– Z daleka.

– Wszystko ma gdzieś swój początek.

– Pewnie, że tak.

– Ale pan nietutejszy? – nie dawał za wygraną J.D.

– Nie. Z Teksasu. Z małej dziury koło El Paso – odparł Luke. Wskoczył do pikapa, zapuścił silnik i wkrótce odjechał.

– Nie ufam mu – powiedział J.D., gdy samochód znikał za rogiem w mgiełce szarych spalin. Oboje z Tiffany stali na werandzie. Na trawie kładły się pierwsze wieczorne cienie.

– Ty nikomu nie ufasz – zauważyła zdawkowo, choć doskonale wiedziała, co J.D. ma na myśli. Luke działał na ludzi prowokująco; nie przez to, co mówił, ale przez swoje milczenie i rezerwę. Nikt nie lubi takich typów, co dużo wiedzą i widzą, a sami niczego po sobie nie pokazują.

– Nieprawda. – J.D. uśmiechnął się, po czym tak jak tyle razy przedtem, objął ją w talii bez cienia skrępowania. – Jednak na moje zaufanie trzeba sobie zapracować.

– Naprawdę trzeba?

J.D. przybliżył twarz do twarzy Tiffany.

– Tak. Nie przekonuję się tak od razu – odparł i bez żadnego ostrzeżenia pocałował ją, zarazem czule i namiętnie. Tiffany z pasją oddała pocałunek. Jak zwykle, gdy znajdowała się w ramionach J.D., znikała otaczająca ją rzeczywistość. Liczyła się tylko oszałamiająca bliskość J.D., która sprawiała, że Tiffany traciła nad sobą kontrolę. Gdy J.D. oderwał wargi od jej ust, zaprotestowała, niezadowolona, po czym westchnęła.

– I co ja mam z tobą zrobić?

Na nocnym niebie właśnie pojawił się księżyc.

– Nie głupie pytanie. Właśnie miałem ci zadać takie samo.

Tiffany spojrzała spłoszona na zegarek i przekonawszy się, która godzina, szybko powróciła do rzeczywistości. Stephen już dawno powinien wrócić do domu.

– Tak się martwię, gdzie ten chłopak się podziewa! Stale sprawdza, ile wytrzymam, ale teraz grubo przesadził.

– Zaraz się pojawi i będzie udawał, że nic się nie stało – powiedział uspokajająco J.D.

– Mam nadzieję.

– Nerwy nic tu nie pomogą – szepnął i delikatnie pocałował ją w czoło, mocno trzymając w uścisku, jakby chciał dodać jej otuchy.

Wszystko to była prawda, Tiffany wiedziała o tym, ale nie mogła pozbyć się uczucia dręczącej obawy. Przecież ostatnio Stephen przysparzał jej tyle kłopotów… Ta cała sprawa z Isaakiem Wellsem i ta niepotrzebna bójka z Milesem Deanem…

– Wszystko będzie dobrze – upewnił Tiffany J.D., jakby czytając w jej myślach.

– Obyś miał rację.

W pobliskim kościele rozdzwoniły się dzwony. Głęboki, donośny dźwięk odbił się echem od pobliskich wzgórz. Tiffany wyprostowała się i westchnęła.

– Co cię gnębi?

– Słyszałeś?

– Msza wieczorna?

– Nie. – Potarła ramiona dłońmi, jakby nagle ją coś zmroziło. – To dzwony oznajmiające o ślubie mojego ojca.

ROZDZIAŁ 9

Obdzwoniłam całe miasto – powiedziała Tiffany, trzymając w ręku słuchawkę telefonu, wiszącego na ścianie w kuchni. Oparła się o ścianę, bo ledwo trzymała się na nogach. – Ulotnił się jak kamfora.

– Znajdziemy go – pewnym głosem stwierdził J.D. – Poproś panią Ellingsworth, żeby posiedziała przy Christinie. Pojedziemy go szukać.

– Ale gdzie?

– Powinnaś wiedzieć lepiej ode mnie.

Nic mu się nie stało, wszystko dobrze się skończy, znajdzie się. Tiffany powtarzała te słowa w myślach jak mantrę. Drżącymi palcami wykręciła numer Ellie i próbowała się opanować, by rozmawiać z nią spokojnym głosem. Gdy starsza pani odebrała telefon, Tiffany wyjaśniła jej, co się wydarzyło.

– Za minutę u ciebie jestem, kochanie – powiedziała bez wahania Ellie. – Tylko nie wpadaj w panikę, moje dziecko.

Oby to tylko było możliwe. Ostatnie dni obfitowały w przykre niespodzianki i kłopoty.

Ellie pojawiła się natychmiast, tak jak obiecała.

– Wiecie, kochani, jak to z tymi chłopakami jest – oznajmiła na wstępie. – Zapominają o bożym świecie. Mój Charlie, to dopiero był ancymonek! Osiwiałam przez tego dzieciaka, przysięgam. – Ellie paplała niby to beztrosko, aby dodać im otuchy, ale z jej oczu wyzierała obawa.

– Stephen nigdy przedtem tak się nie zachował – powiedziała Tiffany, kiedy już jechali dżipem J.D. wąskimi uliczkami Bittersweet. – Do tej pory jeszcze się nie zdarzyło, żeby zniknął bez wieści.

Zapadł zmrok. Na ulicach zapłonęły pierwsze latarnie.

– Tylko spokojnie. – J.D. poklepał Tiffany po kolanie. – Będziemy sprawdzać po kolei. Podaj mi adresy jego kolegów.

– Dobrze, niech pomyślę. Powiedział, że umówił się z Samem, ale już dzwoniłam do Prescottów do domu i nikt nie odebrał.

– Gdzie oni mieszkają?

– Tuż za miastem, koło wieży wodnej.

J.D. objechał park i wielki supermarket, po czym skręcił na północ. Prescottowie mieszkali w starym domu z drewnianych bali, który od pokoleń był ich rodzinną siedzibą. Gdy dotarli na miejsce, Tiffany wyskoczyła z samochodu i podbiegła do drzwi, nad którymi paliła się lampa. Okna były ciemne. Najpierw mocno zastukała, potem nacisnęła dzwonek, lecz choć słychać było sygnał rozlegający się wewnątrz, nikt nie otwierał.

– Coś mi się tu nie podoba – powiedziała, gdy rozpoznała rower Sama, przypięty do słupa przy ganku, a pod schodami jego deskorolkę. – Gdyby Sam rzeczywiście spotkał się ze Stephenem, wziąłby ze sobą rower albo deskę.

– Tak myślisz?

– Nie muszę myśleć, ja to wiem.

Choć wieczór był ciepły, Tiffany uczuła przebiegający po kręgosłupie zimny dreszcz i potarła nagie ramiona, pokryte gęsią skórką. Gdzie się podziewa Stephen, myślała gorączkowo. Czy nic mu się nie stało? Czy nie jest ranny? A może ktoś go porwał? Zauważyła miseczkę dla kota z nietkniętą karmą i dwie zrolowane gazety rzucone na ganek. Znaczyło to, że nikogo nie było w domu od co najmniej paru dni.

– Wydaje mi się, że Prescottowie wyjechali – powiedziała coraz bardziej przestraszona.

– Na to wygląda – przyznał J.D. z kamienną twarzą.

– Stephen mi nakłamał – ze smutkiem stwierdziła Tiffany. Od czasu śmierci Philipa zamknął się w sobie, stał się bardziej czupurny, na każdy temat miał swoje zdanie. Ponadto, od zniknięcia Isaaca Wellsa zaczął, niestety, kłamać. – Pojedźmy teraz do Deanów. Mieszkają w przyczepie kempingowej dwie mile za miastem, przy szosie wylotowej.

J.D. nie tracił czasu. Bez błądzenia, jak po sznurku, trafił do Deanów i wjechał na porośniętą chwastami dróżkę. Dwa samochodowe wraki stały koło ogrodzonego wysoko drucianą siatką warzywnika. Oprócz domu na kółkach była tu jeszcze stodoła i stajnia, zamieszkana przez wychudłą szkapę. Koń stał na małym ogrodzonym podwórku i opędzał się ogonem od much, próbując znaleźć choć źdźbło trawy na jałowym klepisku.

Tiffany wyskoczyła z samochodu, nim J.D. go zatrzymał. Biegiem pokonała wypłowiałe od deszczu i słońca drewniane schodki i dopadła drzwi, przy okazji niemal rozbijając sobie głowę o zawieszoną przy nich dla ozdoby plastikową doniczkę z geranium. Załomotała. Po chwili otworzyła jej Vera Dean, matka Milesa i Laddy’ego. Była to wysoka i chuda kobieta ze śladami dawnej urody. Jej żałosny obecnie wygląd podkreślała na wpół starta z warg szminka, szopa wysuszonych po trwałej, platynowych krótkich włosów i spalona na ciemno skóra, naciągnięta na kościach policzkowych jak u indiańskiego wodza. Wyglądała na tak samo zmęczoną życiem jak jej nieszczęsna szkapa po całym dniu pracy na roli. Uśmiech, z początku przyjazny, znikł, gdy tylko rozpoznała w gościu Tiffany,

– Cześć, Vera. Przepraszam, że wpadłam tak nagle, ale poszukuję Stephena – zaczęła Tiffany. – Nie wrócił do domu, więc pomyślałam, że może jest u was.

– Po tamtej bójce z Milesem? – Vera pokręciła głową i sięgnęła po skórzaną papierośnicę do kieszeni wytartych dżinsów. – Żartujesz sobie chyba.

– Jesteś pewna?

– Na sto procent.

Tiffany powątpiewała w prawdomówność Very.

– Czy mogłabym porozmawiać z Milesem? – spytała.

– Milesa nie ma. – Vera wyciągnęła papierosa, po czym od stóp do głów obcięła wzrokiem J.D., który stanął na schodku poniżej Tiffany.

– A nie wiesz, gdzie poszedł? – Tiffany była coraz bardziej zdenerwowana. Obu chłopców nie ma w domu, a to może oznaczać, że Miles ze Stephenem poszli gdzieś razem.

– Miles? – Vera zaśmiała się gardłowo. – A skądże. Ten chłopak jest kropka w kropkę jak jego stary. Nie trafisz za nim. Jak wróci, powiem, że o niego pytałaś. – Pokręciła w palcach cienkiego papierosa z długim ustnikiem. – Masz jeszcze coś do mnie?

– Nie. Proszę tylko, żeby Miles do mnie zadzwonił, jak tylko się pokaże.

– Nie ma sprawy – powiedziała Vera i nie żegnając się, zatrzasnęła im drzwi przed nosem. Tiffany wróciła do samochodu, przekonana, że jej prośba nie zostanie spełniona.

– Miła osoba – zauważył z przekąsem J.D.

– Nie lubi nas. Ani mnie, ani Stephena.

– A ma konkretne powody?

– Chyba nie. Ona właściwie mało kogo lubi. Jej mąż Ray jest robotnikiem rolnym. Wynajmuje się do pracy w okolicznych gospodarstwach, oczywiście tylko wtedy, kiedy akurat nie siedzi w więzieniu. Zaczął karierę kryminalisty, mając dziewiętnaście lat. Teraz akurat go wypuścili, ale wszyscy wiedzą, że znów trafi za kratki.

– Dość krótko tu mieszkasz, a sporo wiesz o tutejszej społeczności.

– Bittersweet to małe miasto. Wiedzą sąsiedzi, na czym kto siedzi. A jak jeszcze nie wiedzą, to się dowiedzą. Ja sama, czy chcę, czy nie chcę, od rana do wieczora wysłuchuję plotek: w pracy, na kawie u Millie, od moich lokatorów.

Zbliżali się do miasta. Na ciemnym niebie mrugały srebrzyście gwiazdy. Tiffany usilnie zastanawiała się nad tym, gdzie poszedł Stephen. Czy jednak spotkał się z Milesem, a jeśli tak, to czy był bezpieczny? O dobry Boże, pomodliła się w milczeniu, opiekuj się nim, proszę.

– Mam pomysł – przerwał milczenie J.D.

– Co do Stephena?

– Mhm. – Jechali już miejskimi ulicami, ale J.D. nie skręcił w kierunku domu. – Pamiętasz rozmowę przy śniadaniu? Stephen obstawał przy tym, żebyście poszli na ślub i wesele Johna Cawthorne’a. Wręcz na ciebie naciskał.

– Tak tylko gadał – odrzekła Tiffany.

– Czyżby? – spytał J.D., gdy mijali pocztę.

– No wiesz, to taka jego nowa zabawa – zapędzić matkę w kozi tóg.

– Zabawa albo i nie. Moim zdaniem chciał tam iść.

– Ale dlaczego?

– A bo ja wiem? – J.D. wzruszył ramionami. – Z ciekawości. Albo po to, żeby poznać rodzinę swojej matki.

– Nie… To niemożliwe. Stephen nie zrobiłby mi tego. Na pewno nie poszedł ani na ślub, ani na wesele – zauważyła Tiffany, zastanawiając się w duchu, czy syn, z wrodzonej przekory, byłby zdolny do takiego kroku. Czy mógłby posunąć się aż tak daleko?

– Nie bądź taka pewna. Parę dni temu byłaś święcie przekonana, że nic nie wie w sprawie Wellsa. I co się okazało?

– Musiał pójść gdzie indziej – obstawała przy swoim Tiffany. Spojrzała na drogę przez upstrzoną przez rozbite owady szybę. J.D. i tak nie brał pod uwagę jej argumentów, tylko jechał tam, gdzie sobie postanowił. Zbliżali się już do rancza Johna, Cawthorne Acres.

– Nie zamierzasz chyba zawozić mnie na ich wesele, co?

– Przecież zostałaś zaproszona.

– No tak, ale…

– Nie ma żadnych „ale”. Rozejrzymy się po prosto za Stephenem.

– Lepiej nie.

– Masz jakiś lepszy pomysł?

Mimo rozpaczliwej gonitwy myśli nic, ale to nic nie przychodziło jej do głowy.

– Zgoda, sprawdzimy, czy go tu nie ma – powiedziała. – Tylko dyskretnie, żeby nie narobić plotek. – Tiffany spojrzała na swoje dżinsy i spraną bluzkę. Z całą pewnością nie był to odpowiedni strój na wesele. Zaproszeni goście na pewno stawili się ubrani elegancko i uroczyście. Jak ona się pokaże? A, zresztą, mam to w nosie, pomyślała. Zaistniały specjalne okoliczności. Najważniejsze to odszukać Stephena.

– Nie przejmuj się. – J.D. skierował samochód na drogę oznakowaną neonową strzałką i zobaczyli już z daleka świecący na czerwono napis: Cawthorne Acres. Czarna wstążka asfaltu wiła się między skąpaną w świetle księżyca, niedawno skoszoną łąką. Po jednej stronie drogi leżało jeszcze kilka wielkich beli siana, czekając na odwiezienie do stodoły. Trwały w półcieniu jak nieruchome abstrakcyjne rzeźby. Po drugiej długonogie źrebaki hasały wokół statecznie kraczących klaczy.

Na końcu drogi rozciągało się wielkie ranczo. Cały teren oświetlono kolorowymi lampionami. Odwagi, jestem ta tylko dla syna, dla niczego i nikogo więcej, pomyślała Tiffany, opanowując odruch ucieczki na widok dziesiątków samochodów parkujących na obszernym podwórzu. Jeszcze więcej aut stało na wyznaczonym do tego celu pobliskim polu, a także wzdłuż drogi.

– No, raz kozie śmierć – zakomenderował. Tiffany zrozumiała, że pora wziąć się w garść. Wyskoczyła z dżipa. Wokół rozchodził się zapach świeżo zżętej trawy i kapryfolium. Z daleka dobiegały tony „Jubileuszowego walca”, melodii granej przez specjalnie sprowadzony na wesele zespół. Gdy zbliżyli się do domu, poczuli woń cygar i usłyszeli zgiełk głośnych rozmów i śmiechy.