.
Tiffany nie wierzyła własnym uszom.
– Chodźmy porozmawiać gdzie indziej – powiedziała. Bez pytania nalała dwie filiżanki kawy i wręczyła ojcu szklany dzbanek. – Śmietanki? Cukru?
– Może być czarna – odparł.
– Dobrze. Jedz, Christina. Będziemy w saloniku.
– Dobrze.
Tiffany, przygryzając ze zdenerwowania wargi, zaprowadziła ojca do niewielkiego pomieszczenia. Dla takiego bogacza jak John Cawthorne ten pokój umeblowany używanymi sprzętami, z nadgryzionym przez mole fałszywym persem na podłodze, musiał prezentować się nędznie. Taka była jej pierwsza myśl, ale po chwili ją zrewidowała. A może wcale tak nie było? Skoro ojciec zamierzał pojąc za żonę tak prostą kobietę jak Brynnie, nie musiał być koniecznie wielbicielem luksusu. Być może zatem jej całkiem gustowny salonik, utrzymany w brzoskwiniowo-zielonej tonacji, z podłogą z dębowych desek i kretonowymi zasłonami, wcale nie wydawał mu się tak wyszarzały, jak z początku sądziła. A nawet gdyby… Co ją w końcu obchodziły gusta Johna Cawthorne’a? Jej samej salonik się podobał. Nawet bardzo. Było tu dużo światła, wysoki sufit, a ze ścian uśmiechały się na fotografiach kobiety z rodziny, bezgranicznie kochające i kochane – mama Tiffany, Rosę oraz jej babka Octavia. Na tle książek umieszczonych we wbudowanej w jedną ze ścian bibliotece stały w ramkach fotki Stephena z czasów przedszkolnych i szkolnych. Obok wisiały portrety malutkiej Christiny, a gzyms kominka zdobiła umieszczona w złotej ramie ślubna fotografia Tiffany i Philipa. Nigdzie natomiast nie było śladu po Johnie Cawthornie czy kimkolwiek z jego rodziny. I tak powinno pozostać.
– Usiądź, proszę – powiedziała Tiffany.
– Postoję.
– Skoro chcesz – zgodziła się. Sama zajęła stare krzesło z oparciem.
– Dobra kawa – powiedział John Cawthorne, upiwszy odrobinę z filiżanki i odwiesiwszy stetsona na okrągły zagłówek kanapy.
– Nie trudziłeś się chyba taki szmat drogi tylko po to, żeby sprawdzić, czy umiem parzyć kawę – skontrowała tę błahą uprzejmość Tiffany.
– No, nie – uśmiechnął się kwaśno.
– Tak myślałam. – Tiffany zamilkła. John wpatrzył się w filiżankę, jakby szukając właściwych słów. Nie musiał. Tiffany wiedziała, co za chwilę usłyszy.
– Wiesz, że się żenię w tę niedzielę?
– Musiałabym mieszkać na pustyni, a nie w Bittersweet, żeby o tym nie wiedzieć.
– Dostałaś zaproszenie?
– Owszem.
John nieporadnie przenosił ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Tiffany dostrzegła teraz, że jest naprawdę stary. Stary i zmęczony życiem, jak zdarte do cna obcasy kowbojskich butów. Nie wolno mi się nad nim litować, upominała się w duchu. Ten drań nie dał znaku życia przez trzydzieści trzy lata. Nie miałam ojca, i niech tak zostanie.
– Miałem nadzieję, że przyjdziesz z dzieciakami – powiedział cicho.
– Cóż… raczej nie.
– Zrobisz, co zechcesz – odparł po dłuższej chwili. – Nie będę miał pretensji. Wiem, że nie byłem dla ciebie dobrym ojcem.
– Rzecz w tym, że w ogóle cię nie było – odrzekła Tiffany, z trudem powstrzymując łzy. Była rozżalona, a zarazem zła, że ten człowiek, na którym kompletnie nie powinno jej zależeć, budzi aż tak silne emocje. Przecież nigdy dotąd nawet palcem nie kiwnął, by zrobić coś dla niej samej lub jej dzieci.
– Teraz będzie inaczej.
– Naprawdę? – Tiffany pstryknęła palcami. – Co, ot tak?
– Naprawdę, tylko daj mi szansę.
– No, nie… – zaczęła, ale John nie pozwolił jej skończyć.
– Przestań, Tiffany. Nie jest mi łatwo, zapewniam cię. Wiesz, że nie należę do facetów, którzy chętnie przyznają się do błędu. Wręcz przeciwnie, psiakrew! – podniósł głos. – Bardzo mi głupio, że tak, a nie inaczej postąpiłem z twoją mamą, a przy okazji z tobą. Nie mam ci za złe, że mnie nie cierpisz, ale wiedz jedno – przyszedłem tu dzisiaj, bo jesteśmy i nie przestaniemy być rodziną.
– Rodzina to nie tylko więzy krwi – odparowała Tiffany. Zamrugała gwałtownie, by powstrzymać łzy. – Rodzina to miłość, zrozumienie i wspólnota. W rodzinie jesteśmy na zawołanie, gdy ktoś bliski nas potrzebuje. Razem dzielimy sukcesy i porażki. Życie rodzinne nie polega na zbiorowych uroczystościach weselnych i pogrzebowych, tylko na tym, żeby się wspierać na co dzień – mówiąc to, patrzyła na ojca oskarżycielsko. Wydawało jej się nawet, że się przez moment zawstydził.
– I co ja ci mam na to odpowiedzieć? – spytał, znów wbijając wzrok w filiżankę. Pokiwał głową z rezygnacją. – Zmieniłem się, dziecko. Przy ostatnim zawale o mało nie umarłem. Dopiero wtedy zrozumiałem, co jest w życiu najważniejsze. – Odchrząknął i spojrzał na córkę, której znów zaszkliły się oczy. – Nie chcę ci kłamać i wmawiać, że kochałem twoją matkę, bo to nieprawda. Zeszliśmy się na krótko i nigdy nie było mowy o tym, że będziemy razem. Ale co do ciebie i dzieciaków, to zupełnie inna sprawa.
Skrzypnęły schody. Tiffany podniosła głowę i zobaczyła na podeście Stephena, który dopiero co wstał z łóżka.
– Cześć, Stephen. Poznajcie się. To John Cawthorne.
– Wiem. – Stephen wyprostował się i zszedł ze schodów. – Dziadek. – Wypluł to słowo, jakby miał w ustach coś gorzkiego.
– Właśnie. Jestem twoim dziadkiem. – John zdobył się na ostrożny uśmiech i wyciągnął rękę na powitanie. – Jak się masz, chłopcze? Widzę, że żyje ci się z przygodami – powiedział, wskazując gestem na siniec widoczny pod okiem Stephena. Ten podszedł bliżej, na sekundę dotknął dłoni dziadka i wzruszył ramionami.
"Daj Mi Szansę, Tiffany" отзывы
Отзывы читателей о книге "Daj Mi Szansę, Tiffany". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Daj Mi Szansę, Tiffany" друзьям в соцсетях.