– Zwykła bójka.

– Wygrałeś? – Brwi Johna uniosły się wyczekująco.

– W walce na pięści nie ma wygranych i przegranych – wtrąciła się Tiffany.

– Oczywiście, że są.

Stephen uniósł dumnie brodę i wypiął pierś,

– Poradziłem sobie.

Napięcie rozładowała Christina, która przydreptała do saloniku na swych krótkich nóżkach. Usta i policzki miała tak wysmarowane lepkim syropem, że poprzyklejały się do nich końce włosów.

– Zapomniałabym – zwróciła się Tiffany do Stephena – przygotowałam dla ciebie śniadanie. Jest w piecyku.

– Nie będę dłużej przeszkadzał. – John odstawił filiżankę na stolik. – Chcę tylko jeszcze raz powiedzieć, że spodziewam się was wszystkich jutro na uroczystości weselnej i będę szczęśliwy, jeśli przyjdziecie.

– Naprawdę? – spytał Stephen.

– Oczywiście.

– Pójdziemy? – Chłopiec z nadzieją spojrzał na matkę.

– Nie.

Tiffany ani myślała zmieniać swego postanowienia.

– Przemyśl to jeszcze – poprosił John. Tiffany zrobiło się go żal, ale zapanowała nad odruchem słabości.

– Już zdecydowałam, że nie, i nie widzę powodu, dla którego miałabym zmieniać zdanie.

Stephen zmrużył oczy. Podejrzliwie przenosił wzrok z matki na dziadka, usiłując zrozumieć, o co tu naprawdę chodzi.

– Będzie wesele? – zaszczebiotała Christina. – Z druhnami i z pannami młodymi?

John przykucnął przed nią.

– Będzie wesele, ale z jedną panną młodą – powiedział do dziecka. – Ma na imię Brynnie i będzie bardzo szczęśliwa, jeśli i ty tam będziesz. – Podniósł się, dodając: – Jeśli wszyscy przyjdziecie.

– Nie licz na to – rzuciła ostro Tiffany, ale po chwili zrobiło się jej przykro, że aż tak obcesowo potraktowała ojca. – Będziemy zajęci.

– Rozumiem – uśmiechnął się smutno, ale już więcej nie nalegał. – Do zobaczenia. – Wcisnął stetsona na głowę i po chwili już go nie było.

– Dziwny gość – zauważył Stephen. Podszedł do okienka w holu i patrzył za odjeżdżającym. Tiffany też rzuciła okiem na lśniącą srebrzyście półciężarówkę, nowiutką, jeszcze na próbnych numerach. – Bogaty typ, co? – spytał chłopak.

– Tak mówią.

– Może powinnaś być dla niego miła, mamo, i iść na to wesele.

– Żeby mi coś zapisał w testamencie? – spytała z ironią, wznosząc oczy do góry. – O, co to, to nie, Stephen. Pieniądze to nie wszystko.

– Ale przecież to twój tata.

– To zależy, co rozumiemy przez słowo „tata” – ucięła. – Skończmy na razie tę rozmowę, bo muszę teraz ubrać Christinę. Idź do kuchni i zjedz śniadanie. Potem pogadamy na poważnie.

– O czym?

– Zaczniemy od Milesa Deana, a skończymy na Isaacu Wellsie. – Tiffany wzięła Christinę na ręce i weszła na schody.

– Powiedziałem ci już wszystko, co wiem.

– Ale ja to wszystko zapomniałam, więc powtórzysz jeszcze raz. Idziemy, Chrissie, czas na kąpiel.

– Nie chcę!

– Jaka szkoda! – Tiffany roześmiała się i dotknęła palcem małego noska córki. – Nie chcesz, ale musisz. Jesteś utytłana jak świnka.


– J.D. Santini – przedstawił się J.D., wyciągając rękę do chudego mężczyzny o ostrych rysach, siedzącego za biurkiem w niewielkim kantorze. Budynek wydawał się opustoszały; inni właściciele firm na pierwszym piętrze już pozamykali biura na weekend. – Dziękuję, że zechciał mnie pan przyjąć. W miasteczku mówią, że w niedzielę szykuje się duża uroczystość u was w rodzinie.

Jarrod Smith uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

– Mam tak rozległą rodzinę, że zawsze się coś dzieje – rzekł z ironicznym grymasem. – Mama wprawdzie wychodzi za mąż, więc oczywiście będzie duża feta. Proszę siadać. – Jarrod wskazał gościowi jedno z dwóch krzeseł stojących naprzeciw starego, metalowego biurka. Plastikowe siedzenie zaskrzypiało niebezpiecznie, protestując przeciw ciężarowi J.D.

– Od razu przejdę do rzeczy. Słyszałem, że zajmuje się pan prywatnym śledztwem w sprawie zniknięcia Isaaca Wellsa.

Jarrod skinął głową i w milczeniu świdrował wzrokiem J.D.

– Przyszedłem do pana, ponieważ policja interesuje się moim bratankiem i chciałbym wiedzieć, dlaczego.

– Ludzie mówią, że chłopak wdał się wczoraj w bójkę z Milesem Deanem – powiedział Jarrod.

– Ma taką śliwę pod okiem, że przez tydzień mu nie zejdzie.

– Podobno policja znalazła przy nim komplet kluczy. Uważają, że należały do starego.

– Przecież chłopak z pewnością nie zrobił mu krzywdy.

– Nie ma dowodów, że ktokolwiek skrzywdził Wellsa. Isaac mógł się stąd wynieść dobrowolnie – uprzytomnił gościowi Jarrod. Wziął z biurka ołówek i bawił się nim machinalnie. – Pod jednym względem zgadzam się z panem. Chłopak sprawia kłopoty, i to od początku, odkąd Tiffany Santini wraz z dziećmi przeprowadziła się do naszego miasta. Balansuje na granicy prawa. Do tej pory miał na koncie raczej drobne sprawki, ale historia z Wellsem to zupełnie inny kaliber.

J.D. wyczuł w Jarrodzie przyjazną duszę.

– Więc co się w końcu wydarzyło? – spytał.

– Dobre pytanie – pokiwał głową Jarrod. – Zazwyczaj ludzie nie znikają jak kamfora. Wcześniej czy później musi się pojawić jakiś ślad.

– Wells żyje?

– Nie wiem, ale mam taką nadzieję.

J.D. poczuł, jak coś go ściska w żołądku. W co ten Stephen się wdał? Sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyciągnął książeczkę czekową.

– Ile będą kosztowały dowody, że chłopak nie ma z tym nic wspólnego?

– I tak pracuję nad tą sprawą – obruszył się Jarrod.

– Rozumiem, ale to się przecież wiąże z kosztami. – J, D. wyjął długopis z pojemnika na biurku, gotów do wypełnienia czeku.

– Proszę uwierzyć, że co jak co, ale akurat pieniędzy mi nie brakuje – powiedział Jarrod z nieco cynicznym uśmiechem. Wstał i wyciągnął rękę. – Będę z panem w kontakcie.

J.D. nie pozostawało nic innego, jak się pożegnać. Nie był jednak zadowolony z tej wizyty.

– Czułbym się pewniej, gdybyśmy zawarli formalną umowę – zauważył.

– Ma pan moje słowo. To wystarczy – rzekł z naciskiem Jarrod. – Może pan być pewny, że dowiem się, co spotkało Isaaca, choćbym miał poruszyć niebo i ziemię.


– Synku, a teraz chcę usłyszeć całą tę historię od początku do końca – zażądała Tiffany, zmieniając pas. Jechali na zakupy. Pani Ellingsworth zaofiarowała, że zaopiekuje się Christiną, więc byli tylko we dwójkę. Stephen z obawy przed wypytywaniem wcale nie kwapił się, by towarzyszyć matce, ale ona jak zwykle postawiła na swoim.

– Co mam mówić?

– Prawdę – zasugerowała, wjeżdżając na dwupasmówkę. Po chodniku, wzdłuż jezdni, biegli amatorzy joggingu, do pobliskiego parku zmierzali właściciele psów ze swoimi ulubieńcami, widać też było młode kobiety prowadzące dziecięce wózki. – Czy klucze, które znalazła przy tobie policja, rzeczywiście należały do Isaaca Wellsa?

Stephen, ze wzrokiem wbitym w szybę, tylko wzruszył ramionami.

– Tak czy nie? Tylko nie próbuj mydlić mi oczu, że znalazłeś je w parku. Było zupełnie inaczej, o czym obydwoje dobrze wiemy.

– Dobra, powiem ci – odparł z błyskiem buntu w oczach. – To jego klucze.

– Och, Stephen – jęknęła z rozpaczą Tiffany.

– Sama mnie zmusiłaś.

– Muszę znać prawdę. Wysłucham cię do końca.

– I o co tyle hałasu? – spytał żałośnie, głosem skrzywdzonego dziecka.

– Nie bagatelizuj sprawy, bo jest poważna. Ten człowiek zaginął bez wieści. Nikt nie wie, co się z nim stało, i czy w ogóle jeszcze żyje. A ty w tej sytuacji pozwalasz sobie na kłamstwa.

– Ale to naprawdę nic takiego. – Znów wzruszył ramionami, odgarniając opadające na oczy włosy, a po chwili potarł dłonią łokieć z wyrazem zakłopotania. – Mówiłem ci już, że Miles Dean założył się ze mną o te klucze.

– Owszem, ale wtedy powiedziałeś, że ich nie wziąłeś. Mówiłeś, że jak zobaczyłeś pana Wellsa na ganku, to się rozmyśliłeś.

Stephen przygryzł zębami dolną wargę. Wyglądał na bardzo zdenerwowanego.

– Naprawdę widziałem wtedy pana Wellsa. Siedział na ganku, tak jak mówiłem. Tylko że ja już wcześniej ściągnąłem te klucze. On nic nie mówił, tylko patrzył, a ja uciekłem.

– Musisz powiedzieć to policjantom – stwierdziła z determinacją Tiffany.

– Wiem. – Stephen gapił się przez okno, z ramionami opuszczonymi jak u szmacianej lalki. Istna kupka nieszczęścia.

– Dlaczego wcześniej tego nie zrobiłeś?

– Bo… – Stephen nerwowo przełknął ślinę -…bo Miles mnie postraszył, że jak pisnę chociaż słówko, to nas wszystkich pozabija.

– Dałeś mu te klucze?

– Nie! – powiedział głośno i stanowczo. – Sam nie wiem czemu, ale czułem, że to nie będzie w porządku, więc schowałem je w swoim pokoju. A potem pomyślałem sobie, że dobrze byłoby je podrzucić z powrotem na ranczo, ale… Nie miałem już okazji. Wszystko było opieczętowane przez policję, i jeszcze ta żółta taśma, jak dookoła miejsca zbrodni… – Chłopcem wstrząsnął dreszcz. – Postanowiłem wytrzeć swoje odciski palców i pozbyć się kluczy. Właśnie miałem to zrobić, kiedy natknąłem się na Milesa w Minimarcie.

Tylko spokojnie, za wszelką cenę muszę zachować spokój, powtarzała sobie w myślach Tiffany. Jej dłonie zacisnęły się na kierownicy niczym żelazne szpony, a po kręgosłupie ściekała ciurkiem strużka zimnego potu. Nie wolno mi go przedwcześnie osądzać, nie wolno go oskarżać, tylko wysłuchać.

– Rozumiem. Co Miles chciał zrobić z tymi kluczami?

– Nie wiem. – Stephen był blady jak płótno, ale czuła, że teraz mówi prawdę.

– Może zamierzał ukraść jeden z samochodów z kolekcji pana Wellsa?

– A kto go tam wie. W każdym razie ja mu nie chciałem dać tych kluczy.

– Bogu dzięki. – Tiffany westchnęła z ulgą. Zatrzymała samochód przed sklepem z narzędziami, ponieważ planowała kupić gwoździe i piłę, ale w tej sytuacji szybko zmieniła zamiar. – Jedźmy na policję. Powtórzysz sierżantowi Pearsonowi to wszystko, co mi przed chwilą powiedziałeś.

– Nie ma mowy.

– Owszem, jest – odparła stanowczo Tiffany. – Nie czas stroić fochy, to zbyt poważna sprawa. – Poczekała na zmianę świateł i skręciła w prawo. Posterunek mieścił się w starej dzielnicy, niedaleko parku. Stephen niespokojnie wiercił się na siedzeniu.

– Mamo, błagam, nie każ mi tam iść.

– Nie masz wyboru, synu.

– Miles mnie zabije.

– Nie dramatyzuj – powiedziała, choć doskonale zdawała sobie sprawę, jak bardzo nieobliczalny i niebezpieczny potrafi być Dean junior. Zasłużenie cieszył się złą reputacją. Frustracje związane z wiekiem dorastania i złą sytuacją rodzinną wyładowywał w agresji. – Poradzę sobie z Milesem.

Stephen zesztywniał, gdy w polu widzenia pojawił się gmach sądu. Stary, obszerny budynek z czerwonej cegły miał trzy piętra i mieścił wiele różnych miejskich instytucji: sąd okręgowy, biuro burmistrza i cały magistrat, bibliotekę oraz, naturalnie, posterunek.

– Nienawidzę tego miejsca – oświadczył. Tiffany sprawnie zaparkowała samochód.

– I bardzo dobrze, na przyszłość go unikaj. Żądam od ciebie programu minimum – żebyś się nie pakował w kłopoty.

Tiffany wyciągnęła z torebki telefon komórkowy i zadzwoniła do Ellie, aby uprzedzić ją, że wrócą trochę później, niż się umawiała, ponieważ pojechali na policję.

– Ojej! – zmartwiła się Ellie, która uważała dzieci Tiffany za aniołki i nie mogła zrozumieć, dlaczego ktokolwiek może mieć pretensje do Stephena. – Tylko dopilnuj, kochana, żeby mu nie kazali mówić tego, czego sam nie zechce.

– Dobrze – obiecała Tiffany.

– U nas wszystko jest w najlepszym porządku.

– Cieszę się. – Tiffany schowała telefon. – No, idziemy, synu – powiedziała i otworzyła drzwi. Stephen zwlekał i marudził. Tiffany była już w połowie drogi do budynku, gdy nagle dostrzegła nadchodzącą z naprzeciwka młodszą ze swych przyrodnich sióstr.

– Tylko tego mi brakowało – westchnęła.

– Co jest? – zainteresował się Stephen, który szedł za Tiffany z pochyloną głową. Gdy zobaczył zbliżającą się energicznym krokiem rudowłosą Katie Kinkaid, jęknął tylko: – No, nie!

– Tiffany! – zamachała do nich uradowana spotkaniem Katie. Miała na sobie beżowe spodnie, dopasowaną do nich marynarkę khaki i białą koszulkę. Wysokie obcasy jej sandałów głośno stukały o asfalt. Pod pachą ściskała przepastną skórzaną torbę.

– To twoja siostra, mamo? – szeptem upewnił się Stephen.

– Jedna z dwóch.

– Ta druga to Księżniczka?

– Nie nazywaj tak Bliss.

– Sama tak na nią mówisz.

– Wiem, wiem. Teraz bądź cicho – syknęła, rozciągając usta w sztucznym uśmiechu. – Cześć, Katie.

– Cześć! – rzuciła wesoło Katie.

– Ojej, co ci się stało? – spytała, patrząc z bliska na pokancerowaną twarz Stephena.

– Nic – odburknął chłopiec niezbyt grzecznie.

– Nie wygląda to wcale na „nic” – pokręciła głową Katie.

– Bójka w Minimarcie – wyjaśniła lapidarnie Tiffany.

Oczy Katie zrobiły się okrągłe ze zdumienia.

– Biłeś się? Powinnam o tym napisać w gazecie. W dodatku niedzielnym prowadzę kącik porad, a także kronikę wypadków. Policjanci udostępniają mi swoje raporty. Już rano dowiedziałam się o tym, co wydarzyło się w Minimarcie, tyle że bez nazwisk. – Katie delikatnie dotknęła policzka Stephena. Chłopak syknął z bólu. – Oczywiście wystarczyłoby się przejść na kawę do Millie. Ona wie wszystko – dodała.