– Mamo! Mamuniuuu! – wołało przebudzone dziecko.
– Już idę, kochanie! – Tiffany dopadła drzwi pokoju. J.D. biegł tuż za nią.
– Tato! Tato!
– Spokojnie, jestem przy tobie!
Christina siedziała na środku łóżeczka, kiwając się miarowo w przód i w tył jak dzieci cierpiące na chorobę sierocą. Jej słodka twarzyczka była zalana łzami. Tiffany utuliła córkę, otarła jej łzy i obsypała pocałunkami, nie wypuszczając jej z ramion.
– Już dobrze, dobrze, śpij. Mama jest i zawsze będzie przy tobie.
– Boję się – chlipnęła Christina.
– Wiem, słoneczko, wiem. Nie ma się czego bać, naprawdę.
Tiffany, obejmując Christinę, usiadła w bujanym fotelu i przykryła małą jej ulubionym kocykiem. Ten stary fotel służył jej od czasów, gdy Stephen był jeszcze niemowlęciem. J.D. stał w drzwiach. Wyglądało, że chce coś powiedzieć, ale powstrzymał się. Niebawem wszedł do pokoju zaspany Stephen, z włosami sterczącymi jak u stracha na wróble.
– Znowu miała złe sny? – spytał.
Tiffany kiwnęła głową.
– Zły sen – szepnęła Christina.
– Musisz coś z tym zrobić, mamo,
– Robię, co mogę. Cicho.
– Jasne. – Stephen wymownie spojrzał na stryja i poczłapał z powrotem do swego pokoju.
– Czy mogę ci jakoś pomóc? – spytał J.D. Na jego twarzy malowała się troska.
Tiffany przecząco potrząsnęła głową, ale nie odwróciła oczu. Christina w jej objęciach zaczęła się wiercić, szukając wygodniejszej pozycji.
– Wszystko w porządku – powiedziała, nie zważając na powątpiewający wyraz jego twarzy. – Zapewniam cię. – Sięgnęła po mocno podniszczoną od nadmiernego przytulania zabawkę. – Masz tu Bubusia. – Wcisnęła Christinie do rąk pluszowego królika. Pocałowała głowę dziecka i zaczęła się lekko huśtać, nucąc kołysankę. Na szczęście J.D. zrozumiał, że powinien się wynieść.
– Gdybyś czegoś potrzebowała…
– Ale niczego nie potrzebuję – wpadła mu w słowo.
– …to będę na górze – dokończył.
Nasłuchiwała jego kroków, kiedy wdrapywał się po schodach na drugie piętro. Christina uspokoiła się już zupełnie i zasnęła. Tiffany śpiewała jeszcze przez chwilę, póki nie poczuła, że dziewczynka leje jej się przez ręce. Ułożyła bezwładne ciałko w łóżeczku i przeszła do swego pokoju, zostawiając uchylone drzwi.
Po drodze zauważyła, że drzwi prowadzące na drugie piętro, do pokoju zajmowanego przez J.D. są otwarte. Czy w ten sposób dawał jej do zrozumienia, że jej oczekuje? Zapewne tak. Tiffany gładziła dłonią framugę, rozważając, czy może ulec pragnieniu znalezienia się w ramionach J.D. Zdecydowała, że nie powinna, choć rozbudzone zmysły domagały się spełnienia. Wyrzucała sobie, że uległa nastrojowi chwili, że pozwoliła się całować i pieścić. Nie wolno więcej do tego dopuścić. Z determinacją, ale i z żalem zamknęła drzwi i poszła do swojej sypialni.
Postanowiła nigdy, pod żadnym pozorem, nie dopuszczać go do siebie bliżej niż na odległość wyciągniętej ręki. Było to zbyt niebezpieczne. Powoli rozpięła guziki. W lustrze spojrzała na swoje odbicie. Sukienka była pognieciona, włosy potargane, a wargi obrzmiałe.
– Och, Tiffany, Tiffany – powiedziała do swego odbicia w lustrze – bądź mądrzejsza, miej wzgląd na dzieci.
Rzuciła sukienkę na krzesło i włożyła podkoszulek pełniący rolę nocnej koszuli. Wślizgnęła się do łóżka i zgasiła lampę. Dlaczego nie umiała stanowczo odprawić J.D., powiedzieć, żeby stąd odszedł i zostawił jej małą rodzinę w spokoju? To jasne – bo go pragnęła. Pragnęła J.D. wbrew zdrowemu rozsądkowi, mimo wszystkich komplikacji, jakie z tego wynikały.
Wszystko zaczęło się od wypadku, tego straszliwego, tragicznego w skutkach wypadku, który pozostawił swoje piętno na całym jej życiu. Przez cały dzień jeździli na nartach. Wieczorem postanowili wracać do domu. To ona siadła za kierownicą, Philip drzemał na siedzeniu pasażera, a dzieci siedziały z tyłu – Christina w swoim specjalnym foteliku, a obok na wpół śpiący Stephen, który na dobranoc słuchał muzyki z walkmana. Od tego dnia upłynęło już dziewięć miesięcy, ale Tiffany pamiętała tamten wieczór w najdrobniejszych szczegółach, jakby to było wczoraj.
Gdy zjeżdżali ze stromego wzgórza, zaczął prószyć śnieg. Tiffany włączyła wycieraczki, nie przeczuwając, że tylko minuty dzielą ją od życiowej tragedii.
Padał coraz gęściejszy śnieg. Grube mokre płatki zalepiały szyby i wycieraczki nie nadążały z czyszczeniem. Na ich gumowych piórkach osiadał zlodowaciały szron. Światła samochodów nadjeżdżających z przeciwka oślepiały Tiffany i przyprawiały ją o ból głowy. Nigdy nie lubiła prowadzić auta podczas śnieżycy. Śnieg topniał na asfalcie, po czym znów zamarzał, pokrywając drogę cienką jak szklanka warstewką lodu. Służby drogowe pracowały dzień i noc. Pocieszała się, że przynajmniej odcinek od Government Camp na Mount Hood będzie posypany piaskiem i oczyszczony ze śniegu. Na razie jednak wysłużone opony ślizgały się na zakrętach i Tiffany nie mogła się doczekać, kiedy wjedzie na nie oblodzoną drogę w dolinie.
Prowadziła w rękawiczkach i w narciarskim kombinezonie. Mimo iż włączyła ogrzewanie na pełny regulator, wciąż było chłodno. Nacisnęła guzik radioodbiornika, mając nadzieję, że trafi na prognozę pogody. Niestety, odbiór był fatalny, same szumy i trzaski. Zmieniła stację i z radia popłynęła stara sentymentalna piosenka Otisa Reddinga, również przerywana trzaskami oraz to pojawiającymi się, to znikającymi zapowiedziami spikerów. Zza zakrętu nadjeżdżał samochód. Nie pierwszy i nie ostatni, pocieszała się Tiffany, usiłując nie patrzeć wprost w jaskrawe, oślepiające światła. Mimo to doznała dziwnego, obezwładniającego uczucia. Światła przygwoździły ją jak szaraka na drodze. Bezskutecznie próbowała się odprężyć. Melodię z radia zmącił ryk silnika potężnej ciężarówki.
To tylko ciężarówka, mówiła sobie. Zwykła lora. Setki ich jeździ po tych drogach. Nacisnęła na hamulce. Po krótkim momencie poślizgu zareagowały. Dobrze. Dla bezpieczeństwa zjechała tak mocno na prawo, jak tylko się dało. Przerażało ją tylko, że barierka zabezpieczająca drogę była bardzo niska, a pod nią rozciągał się ciemny głęboki wąwóz.
Rozległ się głośny ryk klaksonu ciężarówki. Tiffany aż podskoczyła na siedzeniu, depcząc mocno pedał hamulca. Tu-tuut! – zaryczał znów klakson. Ścisnęła mocniej kierownicę i pulsacyjnie naciskała na hamulec. Bez reakcji.
Tylko spokojnie, powtarzała sobie. Trudno jednak było o spokój w tych okolicznościach. Ciężarówka po lewej zbliżała się jak ryczący smok, a z prawej ziała czarna przepaść.
Tu-tuut!
– Philip! – próbowała obudzić męża. – Philip!
– Co jest? Uauu – spytał nieprzytomnie i potężnie ziewnął.
– Ta ciężarówka! O Boże! – wrzasnęła przerażona Tiffany. Smok parł prosto na ich auto.
– Jezus Maria! – Philip w ułamku sekundy odzyskał świadomość i złapał z boku za kierownicę.
– Nie! – przycisnęła hamulec, który się zablokował. Auto zaczęło tańczyć po jezdni.
– Co jest, do diabła? – zaklął Philip, ciągnąc kierownicę w swoją stronę.
– Przestań! Niee!
Samochód przemknął dosłownie o centymetr obok ogromnej ciężarówki.
– Tiffany! Puść kierownicę! Hamulce, czemu nie hamujesz?! Ratunku!
– Próbuję!
– Mamo! – Z tylnego siedzenia dobiegł wylękniony głos Stephena.
Tiffany zdołała wprawdzie minąć kabinę kierowcy, ale długi kontener, ciągnięty przez TIR-a, siłą bezwładności potrącił tylni błotnik ich samochodu. Chciała zatrzymać auto, ale niefortunnie trafiła na fragment oblodzonej powierzchni szosy. Samochód stuknął z całą siłą w barierkę, przerwał ją i zaczął się staczać po zboczu.
– Boże! – jęknął Philip. Tiffany wrzeszczała z przerażenia, Christina zanosiła się szlochem.
– Nie, nie, nie nie! – mamrotał mechanicznie Stephen, podczas gdy samochód staczał się coraz szybciej. Hamulce nie działały, koła kręciły się jak szalone.
– Zatrzymaj się! Hamuj, na Boga!
Bang! Trafili w jakąś twardą przeszkodę. Przednia szyba prysła w jednej sekundzie, a pasażerów zasypały drobiny szkła. Samochód okręcił się jak bąk, a potem znów zaczął spadać.
– Mamuniuu!
– Jestem, kochanie!
– Rób coś, na Boga!
Spadali coraz szybciej.
– Zatrzymaj wóz, do diabła!
– Nie mogę! – Tiffany zauważyła strumień, płynący na dnie kanionu. Srebrna woda połyskiwała złowieszczo. – O mój Boże…
Auto wpadło jak bomba do szerokiego koryta. Lodowata woda wdarła się do kabiny przez wybitą przednią szybę.
– Wyłaźcie! – krzyknęła, mocując się z pasem bezpieczeństwa.
– Mamo! Tato! – Stephen rozpaczliwie wzywał na pomoc rodziców, miotając się na tylnym siedzeniu. Christina płakała. Philip klął. Spieniona woda zalała wnętrze samochodu.
– Uciekajcie! Wychodzimy! – zakomenderował Philip. Jego krzyk mieszał się z histerycznym płaczem dzieci. – Tiffany, na miłość boską, uciekaj na brzeg. – Philip szarpał się z własnymi drzwiami. Tiffany wciąż jeszcze nie zdołała odpiąć pasa. – Ja się zajmę dziećmi.
– Nie mogę wyjść! – W głosie Stephena brzmiała panika. Dokoła było ciemno i potwornie zimno. Woda bulgotała i pieniła się, podchodziła coraz wyżej.
Tiffany wciąż mocowała się z pasem. Philipowi pierwszemu udało się wydostać z auta. Teraz usiłował otworzyć drzwi dzieci.
– Christina, trzymaj się mnie! Stephen, spróbuj otworzycie drzwi!
Tiffany miała kompletnie zgrabiałe palce, klamra pasa nareszcie puściła. Otworzyła drzwi i wpadła po pas w wartki nurt. Stopy ślizgały jej się na mokrych otoczakach, ale zawróciła ku samochodowi, walcząc z prądem. Modliła się gorąco, by całej rodzinie udało się ujść z życiem. Mimo że z trudem się poruszała, zdołała odnaleźć klamkę tylnich drzwi. Nie puszczały.
– Nie mogę wyjść! – Stephen był na granicy histerii.
– Odblokuj zamki! – krzyknął Philip. Tiffany nie widziała go, lecz słyszała, jak rozpryskuje lodowatą wodę. Christina płakała cicho.
– Wyłaź przodem – nakazała synowi, przekrzykując burzliwy łoskot wody. Samochód był już zanurzony prawie po dach. – Szybciej! – wyczuła raczej, niż zobaczyła, że Stephen wpełza przez oparcie na przednie siedzenie i opuszcza auto drzwiami, które udało jej się wcześniej otworzyć. Złapała go za ramię. Przylgnął do niej całym ciałem, roztrzęsiony i szczękający zębami.
– Christina! – zawołała.
– Mam ją. – Z oddali dobiegł stłumiony głos Philipa.
– Dobrze! Trzymaj się mnie, idziemy do brzegu! – krzyknęła wprost do ucha Stephena, choć nie miała pojęcia, gdzie ten brzeg się znajduje i jak głęboki jest strumień. Może nawet rzeka, jak pamiętała z mapy.
– Tędy – wykrztusił Stephen, przechodząc na drugą stronę auta, gdzie o mało nie porwał go prąd.
– Philip! Philip! – nawoływała Tiffany. Nie było odpowiedzi. O Boże, czyżby utonął? Razem z maleństwem? – Philip, odezwij się! – Gdzie on się podział? Tiffany przystanęła na chwilę, nasłuchując uważnie. Niestety, słyszała tylko nieprzerwany, dudniący szum wody. – Philip!
– Tato!
– Tato ratuje Christinę, nie martw się – pocieszyła syna, choć sama umierała ze strachu. Co się stało z jej mężem? Co się stało z malutką córeczką? Gdzie byli? Boże, Boże, ocal ich, błagam, powtarzała w myślach.
– Co robić, mamo? – Stephen mówił z trudem, zęby mu szczękały. Wokół żadnych znaków życia. Niedobrze.
– Spróbujemy wydostać się na brzeg – odparła.
– Ale gdzie mamy iść?
Gdyby to wiedziała. Rozpaczliwie rozglądała się dookoła, próbując coś wypatrzyć w otaczających ciemnościach. Otaczał ich atramentowy, zimny i przerażający mrok. Nie wiedziała, czy stoją pośrodku rzeki, czy blisko brzegu. Trwanie w jednym miejscu równało się śmierci. Musieli zacząć się ruszać, by nie zamarznąć.
Tylko dokąd iść?
– Mamo, strasznie mi zimno.
– Wytrzymaj, synku, to nie potrwa długo. – Tiffany nie potrafiła określić, od kiedy stali po pas w wodzie. – Philip! – zawołała. Z oddali usłyszała jakieś ludzkie głosy. – Słuchaj, Stephen! – Spojrzała w górę i zobaczyła pełgające światło latarki.
– Hej tam? – zawołał jakiś męski głos. – Jest tam kto?
– Ratunku! Pomocy! Wyciągnijcie nas!
– Spokojnie, już do was idziemy!
Obcy głos wlał otuchę w jej serce. Kurczowo trzymając się klamki samochodu, Tiffany objęła Stephena i modliła się, by Philipowi i Christinie nic złego się nie stało. Z przebiegu godzinnej akcji ratunkowej nie zapamiętała niczego. Oboje z synem zemdleli. Gdy tylko ocknęła się w szpitalu w Portland, zapytała z lękiem o dzieci. Z ulgą dowiedziała się, że oboje żyją. Philip, któremu udało się uratować Christinę, zmarł w drodze do szpitala. Mimo wysiłków, nie udało się go reanimować.
Po wyjściu ze szpitala, wciąż w stanie szoku, Tiffany musiała sama zorganizować pogrzeb. W długim i męczącym nabożeństwie wzięła udział rodzina Philipa. I tak Tiffany została wdową z dwójką dzieci. Spięty, poważny J.D. siedział obok niej w ławce, oddzielając ją tym samym od rodziców. Choć nic nie mówił, nie składał kondolencji i nie pocieszał jej, stanowił żywą tarczę chroniącą przed atakiem ze strony Santinich. Oczywiście nie na wiele to się zdało. Ojciec Philipa, Carlo, przez całą mszę świdrował Tiffany wściekłym, oskarżycielskim wzrokiem. Z kolei teściowa w ogóle na nią nie spojrzała, udając, że synowa dla niej nie istnieje.
"Daj Mi Szansę, Tiffany" отзывы
Отзывы читателей о книге "Daj Mi Szansę, Tiffany". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Daj Mi Szansę, Tiffany" друзьям в соцсетях.