– Zawsze mi mówiłaś, że powinno się innym przebaczać, nie chować długo urazy – powiedział.

Tiffany zrobiło się głupio, chociaż miała wyrobioną opinię o Johnie Cawthornie i nie akceptowała jego stylu życia łącznie z ostatnim pomysłem poślubienia długoletniej kochanki. Faktem jest, że to John pierwszy wyciągnął rękę na zgodę, przyznał, że źle postąpił, i ją przeprosił. Oczywiście takie przeprosiny nie zrównoważą dorastania bez ojca, liczą się jednak dobre intencje. Christina i Stephen stracili swego ojca nieodwołalnie, na zawsze.

– Kiedyś przyjdzie czas, że mu wybaczę.

– I będziesz mówić na niego „tato”? – naciskał Stephen.

– Nie tylko więzy krwi się liczą. Prawdziwym rodzicem dziecka jest ten, kto je wychował, kto trwał przy nim i mu pomagał.

– Jasne, oczywiście, ale zawsze mi mówiłaś, że ludziom trzeba w życiu dawać szansę.

– Czego ty właściwe chcesz ode mnie?

– Uważam, że powinniśmy iść na Suit dziadka. Mimo wszystko.

– Za późno. Podziękowałam za zaproszenie i uprzedziłam, że nas nie będzie – wyjaśniła Tiffany.

– Chcę iść! – oznajmiła głośno Christina. Całą buzie miała wysmarowaną słodkim syropem, tak samo jak rączki.

– Nic z tego.

– Ale to nasz dziadek! – wykrzyknął Stephen.

– Wiem, ale…

– Dajcie mamie trochę czasu – wtrącił się J.D. – Pojawienie się ojca po tylu latach było dla niej szokiem. Musi się oswoić z nową sytuacją. John z pewnością to rozumie.

– Przecież nie będziemy żyć jak odludki. Pomału poznamy bliżej całą rodzinę – powiedziała Tiffany, myśląc o obu przyrodnich siostrach i ich krewnych. Katie ma syna Josha, niewiele młodszego od Stephena, a ponadto trzech braci. Bliss wkrótce zostanie żoną Masona Lafferty’ego, który z pierwszego małżeństwa ma córkę Dee Dee. Zapewne po ślubie zdecydują się na dziecko. W tym momencie ją olśniło, zrozumiała, dlaczego Stephen tak stanowczo domaga się, by wzięli udział w uroczystości. Chłopiec chce przynależeć do rodziny, być otoczony bliskimi, być może, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, podświadomie szuka kogoś, kto choć po części zastąpi mu ojca.

– Nie możemy iść dzisiaj, ale…

– Chcesz powiedzieć, że ty nie pójdziesz – przerwał jej gwałtownie Stephen.

– Obiecuję ci, że będziemy się spotykać z twoim… dziadkiem, jego nową żoną i całą rodziną. Już niedługo.

– Dobrze! – powiedziała uradowana Christina, wyrzucając do góry rączki i gubiąc przy okazji kawałek nadgryzionego bekonu. Upadł na podłogę i natychmiast został obwąchany przez Węgielka, który czatował pod stołem.

J.D. postanowił nie zabierać więcej głosu w sprawie uroczystości weselnej Johna, ale jedno spojrzenie na Tiffany wystarczyło, by zrozumiał, że czuje się przyparta do muru. Aby jej pomóc jakoś wybrnąć z niezręcznej sytuacja zapytał, czy Stephen już skończył śniadanie i czy mogą się razem zabiał do pracy.

– Jak to? – zdziwił się chłopak, gdy usłyszał, że mają zacząć od płotu.

– Zwyczajnie, wyprostujemy go, zrobimy podpórki, wymienimy zniszczone sztachety, a potem będziemy mogli naprawić framugi w oknach i inne rzeczy.

– Ale ja się na tym kompletnie nie znam – zaprotestował Stephen.

– Najwyższy czas, żebyś się nauczył – orzekł J.D., dając do zrozumienia, że zamyka dyskusję na ten temat.

Chłopiec z niewyraźną miną opłukał swój talerz, włożył go do zmywarki i posłusznie podążył za stryjem na podwórko, skąd wkrótce dobiegły stukania i pukania, a także krótkie polecenia wydawane przez J.D. Tiffany też zabrała się do roboty: sprzątnęła po śniadaniu i wykąpała Christinę, a następnie zmieniła pościel, nastawiła pranie i zasiadła do zaniedbanych ostatnimi dniami rachunków. Mała za nic nie dała się namówić na drzemkę. Nie wiedzieć kiedy, nadeszło popołudnie.

J.D. zarządził tylko jedną przerwę w pracy, toteż o wpół do czwartej Stephen, nie przyzwyczajony do takiego wysiłku fizycznego, był solidnie zmęczony. Mimo to, po krótkim odpoczynku, sięgnął po telefon, umówił się z kimś i oznajmił:

– Idziemy nad rzekę.

– Kto idzie?

– My z Samem.

– Mówi się: Sam i ja – poprawiła machinalnie Tiffany i dodała: – Wróć o szóstej na kolację.

Stephen zdążył już chwycić ukochaną deskorolkę i jedną nogą był za progiem.

– Nie będę głodny.

– Kolacja o szóstej. Nie spóźnij się!

– Dobrze, dobrze! – odkrzyknął, z wprawą wskoczył na deskę i po sekundzie skręcił za róg.

– To w gruncie rzeczy niezły chłopak – powiedział J.D., obejmując ramieniem Tiffany. Stali na skraju małego rozarium, z którego rozchodził się słodki i mocny zapach róż. Panującą wokół ciszę zakłócało jedynie brzęczenie pszczół.

– Nigdy nie uważałam, że jest zły – odrzekła Tiffany, wyzwalając się z objęć J.D.

– Żartowałem. Wiem, że nie pozwolisz powiedzieć złego słowa o swojej rodzinie. Stawiałaś ją zawsze na pierwszym miejscu. Stoisz murem za swoimi dziećmi, a gdy żył Philip, jego również chroniłaś.

– Czemu miałabym postępować inaczej?

J.D. nie odpowiedział. Zamyślony, wpatrzył się w widoczną z ogrodu ulicę. Tiffany podejrzewała jednak, że nie widzi ani amatora joggingu, biegnącego po chodniku z czarnym labradorem u nogi, ani grupy rozbawionych dzieci, prowadzonych przez spieszącą gdzieś matkę. Najwidoczniej przetrawiał jakieś myśli. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili.

– Wiesz chyba, że Philip nie był święty?

– A ty siebie za takiego uważasz? – spytała Tiffany, zrywając więdnącą koronę kwiatu. Gdy gęste płatki spadały na ziemię, wydostała się z nich z gniewnym bzyczeniem zapóźniona pszczoła.

– Ja i święty. Coś podobnego! – J.D. zaśmiał się niewesoło.

Tiffany zerwała kolejny zwiędły kwiat.

– Ja wiem, że Philip grał, Jay – powiedziała. Rzuciła mu szybkie, ukradkowe spojrzenie. – Wiem też, że zdradzał swoją pierwszą żonę. – W oczach J.D. błysnęło zdziwienie. – Zwierzył mi się, że miał romans, kiedy Robert i Thea byli jeszcze mali – dodała. – Wprawdzie dowiedziałam się o tym po ślubie, ale w końcu wyznał prawdę, i to się liczy.

– Pewnie uznał, że lepiej, abyś usłyszała to od niego.

– I miał rację. Z tego, co wiem, mnie nigdy nie zdradził a nawet gdyby, to co dobrego przyszłoby mi z tej wiedzy dzisiaj? – spytała. Znała wszystkie słabostki i wady Philipa. – A co się liczy, to fakt, że zginął ratując życie Christiny.

– A więc jednak święty.

– Nie święty, tylko dobry. Miał swoje wady, jak każdy z nas.

W tym momencie rozległ się przeraźliwy krzyk Christiny, która uniosła do góry dłoń uwalaną jakąś brunatną cieczą. Jeszcze przed chwilą ściskała w niej świerszcza.

– Ugryzł mnie, to krew! – zawołała.

– On cię tylko opluł – ze śmiechem wyjaśnił J.D.

– Opluł? – powtórzyło przerażone dziecko.

– To się nazywa sok tytoniowy – dodała Tiffany, tuląc w ramionach córeczkę.

– Ale się lepi – poskarżyła się ze łzami Christina.

– Chodź, zaraz wymyjemy rączki, a potem zrobimy czegoś dobrego do jedzenia.

Christina nie protestowała. Spałaszowała z apetytem kanapki z galaretką i pastą orzechową, wypiła dużą szklankę mleka i zasiadła spokojnie, żeby w telewizji obejrzeć kreskówki. Tiffany rozpoczęła przygotowania do kolacji. Ugotowała makaron na zapiekankę, a w mikserze zrobiła sos. J.D. popracował jeszcze trochę przy stolarce, po czym wpadł do kuchni, aby ugasić pragnienie piwem, i wrócił do mocowania oberwanych framug i obluźnionych poręczy werandy. Christina, wyczerpana długim dniem, zasnęła przed telewizorem. Tiffany postanowiła jej nie budzić, tylko zanieść na górę i położyć do łóżka.

Po zebraniu z podłogi porozrzucanych zabawek znów zeszła do kuchni, włożyła makaron do żaroodpornego naczynia i spojrzała na zegarek. Stephen był już spóźniony. Chłopiec zazwyczaj trochę się spóźniał, jakby chciał wypróbować, na ile może sobie pozwolić, ale dotąd nie przekraczał piętnastu minut. Tymczasem od umówionej pory minęło ponad pół godziny.

– Nie trzeba martwić się na zapas – powiedziała sama do siebie.

Posypała makaron krewetkami, posiekaną szalotką i karczochami, po czym nastawiła piekarnik. Stephen powinien lada moment wrócić, powtarzała sobie w duchu, ale raz po raz wyglądała przez okno. Przy rogu domu pracował J.D., odkręcając kluczem kran do podłączania ogrodowego węża. Kurek całkiem się obluzował i trzeba go było wymienić na nowy.

– Nie musisz się tym wszystkim zajmować – zawołała Tiffany, wychodząc z kuchni i patrząc na podjazd. – To robota dla hydraulika. Od lokatorów nie wymagam niczego oprócz płacenia czynszu.

– Poczekaj tylko, wystawię ci rachunek za to wszystko.

– Nie wiem, czy będę w stanie zapłacić.

– Piękna pani – J.D. uśmiechnął się wyzywająco – biorę tylko w naturze.

– Doprawdy?

– Jak najbardziej. Interesuje mnie wymiana wzajemnych usług. Ja pani wyszoruję plecy, potem pani mnie…

– Nawet mi nie tłumacz, co masz na myśli.

– Chyba bym cię zgorszył.

– Czyżby? To brzmi intrygująco.

– Żebyś tylko wiedziała, co się za tym kryje – mrugnął wesoło, po czym wrócił do przerwanej roboty. Mocno przekręcił i kran puścił. Po chwili po raz pierwszy od miesięcy woda popłynęła równym strumieniem, zamiast sikać i pryskać we wszystkie strony.

– Masz talent – pochwaliła Tiffany.

– Tak uważasz? Poczekaj, to załatwię z dubeigwinta halbecojgę, o ile coś takiego w ogóle istnieje – zażartował w odpowiedzi i roześmiał się.

W tym momencie usłyszeli, że przed domem zatrzymał się samochód. Oboje jednocześnie odwrócili głowy. W pierwszej chwili Tiffany miała nadzieję, że może któryś ze zmotoryzowanych kolegów podrzucił Stephena, ale nie spostrzegła syna. Zaniepokoiła się, że coś mu się stało.

Pikap, który stanął na podjeździe, najlepsze dni miał dawno za sobą. Z szoferki wyskoczył wysoki szczupły mężczyzna. Ruchy miał powolne, ale sprężyste, jakby trochę kocie. Przeszedł przez trawnik i zbliżył się do nich.

– Pan tu rządzi? – zwrócił się do J.D.

– Chciałbym, ale nie.

Nieznajomy blondyn wskazał ruchem głowy ogłoszenie przy ulicy.

– Muszę wynająć mieszkanie. Na parę miesięcy.

Dzień dobry. Nazywam się Tiffany Santini, a to mój szwagier, J.D. – Tiffany wyciągnęła rękę na powitanie. – To mój dom – wyjaśniła.

– Luke Gates.

Potrząsnął podaną mu dłonią, po czym przywitał się z J.D., który od momentu, gdy pikap zatrzymał się na podjeździe, wyraźnie stracił dobry humor. Z pewnością miał zastrzeżenia do przybysza, który wyglądał, jakby dopiero co zeskoczył z kowbojskiego siodła. Tiffany wystarczyło jedno uważne spojrzenie, aby wyrobić sobie wstępną opinię o mężczyźnie. Ubranie miał znoszone, lecz czyste. Trzymał się prosto, z godnością, a z jego oczu wyzierało znużenie życiem. Koło oczu miał kurze łapki, teraz dobrze widoczne na tle opalenizny, a odciski na dłoniach świadczyły o tym, że żadnej pracy się nie boi.

– Mam dwa lokale do wyboru. Albo na parterze głównego budynku, albo na pięterku w starej wozowni. Na początek proszę o czynsz miesięczny z góry i wadium za ewentualne zniszczenia, opłatę za sprzątanie, a także referencje.

– Spodziewałem się tego – powiedział Gates z ledwo zauważalnym teksańskim akcentem. – Mam, co trzeba. Chodźmy obejrzeć lokal w wozowni.

– Tędy, proszę.

J.D. obszedł za nimi cały dom, a potem wrócił do pracy. Teraz zajął się wyrywaniem trawy z popękanego asfaltu daleko na tyłach garażów. Już wcześniej powiedział Tiffany, że to miejsce znakomicie nadaje się na treningowe boisko koszykówki dla Stephena.

– Chłopak ma tyle energii, że powinien ją wyładować, najlepiej w sporcie. Może strzelać kosze, może mieć ścianę do tenisa albo bokserski worek treningowy. Ale musisz tu coś dla niego zainstalować, inaczej wciąż będzie uciekał do tych swoich podejrzanych kolegów, którzy całymi dniami włóczą się po mieście. Chyba że nie zależy ci na tym, żeby częściej zostawał w domu.

– Dobrze wiesz, że wolę go mieć na oku.

– I słusznie.

Zgodzili się, że najlepiej będzie, jeśli Stephen zacznie trenować koszykówkę.

Luke Gates przelotnie obejrzał mieszkanie i od razu oświadczył, że je wynajmie. Intuicja podpowiadała Tiffany, że przybysz był na to zdecydowany, zanim jeszcze zobaczył nierówne dębowe podłogi, kominek z czerwonej cegły i sypialnię z pojedynczym łóżkiem. Nowy lokator podpisał dokumenty wynajmu w kuchni. Okazał swoje referencje i zapłacił za wszystko szeleszczącymi nowością studolarówkami. Tiffany nie pierwszy raz przyjmowała za wynajem gotówkę, ponieważ ci, którzy jeszcze nie zdążyli założyć w miasteczku konta, posługiwali się pieniędzmi, a nie kartą czy czekiem, niemniej jednak zawsze było to dla niej trochę podejrzane. Dawno już nie widziała u nikogo takiego grubego pliku banknotów, ale Luke zachowywał się tak, jakby to było coś oczywistego. Oznajmił, że zamierza wprowadzić się tego samego wieczora.

– Skąd pan przyjechał, jeśli można wiedzieć? – spytał J.D., gdy razem wyszli na podwórze.