– Myślałam, że się ucieszysz. – Oczy Doris, ukryte za modnymi, fantazyjnymi oprawkami okularów, błyszczały z podniecenia. Mimo sześćdziesiątki na karku i nieudanego życia rodzinnego Doris tryskała energią jak młoda dziewczyna. – Bliss wpadła tu wcześnie rano, żeby zapytać o warunki ubezpieczenia lokalu, zobaczyła na biurku plakietkę z twoim nazwiskiem i obiecała, że jeszcze zajrzy.

– Żeby się ze mną zobaczyć?

– Z pewnością. – Doris przesunęła się wraz z fotelem na kółkach w stronę buczącego cicho faksu. – Oho, przypomniała sobie o nas centrala. – Pochyliła się, żeby przeczytać treść kartki. – Znowu memo o zniknięciu Isaaca Wellsa. Bogu dzięki, że nie wykupił u nas polisy. A swoją drogą, ciekawa jestem, co mu się przydarzyło – powiedziała, potrząsając ufarbowanymi na blond, krótko przyciętymi włosami.

– Nie ty jedna – lakonicznie skwitowała Tiffany, aby uciąć rozmowę na ten temat. Każda wzmianka o Wellsie przypominała jej podejrzenia, jakie policja wysuwała wobec Stephena, utrzymując, iż wie on więcej, niż chce powiedzieć. Wprawdzie syn wyznał jej prawdę i zapewnił, że nie ma nic wspólnego ze zniknięciem Isaaca Wellsa, ale cień niepokoju pozostał.

Doris odłożyła faks do odpowiedniej przegródki.

– Kiedy Bliss się tu zainstaluje? – spytała Tiffany, żeby zmienić temat.

Nie miała pojęcia, czy zdoła nad sobą zapanować i zachowywać się uprzejmie wobec przyrodniej siostry, którą, chcąc nie chcąc, będzie codziennie widywać. Bliss nazywano w mieście Księżniczką. John Cawthorne przez całe życie ją rozpieszczał, zapominając o pozostałych córkach. Tylko Bliss była godna nosić jego nazwisko. Daj sobie z tym spokój, nakazała sobie Tiffany, próbując skupić się na rutynowych czynnościach, takich jak przeglądanie poczty i wyławianie doświadczonym okiem najpilniejszych i najistotniejszych spraw do załatwienia. Bliss nie jest tu niczemu winna, przekonywała się w myślach. Całą winę ponosi ojciec, który przez lata nie raczył pamiętać o tym, że ma jeszcze dwie córki. Ostatnio zmienił front, ponieważ, jak przypuszczała Tiffany, poczuł wyrzuty sumienia w obliczu zagrożenia, jakim niewątpliwie był dla niego zawał serca. Wprawdzie przeżył i obecnie ma się dobrze, ale najwyraźniej otrzymał od życia nauczkę i postanowił naprawić błędy. Tiffany uważała, że zdecydowanie za późno.

Zajęła się pierwszymi klientami, którzy już zdążyli pojawić się w biurze. Pomogła im wypełnić polisy i deklaracje ubezpieczeniowe. Nie wyszła na lunch, tylko na chybcika zjadła jogurt truskawkowy. Zajęła się porządkowaniem formularzy, wykonała kilka telefonów do banku, znalazła też chwilę, by pogadać z Doris o jej wakacjach w Meksyku i swoich dzieciach.

Pod koniec godzin urzędowania w biurze zjawiła się Bliss Cawthorne. Tanecznym krokiem podeszła do biurka Tiffany. Była dziewczyną wprost stworzoną do tego, by brać od życia to, co najlepsze. Atrakcyjna, inteligentna blondynka nie musiała zresztą o nic się starać – od dnia narodzin szczęście samo się do niej uśmiechało. Ubrana była prosto, lecz stylowo, w markowe rzeczy – białą płócienną spódnicę i dżinsową koszulę przepasaną szerokim skórzanym pasem. Na bosych, starannie wypielęgnowanych stopach miała skórzane sandały. Na serdecznym palcu nosiła pierścionek zaręczynowy od Masona Lafferty’ego, oszlifowany gładko jak perła pojedynczy brylant. Narzeczony wyruszył z Bittersweet w świat jako biedny chłopak, a powrócił jako człowiek sukcesu.

Bliss wprost promieniała, szczęśliwa, spełniona, zadowolona z życia. Tiffany stłumiła w sobie brzydkie uczucie zazdrości.

– Cześć! – powiedziała z naturalnym uśmiechem Bliss.

– Witaj. – Tiffany także zmusiła się do uśmiechu.

– Podpisałaś umowę wynajmu? – wtrąciła się Doris, a Bliss kiwnęła głową, nie spuszczając wzroku z Tiffany.

– Wygląda na to, że przynajmniej przez rok będę pracować tuż obok was.

– Gratuluję. Witamy na pokładzie – powiedziała Doris, wstając zza biurka i podając Bliss rękę. Zadźwięczały jej liczne bransolety, a szeroki uśmiech odsłonił złote korony. – Cieszymy się, że będziemy mieć za sąsiadkę kobietę, prawda? – zwróciła się w stronę Tiffany.

– Oczywiście.

– Teraz zostałyśmy tu tylko my i Randy. Randy prowadzi szkołę przetrwania, wiesz, te wszystkie wycieczki do puszczy z kajakami, plecakami, namiotami i tropieniem śladów. – Doris strzepnęła lekceważąco palcami. – Przed tobą lokal wynajmował Seth. Był emerytowanym księgowym i prowadził biuro rachunkowe. Nawet dobrze mu szło, ale zeszłej zimy zachorował i zaprzestał działalności.

Doris uwielbiała plotkować, a że okazji ku temu było znacznie mniej niż chęci, więc teraz usiłowała odbić to sobie z nawiązką.

– Słyszałam, że wychodzisz za młodego Lafferty’ego.

– Za miesiąc – odparła rozanielona Bliss.

– Widzę, że idziesz śladami ojca – zauważyła z przekąsem Doris.

– Być może – ucięła Bliss, z czego Tiffany wywnioskowała, że nawet Księżniczce nie w smak małżeństwo Johna z Brynnie, długoletnią kochanką, z którą romansował jeszcze za życia swojej żony Margaret, matki Bliss. Brynnie dopięła swego i już niedługo miało się odbyć huczne wesele. – Chciałabym ubezpieczyć wynajęty lokal. – Bliss wróciła do celu swej wizyty. – Mam tu listę wyposażenia: komputery, faks, kopiarkę, drukarkę i meble. – Zaczęła omawiać z Doris szczegóły polisy, podczas gdy Tiffany drukowała faktury. Piąte przez dziesiąte słyszała, jak Doris oferuje Bliss najbardziej korzystne oferty ubezpieczeń na życie, samochód i od następstw nieszczęśliwych wypadków.

– Możemy zagwarantować ci pełen pakiet ubezpieczeń, a w dodatku jesteśmy po sąsiedzku – zachwalała usługi agencji Doris.

– Przemyślę to.

– Wspomnij o nas ojcu. Jego też chętnie ubezpieczymy. – Doris kiwnęła głową w stronę Tiffany. – Ona jakoś się nie kwapi, żeby zatelefonować, a przecież…

– Doris! – Tiffany stanowczo ucięła potok wymowy swojej szefowej, która nie znała umiaru, gdy w grę wchodziły interesy. – Nie musisz rozmawiać z Johnem, Bliss. Niech Doris sama do niego zadzwoni, skoro jej tak na tym zależy.

– Nie omieszkam. Zaatakuję Johna zaraz po ślubie.

– Świetna myśl.

– Nie można mieć chyba do mnie pretensji o to, że się staram, co? – Doris wręczyła Bliss komplet dokumentów.

– Ja z pewnością nie mam pretensji – odparła Bliss, chowając dokumenty do torby. – Wiesz, Tiffany, liczę na to, że umówimy się na kawę lub lunch, żeby pogadać, a przy okazji lepiej się poznać.

– Jeśli to twój pomysł, a nie Johna, to chętnie. Nie zamierzałaś mnie namawiać, żebym przyszła na jego ślub?

– Chyba żartujesz. – Głos Bliss brzmiał najzupełniej szczerze. – Ale, oczywiście, decyzja należy do ciebie. Nie myśl sobie, że łatwo mi przyszło zaakceptować jego najnowszy pomysł pojednania całej rodziny, szczególnie że żeni się z Brynnie. Minęło przecież tyle lat… staram się jednak właśnie dla dobra rodziny. Chciałabym zacząć od spotkania z tobą, o ile nie masz nic przeciwko temu. – Bliss spojrzała kątem oka na Doris, która z rozszerzonymi oczami kibicowała pełnej napięcia scenie między przyrodnimi siostrami. – Dziękuję za polisę, Doris – powiedziała. A potem znów zwróciła się do Tiffany: – Zadzwonię, jeśli pozwolisz.

– Kiedy tylko chcesz.

Doris odprowadziła Bliss wzrokiem, a gdy zniknęła ona za drzwiami, rzekła z namysłem:

– Chyba mogłabyś być trochę uprzejmiejsza.

– Tylko dlatego, że przed chwilą dała nam zarobić?

– Polisa nie ma z tym nic wspólnego. Powinnaś być milsza, bo to jest, do cholery, twoja siostra!

– Przyrodnia.

– To nie ma znaczenia. – Doris poprawiła stos papierów na biurku. Wargi miała ściągnięte, między umalowanymi na czarno brwiami pojawiła się głęboka zmarszczka. – Szczęściara z ciebie, wiesz? Co siostra, to siostra, nawet przyrodnia. To ktoś wyjątkowy, ważniejszy niż najlepsza przyjaciółka. Nie ma dnia, żebym nie wspominała mojej.

Tiffany poczuła się nieswojo. Rodzona siostra Doris niespełna rok temu zmarła na serce.

– Pewnie masz rację – powiedziała cicho.

– Żadne tam „pewnie”, kochana. Mam rację, i już. To nie wina Bliss, że John to łajdak, który wyparł się innych swoich dzieci. Moim zdaniem, Tiffany, równie dobrze możesz go zaakceptować, jak i zlekceważyć. Twój wybór. Z siostrami to zupełnie inna sprawa. To dar od losu. Nie przegap szansy. Zajmijmy się teraz raportami o wypadkach, a potem poplotkujemy sobie o twoim życiu uczuciowym.

– Nie mam wiele do opowiadania – powiedziała Tiffany.

– Więc najwyższy czas to zmienić. Wyobraź sobie, że znam pewnego miłego rozwodnika z czwórką dzieci: czterdziestka, metr osiemdziesiąt pięć, piękne niebieskie oczy i zabójczy uśmiech. Co ty na to?

– Wycofałam się z rynku.

– Ma świetną pracę, poczucie humoru i…

– Jak mówiłam, nie jestem zainteresowana.

– Ależ nie możesz całe życie być w żałobie, kochana – łagodnie upomniała Doris, unosząc wzrok znad okularów do czytania.

– To nie chodzi o żałobę, naprawdę.

– To dlaczego nie umówisz się na piwo albo na tańce?

– Jeszcze nie dojrzałam.

Doris podeszła do dzbanka z kawą i wylała resztkę do swojej filiżanki, która, jak zwykle, miała brzegi zabrudzone szminką.

– To postaraj się dojrzeć, Tiffany.

– Postaram się.

– Kiedy?

– Niedługo – obiecała, wiedząc dobrze, że to kłamstwo. Nie mogła wykrzesać z siebie żadnego zainteresowania mężczyznami. I nic nie wskazywało na to, by sytuacja miała się zmienić. A J.D? – przypomniał głos wewnętrzny. Tiffany zrobiła to, co zawsze w takich wypadkach: kompletnie go zignorowała.


– Dobrze pan trafił – powiedział Maks Crenshaw, mężczyzna o charakterystycznej jajowatej głowie i twarzy gęsto upstrzonej piegami. Obwoził J.D. po wietrznych, pagórkowatych terenach wokół Bittersweet. Trawa była zżółkła i wypalona, za to płoty kolejnych mijanych farm zdobiły bujne, barwne pnącza. – Nie znam się na uprawie winorośli, do czego się od razu szczerze przyznaję. Zawiozę pana w pobliże Ashland i Medford. Są tam winnice. Słyszałem, że uprawiający je osiągają rekordowe zbiory, bo ziemia jest takiej klasy, że praktycznie wszystko samo rośnie.

J.D. puszczał całą tę paplaninę mimo uszu. Patrzył przez zakurzone okno na niewielkie stada bydła i dębowe zagajniki, urozmaicające monotonię krajobrazu. Na głos Crenshawa nakładała się głośna muzyka, wydobywająca się z głośników starego cadillaca, i monotonne buczenie klimatyzatora.

– Przeżyłem tu całe życie i powiem panu, że niejedno widziałem. Pamiętam, jak z hodowli bydła ludzie zaczęli się przerzucać na lamy i strusie… Wie pan, czasy się zmieniają… Jestem pewny, że znajdziemy dokładnie to, czego pan szuka.

J.D. usiłował się skupić, ale jego myśli wciąż błądziły wokół Tiffany i jej dzieci. Jako wdowa samotnie wychowująca dzieci z pewnością nie miała łatwego życia. Christina była mała i wymagała nieustającej opieki, a dla Stephena rozpoczął się trudny, pełen zasadzek okres dojrzewania. Tiffany musiała zaopiekować się dziećmi i zarobić na ich utrzymanie. Pracowała i dorabiała wynajmowaniem mieszkań w tym starym, wymagającym remontu domu. To stanowczo za dużo obowiązków jak na jedną osobę. J.D. dowiedział się od gadatliwego Maksa Crenshawa, że poza nim mieszkania wynajmują pani Ellingsworth, którą już poznał, a także student malarstwa i młode małżeństwo. Góra stała pusta, bo niedawno wyprowadził się stamtąd młody mężczyzna nazwiskiem Lafferty. Pośrednik nieruchomości z Bittersweet najwyraźniej był doskonale zorientowany.

– Na koniec pokażę panu gospodarstwo, którego nie mato jeszcze wprawdzie w swoim wykazie, ale można się spodziewać, że do mnie trafi. To farma, na której ostatnio wydarzyła się tajemnicza historia…

Crenshaw skręcił na podjazd zapuszczonej posiadłości z małym domem mieszkalnym, paroma szopami i wielką stodołą na tyłach.

– Dziwna historia – ciągnął Maks; zatrzymując samochód, lecz nie wyłączając silnika. – Zapali pan? – spytał i wyciągnął z kieszeni zmiętą paczkę papierosów.

– Nie.

– Chwali się, chwali. Sam próbuję rzucić palenie, ale wie pan, jak to jest. – Wyjął papierosa, po czym znów podsunął paczkę J.D.

– Nie, dziękuję.

– Palił pan kiedyś?

– Wieki temu.

– Żebym to ja zdołał rzucić palenie. Ale co tam… Ta ziemia należy czy należała, w zależności, jaką wersję przyjąć – do Isaaca Wellsa.

– Ach, tak? – zainteresował się nagle J.D.

– Tak. Stary Isaac żył tu sam jak palec. Nigdy się nie ożenił. Miał siostrę, ale umarła dawno temu i braci, którzy wywędrowali w świat. Niech pan sobie wyobrazi, że przed miesiącem czy sześcioma tygodniami Isaac po prostu zniknął. – Pośrednik przerwał, opuścił szybę i pstryknął zapalniczką. – Podejrzana sprawa, jakby mnie ktoś pytał. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. Gdyby umarł albo gdyby go zabili, dało już by się do tej pory znalazło. Może ktoś go porwał dla okupu? Są w miasteczku tacy, którzy myślą, że zgromadził grubszą forsę i trzymał ją w bankowym sejfie albo zakopał w blaszanych puszkach tu, na farmie, ale moim zdaniem to zwykłe plotki. – Maks przez chwilę palił w milczeniu. – Wie pan, gdyby nawet zdecydował się stąd odejść, to komuś znajomemu chyba by się wygadał, co? – Pokręcił głową w zadumie i zdusił niedopałek w popielniczce. – Tak czy owak, ta farma niedługo będzie na sprzedaż. Tylko nie wiadomo, czy znajdzie się kupiec.