J.D. wpatrywał się w hektary nieużytków. Dom, nie dość że mały, to wymagał kapitalnego remontu, a sporo szyb było powybijanych. Stodoła z grubych desek, poszarzałych od deszczu i słońca, była wyjątkowo duża i w nie najgorszym stanie w przeciwieństwie do szop, które się rozpadały. Podwórze wyglądało nędznie.

– Dziwak był z tego Isaaca, jakby się kto pytał, ale o ile wiem, nikt mu źle nie życzył. Tajemnicza sprawa.

– I nie znaleziono żadnych śladów?

– Nawet jeśli gliny na coś natrafiły, nie puszczają pary z gęby. – Maks wrzucił wsteczny bieg. – Powłóczymy się jeszcze trochę po okolicy, jeśli pan pozwoli. Mam parę pomysłów. Pierwsza farma, ziemia Stowella, jest zarejestrowania u pośrednika w Medford. Liczy około stu akrów, jest dobrze utrzymana, a że właściciele spieszą się ze sprzedażą, można wytargować dobrą cenę. Nie sugeruję bynajmniej, że pańskiej firmy nie stać na pierwszą cenę, mówię tylko tak, na wszelki wypadek. Pojedziemy, zobaczymy.

Wycofał cadillaca na drogę i ruszył. J.D. obserwował w lusterku znikające zabudowania posiadłości Isaaca Wellsa. Maksowi usta się nie zamykały, a jednostajna muzyka, nadawana przez lokalną rozgłośnię, brzęczała z samochodowego głośnika jak natrętny bąk. Stary gruchot połykał milę za milą, a J.D. marzył tylko o tym, by jak najszybciej z niego wysiąść. Z każdą minutą utwierdzał się w przekonaniu, że przyjazd do Bittersweet był pomyłką.


Tiffany, z dwiema torbami zakupów pod pachą, z trudem otworzyła frontowe drzwi.

– Już jestem! – oznajmiła głośno.

Węgielek spał na fotelu w holu. Na powitanie uniósł głowę i przeciągnął się leniwie.

– Jest tam kto? – zawołała Tiffany, po czym nie doczekawszy się odpowiedzi, weszła do kuchni i postawiła torby na stole. Kot ocierał się o jej nogi, licząc na to, że w ten sposób zasłuży na rychły posiłek. – Zostawili nas samych. Węgielku, co? – Tiffany pochyliła się i pogłaskała kota.

Spostrzegła na stole kartkę zapisaną koślawym pismem pani Ellingsworth. Starsza pani informowała, że zabrała Christinę na spacer do parku. Tiffany przypomniała sobie, że Stephen miał tego dnia za zadanie wygrabić podwórko u babci. Pewnie właśnie to robi. Tiffany zabrała się za rozpakowywanie zakupów. Zauważyła przy tym z irytacją, że zaproszenie na ślub ojca, które wcisnęła do szuflady, zostało rozłożone na stole, jakby ktoś się z niej celowo naigrywał.

– Wspaniale – mruknęła, gładząc palcem gruby kredowy papier.

Po raz pierwszy zobaczyła własnego ojca kilka miesięcy temu i był to dla niej szok. Wzrastała w przekonaniu, że ojciec nie żyje. Tak twierdziła matka i miała po temu swoje powody. Z perspektywy czasu Tiffany coraz lepiej je rozumiała. Sama miała dzieci i uważała za swoje zadanie chronić je i oszczędzać im przykrości i rozczarowań. Czy John Cawthorne naprawdę nie potrafił zrozumieć, że nad pewnymi sprawami nie można przejść do porządku? Czy brakowało mu wyobraźni, czy serca?

Na kartce papieru widniały słowa, które czytała chyba dziesiąty raz.


John Andrew Cawthorne i Brynnie Perez

mają zaszczyt zaprosić Tiffany Santini z dziećmi

na uroczystość swych zaślubin,

która odbędzie się w kościelnej kaplicy

w niedzielę 7 sierpnia o 19.00.

Na zabawę weselną państwo młodzi

zapraszają do Cawthorne Acres.


– Niedoczekanie – szepnęła Tiffany.

Uważała, że planowana uroczystość była jednym wielkim skandalem. W żadnym razie nie zamierzała brać w niej udziału i już udzieliła odmownej odpowiedzi. Nie zmieniła zdania po telefonie Johna i choć poczuła się wina, że tak bezpardonowo odtrąca rękę wyciągniętą do zgody, twardo obstawała przy swej decyzji.

Z niechęcią sięgnęła do koperty i wyjęła list pisany ręką ojca, który był dołączony do zaproszenia. Widocznie myślał, że jedna kartka papieru to wystarczające zadośćuczynienie za wszystkie krzywdy, jakie wyrządził córce i jej matce, zostawiając je przed trzydziestu trzema laty na pastwę losu.


Kochana Tiffany,

Wiem, że nie zasługuje na twoją wyrozumiałość, ale mimo to proszę cię o nią. Uwierz mi – chcę zacząć nowe życie, a przede wszystkim pragnę, żebyś ty i twoje siostry były pełnoprawnymi członkami mojej rodziny.

Bóg jeden wie, ile grzechów popełniłem w swoim życiu. I na pewno przydarzy mi się jeszcze niejeden błąd, zanim zapukam do bram Królestwa Niebieskiego. Mimo to proszę cię, abyś znalazła w sercu dość litości, żeby wybaczyć staremu człowiekowi, który chce uporządkować swoje ziemskie sprawy, zanim stanie przed obliczem Pana. Kocham cię tak, jak potrafię, Tiffany. Zawsze cię kochałem i będę aż do śmierci. Jesteś moją pierworodną córką. Mam nadzieję, że będziesz przy mnie wraz z Twoimi siostrami podczas weselnej uroczystości.

Twój ojciec

John Cawthorne


Ojciec. Ile bólu wciąż łączyło się dla niej z tym słowem. Gdzie był ten ojciec, gdy jej matka harowała na dwóch posadach, usiłując samodzielnie utrzymać nieślubne dziecko? Gdzie się podziewał kochany tatuś, kiedy Tiffany dorastała i nie miała blisko siebie nikogo, kto wyjaśniłby jej, jacy właściwie są ci mężczyźni? Gdzie był w dniu, kiedy wychodziła za mąż i potrzebowała ramienia ojca, który powinien poprowadzić ją do ślubu i oddać mężowi? Co sobie myślał, gdy dowiedział się, że Tiffany urodziła dzieci – jego wnuki?

John Cawthorne najwyraźniej nie rozumiał dotąd znaczenia słowa „ojciec”, a Tiffany wątpiła, czy kiedykolwiek je zrozumie. Zmięła list w zaciśniętej dłoni i wyrzuciła kulkę papieru do kosza. Była zła, że poświęca staremu draniowi tak wiele myśli.

I co z tego, że za parę dni ma się odbyć jego ślub i wesele? To po prostu legalizacja starego romansu z kobietą, która miała już w życiu tylu mężów, ile inne mają par kolczyków.

Co do tak zwanych sióstr, to Tiffany wątpiła, czy cokolwiek może ją z nimi łączyć. Bliss była od niej o kilka lat młodsza. Kiedy pojawiła się w agencji, jej widok tylko potwierdził to, co Tiffany o niej myślała – że jest pewną siebie, atrakcyjną i wykształconą kobietą, urodzoną w przysłowiowym czepku. Nosiła nazwisko Cawthorne i nigdy w życiu nie doświadczyła uczucia opuszczenia czy rozpaczy z powodu biedy, odmienności i wyobcowania. Nawet dzieci rozwiedzionych rodziców znały swoich ojców. Drogi życia Tiffany i Bliss przecinały się, ale żadną miarą nie zbiegały.

Z kolei druga siostra, Katie Kinkaid, była żywiołowa jak tajfun i egzystowała w naiwnym przekonaniu, że samą siłą woli da się góry przenosić. Nie, Tiffany zdecydowanie nie miała nic wspólnego z żadną z nich i wcale nad tym nie ubolewała. Poszła do sypialni, gdzie przebrała się w dżinsy i podkoszulkę, związała włosy w koński ogon i wróciła do kuchni, by skończyć segregowanie zakupów. Właśnie się z tym uporała, gdy usłyszała głosy na podwórku. Złożyła torby i schowała je na zwykłe miejsce pod zlewem, a potem wyjrzała przez okno. To pani Ellingsworth z Christiną zbliżały się do domu.

– Mamuniuuu! – zawołała dziewczynka, gdy Tiffany otworzyła kuchenne drzwi. Mała wyrwała się opiekunce i pobiegła do schodków.

– Chyba ma dość na dzisiaj – powiedziała Ellie.

– Wcale nie – zaprzeczyła Christiną.

– Natomiast ja zdecydowanie tak. Chciałabym mieć chociaż połowę energii tego dzieciaka. – Ellie otarła czoło rękawem. Tiffany rozłożyła ręce, a Christina jak bomba wpadła w jej objęcia.

– Huśtałam się i jeździłam na karuzeli – oświadczyła.

– Naprawdę?

– Żeby to raz! – Zaśmiała się Ellie.

– Dużo razy – powiedziała Christina. Uwolniła się z ramion matki i pobiegła za Węgielkiem do ogrodu.

– Światowa panienka, nie ma co – skomentowała Ellie. – Sądzę, że dziś w nocy będzie spać jak zabita.

– To dobrze – odparła Tiffany, myśląc z troską o nocnych koszmarach, jakie często nękały córeczkę od czasu śmierci Philipa. – Ellie, wcale nie musisz zabierać Christiny do parku. Przecież to cię męczy. Wystarczy, że w domu jej dopilnujesz.

– Ale ona tak to lubi – z rozczuleniem zauważyła Ellie – i jest taka słodka. A tak przy okazji, to Stephen jeszcze nie wrócił? – spytała z niepokojem. – To dziwne. Octavia zadzwoniła i poprosiła, żeby przyszedł przystrzyc trawnik. Powiedziała, że zabierze mu to najwyżej godzinkę. Zaraz, zaraz… Kiedy to było? – Ellie spojrzała na zegarek. – Ze trzy godziny temu.

– Nie zostawił kartki, za to znalazłam na stole zaproszenie. – Tiffany wskazała ręką na stół.

– Dziwne – z namysłem powiedziała Ellie. – Nie widziałam go tu wcześniej.

– Stephen musiał je znaleźć i zostawić. – Tiffany zaczęła szukać wiadomości od syna, ale ani na stole, ani na lodówce nie było żadnej kartki. Powiedziała sobie, że chwilowo nie ma się czym martwić, bo pewnie wybrał się z kolegami na ryby albo popływać. – No cóż, miejmy nadzieję, że się niedługo pokaże. Napijesz się lemoniady albo mrożonej herbaty? -

Ellie sięgnęła po papierową chusteczkę i ponownie otarła czoło z potu.

– Najchętniej wypiłabym drinka, ale trochę na to za wcześnie. A poza tym wybieram się dzisiaj na randkę.

– Na randkę? – powtórzyła zdziwiona Tiffany. – A któż jest tym szczęśliwcem?

– Stan Brinkman – odparła starsza pani, bardzo z siebie zadowolona. – Wdowiec na emeryturze. Miał firmę budowlaną, ale odprzedał ją synom. Co roku przyjeżdża do Bittersweet na wakacje, a zimą jeździ do Arizony.

– Jak długo się znacie? – Tiffany była zaskoczona niezwykłymi nowinami.

– Wystarczająco długo – odparła Ellie i mrugnęła porozumiewawczo. – O wszystkim opowiem ci jutro. – Pomachała na pożegnanie i podeszła jeszcze na chwilę do Christiny, zajętej zrywaniem koniczyny i układaniem listków w foliowej foremce.

W tym momencie zadzwonił telefon. Tiffany już za drugim dzwonkiem podniosła słuchawkę.

– Mama?

– Cześć, synku, dobrze, że dzwonisz. – Tiffany z ulgą przysiadła na krześle. – U babci wszystko w porządku? Skosiłeś trawnik?

– Ja… tak, już dawno.

W głosie chłopca Tiffany wyczuła nienaturalne napięcie i od razu tknęło ją, że stało się coś złego. Zmartwiała.

– Gdzie jesteś, Stephen?

Nie odpowiedział od razu.

– Stephen?!

– Jestem na policji. Mamo… ktoś chciałby z tobą porozmawiać.

ROZDZIAŁ 4

Gdzie jesteś? – Dobrze, że Tiffany siedziała na krześle, bo zrobiło się jej słabo. O Boże, to nie mogła być prawda.

– Mówiłem.

– Wiem, co mówiłeś, ale skąd się tam wziąłeś? Co się stało? Jak się czujesz? – Tiffany obawiała się najgorszego.

– Dobrze się czuję.

– Na pewno? – dopytywała się, wcale nie przekonana.

– Tak. Sierżant chce z tobą mówić.

– Poczekaj, Stephen, może lepiej zaraz przyjadę, żeby cię…

– Pani Santini? – przerwał jej obcy męski głos. – Mówi sierżant Pearson.

– Co się stało? Czy z moim synem wszystko w porządku?

– Poza podbitym okiem i paroma zadrapaniami, tak. Myślę, że do wesela się zagoi. – Zapewnienia sierżanta nie zdołały jej uspokoić.

– Ale co się stało? Dlaczego syn znalazł się w komisariacie?

– Pani syn i drugi chłopak, Miles Dean, pobili się w Minimarcie.

– Pobili się? – powtórzyła bezmyślnie.

Ojciec Milesa, Ray Dean, właśnie wyszedł z więzienia. Wyglądało na to, że syn wkrótce pójdzie w jego ślady. Co, na Boga, Stephen robił tym razem w towarzystwie Milesa?

– Chłopcy się pokłócili i, od słowa do słowa, kłótnia przeszła w bójkę. Kasjerka z Minimartu zadzwoniła po radiowóz, więc przymknęliśmy ich. Naprawdę, nie ma powodu do obaw, pani synowi nic poważnego się nie stało.

– A co z Milesem?

– Miles zawsze potrafi się wymigać – odpowiedział sierżant po chwili wahania.

– Czy przeciw Stephenowi wniesiono oficjalnie skargę? – spytała Tiffany.

– Nie przeciw niemu.

– Więc przeciw Milesowi?

– To się jeszcze zobaczy.

– Czy mogę odebrać Stephena?

– Przyjedzie do domu wozem patrolowym. Powinni być za dziesięć minut.

– Czy to znaczy, że nie muszę niczego podpisywać?

– Nie, proszę chwilę zaczekać. – Usłyszała stłumiony głos Pearsona, który zwracał się do kogoś w pokoju. – Tak, czeka na niego. A ty, Stephen, obiecaj, że przestaniesz rozrabiać, dobra?

– Obiecuję – dobiegła jej uszu odpowiedź syna.

– Zapamiętaj sobie, że ze mną nie ma żartów. Następnym razem nie ujdzie ci na sucho. Załatwione, już do pani jedzie. – Tym razem sierżant zwrócił się do Tiffany.

– To dobrze – odparła bez przekonania.

– Jest jeszcze coś, pani Santini. Wprawdzie ten incydent w Minimarcie to na pozór nic wielkiego, ot, kogucia bójka smarkaczy, którzy się poróżnili o jakieś głupstwo, ale… Gdyby któryś z nich miał przy sobie broń, nóż albo pistolet, rzecz mogłaby się skończyć tragicznie.

Policjant powiedział na głos to, o czym Tiffany już wcześniej pomyślała. Mimo gorąca dostała gęsiej skórki. Pistolety. Noże. Broń. Przeprowadziła się do takiej mieściny jak Bittersweet między innymi po to, aby nie mieć do czynienia z gangsterami i przemocą na ulicach. Tymczasem poniewczasie okazało się, że w południowym Oregonie dziesięcioletni chłopcy otrzymywali do zabawy noże myśliwskie, a dwunastolatkowie broń palną, tak jakby te prezenty od rodziców były symbolicznym znakiem wchodzenia w dorosłość. Bez broni chłopiec nie mógł stać się mężczyzną.