– Opiszesz to w gazecie? – Stephen był wyraźnie przestraszony.

– Nie muszę. Jak ci mówiłam, raport był bez nazwisk. Tym razem miałeś szczęście, mały… No, może nie całkiem, sądząc po rozmiarach tego siniaka. Założę się, że boli jak diabli.

– Trochę – burknął Stephen. Trudno się dziwić, że nie był w nastroju do towarzyskich pogawędek.

– Na drugi raz lepiej uważaj, dobrze? – Katie poprawiła pasek torby i zwróciła się do Tiffany. – Słyszałam, że rano był u ciebie John.

– Owszem, wpadł koło dziewiątej – odparła Tiffany, siląc się na obojętność.

– Uprzedzałam go, że niczego nie wskóra.

– Tak mu powiedziałaś?

– Każdy żyje jak chce i potrafi, Tiffany. Ja oczywiście wybieram się na ich wesele, chociaż nie całkiem mi się ten pomysł podoba. To moi rodzice. Uznali, że pora zalegalizować swój związek i nie widzę w tym nic złego. Jeżeli ma im to w czymś pomóc, stworzyć poczucie bezpieczeństwa… Zresztą, co ma być, to będzie.

– Rozumiem cię. – Tiffany pozazdrościła Katie jej postawy. Sama nie potrafiła traktować tej sprawy z dystansem. Poranna wizyta ojca nie przyczyniła się do zmiany stanowiska Tiffany. Przeciwnie, uzmysłowiła jej, że nadal żywi do ojca żal i niechęć.

– To fajnie. Chciałabym, żeby mama była szczęśliwa.

– Sądzisz, że małżeństwo ją uszczęśliwi?

– Czas pokaże. W każdym razie ja nie widzę powodu, żeby psuć im nastrój w tak uroczystym i ważnym dniu. Wprawdzie John to gałgan, trudno zaprzeczyć… – Urwała, rzucając niespokojne spojrzenie na chłopca. Tiffany jednak natychmiast rozwiała jej wątpliwości.

– Stephen wie o wszystkim.

– Zatem wie, że jego dziadek ma na sumieniu niejeden grzech, ale teraz chciałby za nie zadośćuczynić. Moim zdaniem należy dać mu szansę.

– Mam inne zdanie na ten temat.

– Twoje prawo. Wydaje mi się jednak, że najwyższa pora zapomnieć o tym, co wydarzyło się w przeszłości.

– Mnie na to nie stać – z goryczą powiedziała Tiffany, czując jednak drobne ukłucie żalu i wstydu.

– Nie przejmuj się. Postąpisz tak, jak będziesz uważała. Wiesz, co dla ciebie jest najlepsze, w końcu jesteś dorosła. Powiem ci tylko, że na weselu może być wesoło. Wielki ogrodowy bankiet w Cawthorne Acres. Bajka! Jeśli nie planujesz nic specjalnego, to czemu nie miałabyś przyjść na tańce? Będzie mój syn Josh, którego Stephen pewnie zna ze szkoły. Josh byłby zachwycony, gdyby mógł poszaleć na balu z rówieśnikami.

Tiffany nie umiała znaleźć stosownej wymówki, a z drugiej strony nie chciała się wdawać w spory z Katie.

– Zastanowię się – obiecała wymijająco.

– Zrób to. – Katie spojrzała na zegarek i zmarszczyła brwi. – Cholera, już jestem spóźniona. Cześć! – Ruszyła szybkim krokiem do starego kabrioletu. Ze zgrzytem i warczeniem, w kłębach spalin opuściła parking, machając im na pożegnanie.

– Uff! – odsapnął Stephen, obserwując, jak samochód Katie znika za rogiem.

– Ta dziewczyna wie, czego chce – skomentowała rozmowę Tiffany, mrużąc oczy od słońca. – Przez tyle lat nie miałam pojęcia, że jesteśmy spokrewnione. Dowiedziałam się o tym dopiero wtedy, gdy się tu przenieśliśmy.

– Powinnaś się cieszyć, mamo. Zawsze, kiedy tylko Chrissie łaziła za mną i mi się naprzykrzała, powtarzałaś mi, że chciałabyś mieć rodzeństwo – przypomniał jej Stephen. – Podobno jedynakom jest źle na świecie.

– Tak mówiłam? – Tiffany dotknęła wyraźna ironia w głosie syna. Poza wszystkim była to szczera prawda. Przez całe dzieciństwo i młodość czuła się straszliwie samotna, przebywając wyłącznie w otoczeniu matki i babki. W domu mieszkały we trzy – trzy kobiety skazane na siebie nawzajem. Wówczas każdego wieczora, modląc się, błagała Boga, by ofiarował jej siostrę lub brata. Albo ojca.

Tamtego poczucia samotności do dziś nie potrafiła wyrugować z pamięci. Poza tym nie sprawdziła się naiwna nadzieja, że małżeństwo unieważni wszystko, co było złe. Wiążąc się z człowiekiem znacznie starszym, z tradycyjnej włoskiej rodziny, który miał już wcześniej dwójkę dzieci, marzyła o urodzeniu własnej trójki albo czwórki i włączeniu się w życie ogromnej, wierzącej i szczęśliwej familii. Tymczasem Philip miał zupełnie inne plany, w których nie było miejsca na dzieci. Tiffany odkaszlnęła nerwowo i skierowała się ku drzwiom na posterunek.

– Chodź, synku. Im szybciej będziemy to mieli za sobą, tym lepiej.

Stephen był najwyraźniej innego zdania. Ociągał się, jak mógł, powłóczył nogami i rozglądał na boki. Poza samochodami na parkingu nie było jednak wiele do oglądania.

– To bez sensu – marudził.

– Nie sądzę. – Tiffany energicznie pchnęła drzwi. – Wchodź do środka.

W biurach policyjnych nie było klimatyzacji. Otwarte okna, przeważnie zamalowane na ciemno lub okratowane, dobitnie uświadamiały wchodzącym, gdzie się znajdują. Choć od niedawna wprowadzono zakaz palenia, nie odmalowane ściany i sufity nosiły brudne, żółtobrązowe ślady po nikotynie, która w postaci kłębów dymu wypełniała kiedyś pokoje i korytarze. Stopy Stephena głośno szurały po śliskim linoleum. Mimo jego opieszałości przemieszczali się naprzód, mijając skomplikowany labirynt przejść, by w rezultacie trafić do celu, czyli do zawalonego dokumentami biurka sierżanta Pearsona. Na ścianie jego boksu wisiały setki niechlujnie przymocowanych świstków. Na półce zalegały papiery, notatki, zdjęcia i książki ułożone w wysokich stertach. Dokoła komputera, jak w grze strategicznej, skupił się cały oddział pustych plastikowych kubków po kawie.

Krępy sierżant Pearson, ostrzyżony po wojskowemu na krótko, tkwił na posterunku. Ściskając słuchawkę między pulchnym ramieniem i byczym karkiem, usiłował coś zapisywać w notatniku.

– Taak?… A o której?… Mówi pan, że ósma wieczór? To wtedy ten pies zaczął warczeć i szczekać? – Policjant gestem pokazał Tiffany, że zaraz skończy rozmowę i że mogą siadać. Posłusznie zajęli krzesła, wciśnięte między biurko a przepierzenie, odgradzające kąt Pearsona od następnej ciasnej dziupli. – Proszę się nie denerwować, zajmiemy się tym – obiecał sierżant swemu rozmówcy, po czym odłożył słuchawkę. – Cześć, Stephen, dzień dobry, pani Santini. Czym mogę służyć? – spytał, opierając się wygodnie.

– Stephen ma panu coś do powiedzenia, sierżancie.

– Czy tak, młody człowieku? – Uśmiech Pearsona trudno było nazwać życzliwym i przyjaznym. – Najwyższy czas. Sprawdziliśmy, że kluczyki, które miałeś wczoraj przy sobie, pasują do kilku samochodów Isaaca Wellsa. Gdybyś sam nie przyszedł, my byśmy cię poprosili na rozmowę. Jack, jesteś tam?! To cię zainteresuje! – zawołał sierżant w stronę przepierzenia. Po chwili w drzwiach pojawił się wysoki i barczysty mężczyzna. – To jest detektyw Ramsey. Pracuje nad sprawą Wellsa.

– Mówcie mi Jack – przedstawił się nowo przybyły, podając rękę Tiffany i Stephenowi.

– To pani Santini i jej syn Stephen.

Policjant miał otwartą twarz i szczery uśmiech. Przysiadłszy na rogu biurka Pearsona, zwrócił się bezpośrednio do przestraszonego chłopca.

– W porządku, Stephen, wyrzuć to z siebie.

– Nie tak szybko – odezwał się głos niewątpliwie należący do J.D. Tiffany zamarła. Skąd on się tu wziął? Odwróciła głowę i patrzyła, jak szwagier, skutecznie maskując kulejący krok, zbliża się do biurka Pearsona. – Jestem stryjem tego chłopca i chciałbym się dowiedzieć, co się tu dzieje.

– Czy ktoś pana prosił o interwencję? – spytał detektyw.

– Nie. Sam się poprosiłem – odparł J.D. z oziębłym uśmieszkiem. – Jestem J.D. Santini. Chyba powinienem dodać, że z zawodu adwokat.

Jack Ramsey spojrzał nań podejrzliwie.

– Adwokat od spraw karnych? Chwilowo chłopak nie potrzebuje obrońcy.

– Świetnie. – J.D. stanął za plecami Stephena. – Jak już powiedziałem, jestem jego krewnym i będę także jego adwokatem, jeśli zajdzie taka potrzeba. To wszystko. – Zatarł ręce i przygwoździł obu funkcjonariuszy przenikliwym spojrzeniem. – Do roboty, panowie. Czy mogę się jednak najpierw dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi?

ROZDZIAŁ 7

Do diabła, przecież specjalizujesz się w sprawach cywilnych, a nie karnych – syknęła przez zaciśnięte zęby Tiffany, gdy cała trójka, łącznie z J.D. opuściła wreszcie gmach sądu. Gorący letni wiatr hulał ulicami, unosząc kłęby suchego pyłu i potrząsając bujnymi koronami klonów.

– A skąd oni mogą o tym wiedzieć?

– Policjanci nie są wrogami porządnych obywateli, J.D. – Tiffany postanowiła szwagrowi przytrzeć nosa. Przechodzili na skos przez parking. – A poza tym, kto cię prosił, żebyś… – przystanęła, odwróciła się gwałtownie i oskarżycielsko wbiła wskazujący palec w jego pierś -…żebyś się wtrącał?!

– Uznałem, że potrzebujecie pomocy. Przyszedłem po to, aby dopilnować, żeby Stephen, składając zeznanie, sobie nie zaszkodził. Mam spore doświadczenie w kontaktach z policją. To wszystko.

– Przecież już ci mówiłam, że doskonale sobie sami radzimy.

– Czyżby? – J.D. wskazał gestem Stephena, który już wsiadł do samochodu matki. – Przeczuwam, że to jeszcze nie koniec jego kłopotów.

– Ja jestem przy nim, J.D.

– A co powiesz o Christinie? Słyszałem, jak się budzi z płaczem w środku nocy.

– To nie jest odpowiedni czas ani miejsce na takie dyskusje – ucięła Tiffany. Teraz zależało jej tylko na tym, żeby J.D. zostawił ją w spokoju.

– A kiedy będzie?

– Co?

– Kiedy będzie odpowiedni czas i miejsce?

Tiffany popatrzyła na Stephena. Nie spuszczał z nich zaciekawionego wzroku.

– Później.

– To znaczy?

– Nie wiem.

– Dziś wieczorem – zaproponował.

– Nie, ponieważ dzieci…

– Mogą zostać same na jakiś czas.

J.D. pomachał do Stephena i skręcił do swego dżipa. Chłopiec odpowiedział mu nieśmiałym gestem. J.D. odjechał szybko, zostawiając zmieszaną Tiffany na środku parkingu. Była wściekła. Bez słowa zajęła miejsce kierowcy i uruchomiła silnik.

– O czym rozmawialiście? – spytał Stephen. Tiffany grała na zwłokę, szukając stacji radiowej z muzyką.

– O wszystkim i o niczym. – Popatrzyła w lusterko i wrzuciła wsteczny bieg.

– Nie przypominam sobie, żeby nas kiedykolwiek odwiedził.

– Bo nie odwiedził.

– To po co teraz przyjechał? – Stephen przełączył radio na stację, której Tiffany nie umiała rozpoznać, i wbił wzrok w szybę.

– Nie wiem. Może go sumienie ruszyło i martwi się o nas.

– Naprawdę jest adwokatem?

– Tak. A czemu pytasz?

– Z ciekawości – odparł krótko Stephen, ale Tiffany natychmiast wyczuła, że za jego słowami kryje się coś więcej.

– Stephen, czy ty potrzebujesz adwokata?

– Nie – rzucił pospiesznie. Zbyt pospiesznie.

– Jesteś pewien? – Tiffany starała się nie okazywać zaniepokojenia. Nie wolno mi, nie wolno go naciskać, powtarzała sobie w duchu.

– Byłem ciekawy, dlatego spytałem. To chyba nie zbrodnia, co? – Stephen zaczerwienił się i znów zmienił radiową stację. Przymknął oczy, gdy po zapowiedzi spikera rozległa się najnowsza kompozycja jego ulubionego zespołu.

Nie wolno mi go męczyć, przekonywała się w milczeniu Tiffany. Spokojnie i wolno jechała przez miasteczko, próbując odzyskać wewnętrzną równowagę. Wszystko będzie dobrze. Na pewno. Stephen popełnił błąd, ale przecież jest porządnym i uczciwym chłopcem. Trzynastolatkiem osieroconym przez ojca i zestresowanym przez ostatnie wydarzenia. Po raz pierwszy od czasu przeprowadzki Tiffany zaczęła się zastanawiać, czy aby na pewno było to rozsądne posunięcie. W Portland, wśród kolegów znanych od dzieciństwa, z pewnością nie popadłby w takie tarapaty. Teraz był śmiertelnie przerażony, czuła to przez skórę. Ona sama również.


J.D. nie potrafił się skupić. Siedział przy stoliku w swoim pokoju i bezmyślnie przerzucał dokumentację, którą dostarczył mu agent nieruchomości. Miał do wyboru około sześciu gospodarstw, które pasowały do ostatniego projektu jego ojca. Odkręcił termos i nalał sobie do kubka wystygłej kawy. Krzywiąc się na jej cierpki smak, dolał kupionej w tym celu whisky.

Rzadko miał kłopoty z koncentracją. W szkole średniej, mimo iż mało czasu poświęcał nauce, bez trudu zaliczał kolejne sprawdziany i przechodził z klasy do klasy. College przeszedł śpiewająco, a potem mógł sobie pozwolić na pracę w pełnym wymiarze i jednocześnie wieczorowe studia prawnicze. Gdy po uzyskaniu dyplomu zdobył posadę w dużej kancelarii w Seattle, potrafił godzinami czytać w bibliotece o precedensowych przypadkach i osiemnastogodzinny wysiłek umysłowy nie stanowił dla niego żadnego problemu. Wystarczały mu cztery godziny snu na dobę. Wyspecjalizował się w sprawach cywilnych – te były najbardziej dochodowe. Tropił nadużycia w szpitalach, korporacjach i towarzystwach ubezpieczeniowych – wszędzie tam, gdzie się najczęściej zdarzały.

Nie zbaczał z obranej drogi, nie gubił raz wytyczonego celu. Zawsze był perfekcyjnie przygotowany do rozprawy. Zawsze gotów, jak dobry skaut. Nic go nie rozpraszało. Kobiety, z którymi sypiał, traktował użytkowo, bez przywiązania i zbędnych sentymentów. Z żadną nie umawiał się dłużej niż przez kwartał. Żadna nie wzbudziła w nim cieplejszych uczuć, z jednym tylko wyjątkiem. Czuł nieodpartą słabość do żony rodzonego brata. Tiffany Nesbitt Santini była jedyną przegraną sprawą w jego życiu. Jedynym wyjątkiem, który potwierdzał regułę.