– Poważnie porozmawiam ze Stephenem – obiecała Pearsonowi.

– I dobrze pani zrobi – powiedział sierżant. – Myślę, że jazda radiowozem i zatrzymanie w komisariacie da mu do myślenia.

– Oby tak było.

Tiffany chciała już odwiesić słuchawkę, w spokoju zaczekać na Stephena i na własne oczy obejrzeć jego skaleczenia, a potem porozmawiać o kodeksie prawnym, ale sierżant Pearson jeszcze nie skończył.

– Mam pani jeszcze coś do powiedzenia.

– Słucham.

– Mówiłem na początku, że chłopcy pokłócili się o coś. Nie wiadomo o co, może o dziewczynę. Tak sądzi kasjerka, która usłyszała strzęp rozmowy. Usłyszała jednak również, jak wymieniali nazwisko Isaaca Wellsa.

– Co takiego? – Tiffany zamarła.

– No, wie pani, to ten, który niedawno zniknął. Miał ziemię i dom na trasie wylotowej z miasta.

– Wiem, kto to jest – odparła, próbując nie okazać strachu. – Mój syn nie ma nic wspólnego ze sprawą Wellsa.

– Zapewne. Kiedy jednak kazaliśmy mu opróżnić kieszenie, co, jak pani wie, należy do rutynowych czynności po zatrzymaniu, znaleźliśmy przy nim pęk kluczy.

– Kluczy? – wykrztusiła z najwyższym trudem. – To do domu – powiedziała, próbując wykrzesać w sobie cień nadziei. Na próżno. Przecież Stephen nosił tylko jeden klucz do drzwi wejściowych, nie cały komplet.

– Możliwe – sierżant zawahał się przez moment. – Breloczek jest dość oryginalny i ma grawerunek. – Tiffany przymknęła oczy, czekając na cios. – Są tam litery I.X.W, co można odczytać jako Isaac Xavier Wells.

– Rozumiem.

– Niech pani porozmawia z synem.

– Zrobię to – przyrzekła. Gdy odkładała słuchawkę, zdawało jej się, że ma na plecach tysiąckilogramowy ładunek. Dlaczego Stephen wciąż się zadawał z Milesem Deanem? Skąd w jego kieszeni wziął się pęk kluczy? O co poszło w bójce? I wreszcie co Stephen miał wspólnego ze zniknięciem Isaaca Wellsa?

– Mamuniuu! – rozległo się z podwórka nawoływanie Christiny.

Tiffany zdobyła się na uśmiech. Otworzyła okno nad zlewem i zawołała:

– Co, dziecinko?

– Patrz!

Christina, z usmarowaną buzią i błyszczącymi oczami, stała w cieniu drzewa, z dumą prezentując swe najnowsze dzieło – wyrośnięty placek z błota i trawy w aluminiowej foremce, niegdyś pojemniku na zapiekankę z kurczaka. Wierzch błotnego ciasta zdobiły dodane dla koloru płatki bratków.

– Śliczne – powiedziała Tiffany. Węgielek głośno zamiauczał, żeby go wpuścić do domu.

– Chcesz kawałek?

– Oczywiście – odpowiedziała, próbując przestać obsesyjnie myśleć o problemach ze Stephenem. I tak będzie musiała odbyć z nim zasadniczą rozmowę. – Chcę największy kawałek. – Pchnęła dłonią drzwi, by kot mógł wejść do środka. Christina, trzymając foremkę w wyciągniętych sztywno rączkach, puściła się biegiem do kuchennych schodów.

– Uważaj! – krzyknęła Tiffany.

Za późno. Dziecko potknęło się o porzuconą niedbale deskorolkę Stephena i padło jak długie na werandę. Foremka, trawa i pacyny błota poszybowały w powietrze. Tiffany w ułamku sekundy rzuciła się na ratunek. Uniosła w ramionach Christinę w tym samym momencie, w którym dziewczynka brała głęboki oddech, by wybuchnąć płaczem. I tak się stało. Płacz był tak donośny, że mógłby obudzić umarłego. Z oczu Christiny trysnęły strumienie łez, a zranione kolano zabarwiło się krwią.

– Maaa-muuu-niuu! – szlochała wczepiona w matkę Christina.

– Ciii, dziecinko, wszystko będzie dobrze. – Tiffany zaniosła córeczkę do niewielkiej łazienki przylegającej do kuchni.

– To boli!

– Poboli troszeczkę i przestanie, jak tylko mamusia cię opatrzy.

W szafce Tiffany znalazła jodynę i czystą gazę. Christina, posadzona na klapie od klozetu, wierciła się i głośno wciągała powietrze. Tiffany po kolei zdezynfekowała każde zadrapanie na kolanie i brodzie dziewczynki.

W tym momencie odezwał się dzwonek do drzwi wejściowych.

– Już idę! – zawołała Tiffany, próbując przekrzyczeć łkanie i jęki Christiny. Jedną ręką przytrzymując dziecko, drugą sięgnęła po bandaż i plastry. Dzwonek znów się odezwał.

– Psiakrew, dajcie mi żyć – mruknęła pod nosem Tiffany, owijając w biały kokon kolano córki. – Chodź, kochanie, lepiej będzie, jak otworzymy, bo ktoś tam za drzwiami strasznie się niecierpliwi. – Cisnęła zużytą gazę do umywalki, dźwignęła Christinę i ruszyła ze swym brzemieniem do frontowych drzwi. Oczekiwała, że ujrzy Stephena w towarzystwie policjanta. Tymczasem stanęła twarzą w twarz z J.D.

– Nie dałaś mi klucza – przypomniał.

– Ach tak, racja. Przepraszam, że nie pomyślałam. Zresztą od kuchni było otwarte. – Tiffany przełożyła Christinę z biodra na biodro. Dziewczynka wciąż szlochała spazmatycznie.

– Co się stało? – spytał J.D.

– Upadłam! – oświadczyła Christina z taką dumą, jakby była starym weteranem, chwalącym się bitewnymi bliznami.

– Przypadkiem, moje słoneczko. – Tiffany ucałowała ciemne loczki na głowie córki. – Wejdźmy do… – zaczęła, ale gdy spojrzała ponad ramieniem J.D. na ulicę, zawołała: – Och, nie!

J.D. odwrócił się w samą porę, by dojrzeć skręcający na podjazd wóz patrolowy.

– Przepraszam – usłyszał i gdy zwrócił głowę w stronę, skąd dochodził głos, ujrzał pobladłą Tiffany. Wyminęła go i biegiem ruszyła przez trawnik. J.D. niespiesznie podążył za nią. Na widok Stephena, który wygramolił się z radiowozu, zmarszczył brwi, mocno zaniepokojony. Co się tu dzieje? Czy Tiffany zupełnie przestała panować nad sytuacją? Christina, brudna i zakrwawiona, wygląda okropnie. Jej brat niewiele lepiej. Całe jego pozerstwo gdzieś się ulotniło, twarz była posiniaczona, a jedno oko spuchnięte. I przede wszystkim, dlaczego odwozi go do domu policja?

– Pani Santini? – spytał policjant, krępy szatyn w drucianych okularach.

– Tak.

– Sierżant Talbot.

– Miło mi.

– Pan Santini? – Policjant przeniósł wzrok na J.D.

– Owszem, ale nie jestem ojcem chłopca.

Policjant zmarszczył brwi, jakby nie mógł pojąć, co w takim razie J.D. robi u boku pani Santini.

– Jestem stryjem Stephena – wyjaśnił J.D.

– Powinna pani zająć się jego okiem. Zapuchło jak diabli – stwierdził sierżant Talbot.

– Zbada go lekarz – obiecała Tiffany. Christina wcisnęła buzię w jej obojczyk, rozsmarowując po jasnej skórze matki brud i krew.

– Nie potrzeba, nic mi nie jest – burknął Stephen, zsuwając na opuchnięte oko długi kosmyk.

– Należy je opatrzyć – powiedziała stanowczo Tiffany, próbując ocenić, jak bardzo jej syn został poturbowany. – A co z drugim chłopcem? – spytała.

– Wygląda mniej więcej tak samo jak ten ancymonek – rzekł policjant, dotykając ramienia Stephena. – Miejmy nadzieję, że na tym się skończy.

Stephen stał ze wzrokiem wbitym w ziemię i opuszczoną głową.

– Na pewno – obiecała z przekonaniem Tiffany.

Talbot uśmiechnął się wyrozumiale i usłyszawszy wołanie przez radio, pospieszył do wozu. Odbył krótką rozmowę, po czym uruchomił silnik i szybko odjechał bez pożegnania.

– Co się stało? – J.D. zwrócił się do bratanka.

– Nic takiego.

– Twoje podbite oko nie wzięło się chyba z niczego.

W odpowiedzi Stephen wzruszył tylko ramionami i ruszył w kierunku domu.

– Zatrzymaj się! – zawołała ostrym tonem Tiffany. – Mówiłam już, że musi cię zbadać lekarz. Pojedziemy do szpitala albo na pogotowie.

– A ja ci mówiłem, że nic mi nie jest.

Christina, widząc, że cała uwaga matki skupiła się na bracie, chlipnęła głośno.

– Buzia mnie boli!

– Wiem, że boli, kochanie. – Tiffany pocałowała córeczkę w czoło. – Zajmę się tobą, kiedy tylko opatrzymy Stephena.

– Nie potrzebuję żadnych opatrunków – burknął chłopak i wszedł na schody.

– Mylisz się. – Tiffany poszła za synem. J.D. bez wahania podążył za nimi.

– Mamo, dasz mi wreszcie spokój czy nie! – wybuchnął Stephen i przeskakując po dwa stopnie naraz, wbiegł na górę i z trzaskiem zamknął drzwi do swojego pokoju, skąd niebawem dobiegły dźwięki katowanej bez litości gitary.

Tiffany stała bez ruchu, najwyraźniej niepewna, czy ustąpić synowi, czy próbować przeprowadzić swoją wolę. J.D. obserwował ją uważnie. Odniósł wrażenie, że wytrzymałość i cierpliwość Tiffany się kończy.

– Za moment wracam – powiedziała cicho.

– Pomóc ci? – J.D. był gotów wesprzeć ją swoim autorytetem w sporze z synem.

Popatrzyła mu prosto w twarz tymi swoimi niezwykłymi, bursztynowymi oczami, którymi zauroczyła go od pierwszego wejrzenia. Ze wzruszeniem i współczuciem stwierdził, że utworzyły się pod nimi ciemne kręgi. Tiffany musiała być zmęczona, na jej barki spadło za wiele obowiązków. Znał ją na tyle, by wiedzieć, że by się do tego nie przyznała, A w każdym razie jemu – jednemu z Santinich.

– Nie. Sama sobie poradzę – rzuciła ostro. Z Christina na ręku ruszyła do małej łazienki koło kuchni. – Mam zapasowy klucz. Jak skończę z małą, to ci go dam. Jest w mojej torbie, w kuchni. Zaczekaj tam na mnie. Weź sobie z lodówki coś do picia – dodała i wyszła.

W powietrzu nadal unosił się zapach jej perfum. Stale ten sam… J.D. dobrze go zapamiętał. Równie dobrze jak wszystkie ekscytujące szczegóły tamtej niezapomnianej, jedynej nocy… Potrząsnął głową. To droga donikąd, Santini, upomniał się w myślach. Powoli przeszedł do kuchni. Tam najpierw o mały włos nie rozbił głowy o wysoko umieszczony miedziany rondel, a potem musiał walczyć z pokusą, aby nie rzucić się na pachnące imbirem domowe ciasteczka, których pełna patera stała na kredensie. Do kuchni dobiegały głośne protesty Christiny: „Nie, mamo, nie!” i stłumiony, uspokajający głos Tiffany.

J.D. otworzył lodówkę. Za stertą wiktuałów znalazł kilka puszek piwa. Otworzył jedną i wypił porządny łyk.

– Auuć! Mamo! Jak to boli! – dobiegł go krzyk rozżalonej Christiny.

– Cicho, maleńka, wytrzymaj jeszcze minutkę – odpowiedziała Tiffany.

J.D. nie mógł tego dłużej słuchać. Wyszedł na zadaszoną werandę. Rozciągał się z niej widok na podwórze i ogród. Pod obłażącą z farby ścianą domu stała duża ogrodowa huśtawka i dwa fotele na biegunach. Przed nimi na gazonach pieniły się barwne, pachnące petunie, nagietki i kilka innych gatunków kwiatów, których nazw nie pamiętał. Na ścieżce leżała odwrócona do góry dnem aluminiowa foremka do ciasta, a obok kupki ziemi, trawy i pojedyncze płatki kolorowych bratków. J.D. ominął cały ten bałagan i stanął na wypalonym słońcem trawniku. Philip nabył posiadłość, traktując ten zakup jako inwestycję na przyszłość, ponieważ rodzinna firma Santinich była zainteresowana rozwijaniem działalności w tych stronach. Wszystkie budynki – dom, garaż i wozownia – były pomalowane jasnoszarą farbą, a framugi, okiennice i drzwi na czarno. Dachówka, wieżyczki i drewniana ozdobna stolarka przydawały im staroświeckiego, wiktoriańskiego uroku. J.D. przypuszczał, że ten romantyczny styl oddziałuje pozytywnie na ludzi sentymentalnych, którzy przedkładają styl i klimat domostw nadgryzionych zębem czasu nad wygodę i nowoczesność świeżo postawionych budowli. Lokatorzy tego typu nie będą domagać się w apartamencie zmywarki, kiedy w zamian mogą podziwiać artystyczną zabytkową stolarkę.

Pociągnął długi łyk. Lubił piwo, a to, które pił, przyjemnie chłodziło wysuszane gardło. Philipowi nigdy by przez myśl nie przeszło, że jego druga osierocona rodzina osiądzie właśnie tutaj, ale też nie mógł przewidzieć, że w wieku czterdziestu ośmiu lat sam nagle i gwałtownie przeniesie się na tamten świat. J.D. znów się napił. Nad jego głową bzyknął szerszeń, a pies sąsiadów zaczął nagle warczeć i szczekać. Nie pomagały nerwowe okrzyki właścicielki – czworonóg ujadał w najlepsze. Z okna na piętrze głównego budynku wciąż dobiegały głośne dźwięki gitary. J.D. podniósł głowę i spojrzał w okno Stephena. Jego bratanek podrygiwał na środku pokoju. Zagryzając usta i potrząsając czarną grzywą, walił w struny gitary. Nagle, jakby wyczuł, że jest obserwowany, uniósł głowę i zobaczył stryja. Gitara natychmiast umilkła, a sam Stephen zniknął z pola widzenia.

J.D. zastanawiał się, jaki właściwie jest ten chłopak i dokąd zajdzie. Wszystko wskazywało na to, że Stephen, wchodząc w okres dojrzewania, podąża ku ciemnej stronie księżyca. Tak jak kiedyś J.D. Zaliczył złamanie nosa, szycie ciężko poranionej nogi po wypadku samochodowym, a kartoteka jego młodzieńczych wyczynów naruszających prawo była doprawdy imponująca. Szczęściem opamiętał się, zanim osiągnął pełnoletniość. Stephen zapewne szedł tą samą, pełną niebezpiecznych zakrętów drogą, jakże ciekawszą od prostego, ale nudnego traktu przeznaczonego dla „porządnych obywateli”. Można było popróbować mocnego alkoholu, szaleć po nocy „pożyczonymi” wozami, strzelać do skrzynek pocztowych i, generalnie, porywać się na wszystko, co niedozwolone.

– Niedobrze – mruknął J.D. i w tym momencie ujrzał Tiffany, która z Christiną w objęciach wyszła na werandę.

Dziewczynka miała plaster na brodzie, ale jej buzia była już czysta, bez brudnych smug i śladów łez na pyzatych policzkach. Tiffany też doprowadziła się do porządku. Rozpuściła włosy, które teraz spadały jej ciemną, lśniącą falą na ramiona. Twarz, nie licząc lekkiego muśnięcia szminki, była pozbawiona makijażu, a mimo to zachwycała swoim pięknem. Wysoko osadzone kości policzkowe, prosty, zgrabny nos i duże oczy o niespotykanej, miodowej barwie, ocienione gęstymi, wywiniętymi rzęsami tworzyły nadzwyczaj urodziwą całość.