Obok Frances siedziała w ławce Karen, pierwsza żona Philipa. Niska, pulchna blondynka o wielkich niebieskich oczach porcelanowej lalki łkała głośno i demonstracyjnie, uczepiona ramienia byłej teściowej. Ona także, podobnie jak Carlo, co chwila obrzucała niechętnym spojrzeniem kobietę, która zastąpiła ją u boku męża. Starsze dzieci Philipa, już nastolatki, wydawały się tak obojętne i znudzone, jakby uroczystość pogrzebowa w ogóle ich nie dotyczyła.

Podczas mszy Tiffany obejmowała ramionami swoje dzieci. Christina siedziała na jej kolanach, a Stephen, blady i bez życia, tuż obok na ławce. Tiffany zdawała sobie sprawę, że cały klan Santinich obwiniają o śmierć Philipa. To ona nalegała na weekendowy wypad na narty. To ona siedziała za kierownicą i nie potrafiła ustrzec rodziny przed wypadkiem.

Po mszy cała rodzina i przyjaciele zmarłego zgromadzili się na stypę w winnicy McMinnville. Tiffany czuła się potwornie samotna i opuszczona, jak nigdy w życiu. Ludzie traktowali ją z chłodną, bezduszną uprzejmością. Zdawało się jej, że zgromadzenie ciągnie się w nieskończoność, jak wyrafinowana tortura. Tiffany marzyła tylko o tym, by zaszyć się w mysiej norze i w spokoju lizać rany. Sama musiała uporać się z żałobą po Philipie i zaplanować przyszłość swoją i dzieci.

„Tak mi przykro z powodu twojej straty”, „To tragedia, prawdziwa tragedia”, „Doprawdy nie wiem, jak Carlo sobie bez niego poradzi. A Frances… postarzała się biedaczka o dziesięć lat”, „Tobie i dzieciom życzymy wszystkiego najlepszego”. Po tych kilku uprzejmych zdaniach, wygłoszonych przez żałobników z szacunku dla rodziny Santinich, wszyscy się od niej oddalili, w małych, zaprzyjaźnionych grupkach plotkując i komentując okoliczności wypadku. Ten i ów obrzucał ją wymownym spojrzeniem – była w nim litość blisko granicząca z nienawiścią.

Tiffany przez blisko dwie godziny udawało się zachować kamienną twarz. Wypiła jednak za dużo wina, więc walczyła ze łzami, gdy nagle za jej plecami odezwał się znajomy głos.

– Wyjdźmy stąd. Wydaje mi się, że masz dość na dzisiaj.

Gdy odwróciła głowę, zobaczyła, że J.D. trzyma już w pogotowiu jej płaszcz i ubrania dzieci. Zdobyła się na słaby uśmiech i pokręciła przecząco głową.

– Dziękuję, mam samochód.

– Wiem – powiedział, delikatnie wyjmując jej z dłoni pusty kieliszek. – Będzie lepiej, jeśli to ja poprowadzę. – Po raz pierwszy wydał jej się prawdziwie szczery i serdeczny. – To był dla ciebie ciężki dzień.

– Amen – dokończyła Tiffany i nie spierała się z nim dalej. Zgarnęła Stephena i Christinę, po czym wręczyła J.D. kluczyki do samochodu. Podczas drogi do domu przymknęła oczy, wdzięczna, że ktoś się wreszcie o nią zatroszczył. Nawet jeśli był to tylko niezbyt sympatyczny szwagier.

Dom jej i Philipa mieścił się w północno-zachodniej części Portland. Gdy wreszcie dojechali na miejsce, Tiffany od razu położyła dzieci do łóżek, a potem, zupełnie wyczerpana wydarzeniami dnia, zeszła do kuchni, by podziękować J.D.

– Braterski obowiązek – odpowiedział na jej konwencjonalną formułkę.

– Grubo ponad normę, jeśli chcesz znać moje zdanie. – Tiffany nalała sobie kieliszek wina, choć już porządnie kręciło jej się w głowie. Nie mogła i nie chciała uprzytomnić sobie, że została wdową. Samotną kobietą, którą czekała niepewna przyszłość. Jej życie rodzinne, tak dotąd uporządkowane i zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach, legło w gruzach. Jutro jawiło jej się jak jedna niewiadoma. – Napijesz się ze mną? – zaproponowała J.D.

– Chyba dość już wypiłem.

– Ja też, i co z tego? – Tiffany pociągnęła duży łyk pierwszorzędnej klasy pinot noir z ubiegłorocznych zbiorów Santinich. Czując śmiertelne znużenie, zrzuciła pantofle na wysokich obcasach i zaczęła masować sobie zesztywniały kręgosłup.

– Położę cię do łóżka.

– Nie musisz. Sama trafię.

– Wiem, ale nie kłóć się. – J.D. spojrzał na butelkę. – Czy w szpitalu nie zapisali ci jakichś środków uspokajających?

– Zapisali, ale nie brałam.

– To teraz też nie bierz. Nie bierz, póki nie wytrzeźwiejesz.

– Jestem trzeźwa – stwierdziła z pijackim uporem i opróżniła kieliszek do dna.

– Chodź. Zaprowadzę cię do sypialni.

– Nie potrzebuję żadnej pomocy – skłamała bełkotliwie. Chciała zachować niezależność do samego końca. Niech już ten Santini pójdzie, wtedy będzie sobie mogła pozwolić na płacz.

– Rozumiem.

Tiffany wstała i chwiejnym krokiem ruszyła w kierunku schodów na górę. Potknęła się i o mało nie upadła. J.D. podtrzymał ją i westchnął ciężko.

– Chodź, dziewczyno, pozwól sobie pomóc. Ja wiem, jak ci ciężko.

Te ciepłe słowa, tak nieoczekiwane z jego strony i tak szczere, zbiły ją z tropu i stępiły czujność. Jego dobry, życzliwy uśmiech sprawił, że po raz pierwszy od chwili złożenia Philipa do grobu w jej oczach zakręciły się łzy.

– Ja… Ja sobie poradzę – wyjąkała bezradnie.

– Wszyscy tak myślą. Jesteś bardzo przekonująca.

– Ale ja naprawdę…

– Jasne.

Tiffany znów się zachwiała. J.D. schwycił ją w porę i uniósł na rękach, jakby ważyła tyle co piórko.

– Chodź, malutka, pójdziemy spać.

Wniósł ją na piętro, a potem przeniósł długim korytarzem do sypialni, którą dzieliła z Philipem. Tam położył ją ostrożnie na łóżku i odgarnął włosy z twarzy.

– Nie przejmuj się. W takiej chwili każdy ma prawo się załamać.

Po słowach J.D. broda Tiffany zaczęła spazmatycznie drgać, a z oczu puściły się strumienie łez.

– Byłaś jego żoną.

– Tak mi go brakuje.

– To naturalne.

– O mój Boże. – Tiffany otarła oczy i westchnęła głęboko. – Tak się boję, co będzie dalej.

Patrzył na nią dłuższą chwilę bez słowa, po czym, pod wpływem nagłego impulsu, zdjął marynarkę i położył się obok niej na łóżku.

– Wszystko będzie dobrze – wyszeptał jej do ucha, obejmując mocno.

Tiffany rozszlochała się w ramionach J.D, który wciąż szeptał tak bardzo potrzebne słowa pocieszenia, współczucia i otuchy. Zrozpaczona, roztrzęsiona pozwoliła się utulić i dzięki temu zapadła w ozdrowieńczy sen, konieczny w stanie krańcowego, fizycznego i psychicznego wyczerpania, w jakim znajdowała się od wielu dni. Wypłakała się na jego piersi, tak że gors koszuli miał całkiem przemoczony i uwalany czarnymi smugami tuszu do rzęs.

Gdy zasnęła, J.D. nakrył ich oboje kołdrą. Tiffany ocknęła się w środku nocy. Głowa jej pękała. Odwróciła się i wówczas napotkała głębokie, wyczekujące spojrzenie jego ciemnoszarych oczu. Nie mówiła nic. Nie było takiej potrzeby. Pocałował ją delikatnie. Raz. Drugi. Trzeci, i wówczas coś się w niej ostatecznie przełamało. Oddała mu pocałunek, bardzo długi i namiętny. Jego wargi z czułością pieściły jej usta, ręce z miłością pieściły ciało.

Nie spytał o zgodę, a ona nie protestowała.

Pieścili się, dotykali i głaskali, szukając wytchnienia, relaksu i pocieszenia. W akcie fizycznej miłości dopełniła się ich wspólna żałoba.

A potem wszystko minęło jak sen. Przyjazną i pełną miłości noc rano zastąpiło dojmujące poczucie winy.

Po pamiętnej nocy J.D. zniknął i nigdy się już do niej nie odezwał. Nie dzwonił, nie wpadał, nie pisał. Tiffany przeniosła się wraz z dziećmi do Bittersweet i do czasu, kiedy się niespodziewanie zjawił i wynajął pokój na górze, nie miała od niego żadnych wiadomości. Uznała, że krótki epizod, który razem przeżyli, powinien odejść w niepamięć. Że była to życiowa pomyłka, głupia przygoda tej jednej pijanej nocy.

Teraz zrozumiała, że jest zupełnie inaczej. I umierała ze strachu, co jeszcze się wydarzy.

ROZDZIAŁ 8

Powtarzam ci, że świetnie sobie radzi – mówił J.D. Od piątku miał w swoim pokoju telefon i wreszcie zdecydował się zadzwonić do ojca.

– Co to za matka?! Żadna z niej matka! – krzyknął w odpowiedzi Carlo. Na chwilę jego głos złagodniał i J.D. usłyszał, jak mówi do żony: – Nie, dziękuję za sok, Frankie. Nie będę go pił. Wystarczy grzanka i kawa. Po mszy jestem umówiony na obiad.

– Mylisz się, tato. – J.D. także teraz, jak wiele razy przedtem, nie bał się przeciwstawić ojcu.

– Mylę się co do Tiffany? Co ty powiesz?! – sarknął zgryźliwie Carlo. – Opowiadaj, czego się dowiedziałeś.

– Ona kocha swoje dzieci.

– Tyle że nie potrafi się nimi zająć. Stephen ma kłopoty z policją, tak czy nie?

– Nic poważnego – zbagatelizował sprawę J.D. Nie widział powodu, by wprowadzać ojca w całą awanturę wokół zniknięcia Isaaca Wellsa. Przynajmniej na razie, póki nie ma konkretnych dowodów, że Stephen jest w nie zamieszany. J.D. postanowił zająć się rodzinnymi sprawami na swój sposób. – Tiffany nie żyje się łatwo, ale radzi sobie nad wyraz dobrze.

– Pewnie. – Carlo nie krył sarkazmu. – Co się tam dzieje, J.D., powiesz mi, do diabła, czy nie? A może ta czarownica i na ciebie rzuciła urok, jak wcześniej na twojego świętej pamięci brata, co?

Żebyś tylko wiedział, jaki urok, tato, pomyślał J.D. A głośno powiedział:

– Relacjonuję ci tylko uczciwie to, co zaobserwowałem.

– Dobrze, ale pamiętaj, że gdyby nie ta wredna wiedźma, twój brat żyłby do dzisiaj.

– Nikt z nas nie może tego wiedzieć, tato. – J.D. nie był na tyle głupi, żeby przyłączać się do oskarżeń ojca. Od początku nie winił Tiffany. Rozumiał, że ojciec znajduje ujście dla rozpaczy, oskarżając ją o śmierć pierworodnego syna.

– Coś mnie tu dziwi, synu – powiedział Carlo. – Jesteś tam ledwo tydzień i już stoisz murem za tą kobietą – westchnął z niesmakiem. – Posyłając cię do niej, popełniłem błąd.

– Może tak, może nie – rzekł dyplomatycznie J.D., nie chcąc złapać się na haczyk. – Wiesz przecież, że w działaniu posługuję się głównie instynktem.

– Ha… co prawda, to prawda. A co ten twój sławetny instynkt mówi o nowej lokalizacji winnicy?

– Pracuję nad tym, tato. Niebawem prześlę ci faksem wszystkie informacje o najbardziej obiecujących terenach – odparł J.D., zadowolony, że ojciec wreszcie zmienił temat.

– Mama chce wiedzieć, czy nie przerwałeś ćwiczeń rehabilitacyjnych i czy z twoją nogą jest lepiej?

– Coraz lepiej, tato.

– Dobrze. Przekażę jej to. Kiedy zadzwonisz?

– Niebawem. Cześć, tato – powiedział J.D., odłożył słuchawkę i myślami powrócił do Tiffany. Jak bardzo różniła się od tej nieśmiałej, skromnej Tiffany, którą po raz pierwszy ujrzał jako narzeczoną brata. Była też kimś innym niż zrozpaczona, załamana kobieta, która nagle straciła męża i cudem wyszła cało z wypadku. Życie ją zahartowało. Wydoroślała i zmądrzała. Zyskała pewność siebie i poczucie własnej wartości. Potrafiła stawić czoło trudnościom i przeciwieństwom. No i była jeszcze piękniejsza niż kiedyś, jeszcze bardziej pociągająca.

– Psiakrew! – zaklął głośno J.D.

Tiffany… Zakazany owoc… Narzeczona Philipa spodobała mu się od pierwszego wejrzenia. Wtedy w samochodzie pocałował ją z przekory, na złość bratu, który był mu stawiany przez rodziców za wzór, który zawsze pozostawał na pierwszym planie. J.D. miał swoją opinię o Philipie i żal mu było Tiffany. Rodzina okazywała jej niechęć, która zmieniła się w jawną nienawiść po tragicznym wypadku, w którym zginął Philip. Jedynie J.D. okazał jej współczucie i chęć pomocy. No cóż, trzeba przyznać, że posunął się zdecydowanie za daleko w roli pocieszyciela. Początkowo chciał jedynie utulić zbolałą, zrozpaczoną i samotną Tiffany. Sytuacja wyniknęła się spod kontroli. Było mu potem głupio, czynił sobie wyrzuty, że nad sobą nie zapanował, że nie powstrzymał pożądania. Mimo to nie potrafił zapomnieć tego, co wtedy dane mu było przeżyć. Tiffany okazała się cudowna, spontaniczna, zmysłowa. Często powracał pamięcią do tamtej nocy. A teraz zamieszkał z Tiffany pod jednym dachem, jej sypialnia znajdowała się zaledwie piętro niżej. Zdawał sobie sprawę z tego, że igra z ogniem, że wyzywa los. A jednak… ciągnął do Tiffany jak ćma do światła. Na przekór skrupułom moralnym i własnym poglądom na temat honoru, a także przekonaniu o potrzebie zachowania lojalności wobec członków najbliższej rodziny.

Oczywiście, mógłby zrezygnować z wykonania zadania, jakie powierzył mu ojciec, wybić sobie z głowy Tiffany i natychmiast wyjechać. Nie był jednak tchórzem. Muszę wytrwać, póki nie uporządkuję spraw ojca, pomyślał. Dopiero wtedy wrócę do Portland.

Czyli do czego? Do pustego domu, despotycznego ojca, nadopiekuńczej matki, pracy, za którą nie przepadał.

– Psiakrew! – zaklął ponownie.

Postanowił zabrać się do jakiejś roboty, wysiłek fizyczny był dobrym antidotum na frustrację. Wiele razy się o tym przekonał. Zacznie od płotu. Drewniane sztachety były mocno nadgryzione zębem czasu i częściowo nadawały się tylko do wymiany. Po płocie przyjdzie kolej na werandę. Witrażowe szybki ledwo się trzymały. Dach też wymagał naprawy, nie mówiąc o framugach i okiennicach. Realizacja tych planów mogła trwać tygodniami. J.D. był zadowolony, że chociaż w taki sposób pomoże bratowej i jej dzieciom. I wara ci od niej, Santini, zgromił się w myślach.