– Przestań mnie rozpraszać i zapoznaj się z okolicą – powiedział i dał jej mapę. Jednak i on się uśmiechał.

Erin otworzyła mapę walcząc z wiatrem, wpadającym przez okno z prędkością niemal stu kilometrów na godzinę. Rozłożyła sztywny papier na kolanach i starała się odgadnąć, gdzie na mapie znajduje się pustkowie, przez które właśnie jechali. Nie było to trudne. Szosa Great Northern jest główną drogą Australii Zachodniej, łączącą Darwin i Perth. Biegnie przez niemal pięć tysięcy kilometrów nie zamieszkanego terenu. Ma tylko jedno pasmo, lepszą z dwóch dróg, które przecinają rozległy interior zachodniej części kontynentu..

Za Derby odchodzi od niej na północ droga Gibb River.

Great Northern biegnie dalej na wschód. Kierowca, dokonawszy wyboru na rozwidleniu, może już tylko jechać przed siebie albo zawrócić. Szosa nie krzyżuje się z innymi drogami przelotowymi. Gibb River składa się również z jednego pasma, a w dodatku nie jest asfaltowana. Prowadzi na wyżynę Kimberley i tam kończy się na pustkowiu. Wzdłuż niej spotyka się tylko z rzadka rozrzucone stacje i działki poszukiwaczy minerałów.

Kiedy dojechali do rozwidlenia, Cole skręcił w drogę Gibb River. Spod opon uniosły się tumany kurzu.

– Wydawało mi się, że stacja Abe'a leży bliżej szosy Great Northern – odezwała się Erin.

– Rzeczywiście. Ale przecież jesteśmy turystami którzy jadą do Windjana, pamiętasz? – Nie dodał, że na pylistym gościńcu łatwiej będzie zauważyć podążający za nimi pojazd niż na asfaltowej szosie.

Erin wróciła do studiowania mapy. Zobaczyła na niej, że co trzydzieści do pięćdziesięciu kilometrów od Gibb River odchodzą boczne dróżki.

– Jak nazywają się te boczne dróżki? – zapytała. – Nie zauważyłam żadnych drogowskazów, a na mapie nie oznaczono ich numerami.

– One nie mają ani nazw, ani numerów. Większość z nich kończy się ślepo na jakiejś stacji lub przy kopalni.

Wzrok Erin przyciągnął tuman kurzu na drodze przed nimi.

Z wolna w oddali pojawił się nadjeżdżający samochód. Był to pierwszy pojazd, jaki widziała od wyjazdu z Derby. Wstrzymała oddech, kiedy samochody nie zmniejszając prędkości pędziły prosto na siebie po wąskiej drodze.

Szybko się przekonała, że chociaż ruch na Gibb River jest niewielki, to jednak wystarcza, żeby zakłócić jej spokój ducha. Kiedy pojazdy zbliżały się do siebie, kierowcy do ostatniej chwili trzymali się środka. Żaden ani trochę nie zwalniał. Zerknęła na szybkościomierz i szybko oszacowała, że łączna prędkość obu samochodów wynosi przynajmniej sto dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę.

Na jakiś niewidzialny, ale dla obu kierowców zrozumiały sygnał, pojazdy zbaczały lekko na skraj drogi, mijając się o kilka centymetrów. Przejeżdżając obok siebie, kierowcy na znak pozdrowienia unosili z kierownicy palec wskazujący prawej ręki.

Przy trzecim spotkaniu tego rodzaju Erin ze świstem wypuściła powietrze, kiedy nadjeżdżający z przeciwka samochód rycząc silnikiem minął ich w tumanie kurzu.

– Wygląda to na najszybszą na świecie grę w zbijaka – stwierdziła.

Cole uśmiechnął się i dotknął jej policzka. Spoważniał, kiedy spojrzał we wsteczne lusterko.

– Dlaczego na przednim zderzaku jest stalowa belka? – zapytała po chwili Erin.

– W tych okolicach nazywają to belką na byki, a w reszcie interioru belką na kangury. Większość samochodów jest w nie wyposażona.

– Dlaczego?

– Bo są tańsze od zderzaków. Poza tym, jeśli na coś wpadniesz, dzięki tej belce przeszkoda nie dostanie się pod koła.

– Na co tutaj można wpaść, oprócz kopca termitów?

Cole pokazał głową na stadko chudego brązowego bydła, pasącego się w wątłym cieniu karłowatych drzew.

– Na przykład na byka krótkorogiej rasy Kimberley.

– Nie są wiele większe od muła.

– Wystarczająco duże, żeby spowodować śmiertelny wypadek. Nie tylko te zwierzęta można tu spotkać. W tym regionie nie grodzi się pastwisk. Wiele zwierząt swobodnie wędruje, kangury, zdziczałe osły i konie, byki z buszu. Każde z nich może dostać się pod koła Rovera.

– Czy to się często zdarza?

– Jeśli jeździsz po tych drogach nocą, prędzej czy później zderzysz się z jakimś dużym zwierzęciem. – Cole zmrużył powieki i spojrzał w boczne lusterko. – Właśnie dlatego w podróże po interiorze zawsze zabieram strzelbę z krótką lufą. W takiej kolizji zwierzę nie zawsze ginie na miejscu. Zwłaszcza byk z buszu.

Erin znowu spojrzała na pasące się bydło. Wszystkie sztuki były chude jak szczapa, wynędzniałe i niewiele większe od kuca.

– Czy któreś z tych zwierząt to byk?

– Pewnie tak, ale żaden z nich nie jest bykiem z buszu. Byk z buszu to zdziczały bawół wodny.

Spojrzała z powątpiewaniem na piaszczystą, suchą okolicę.

– Wodny?

– W okolicach Darwin spada rocznie przynajmniej sto pięćdziesiąt centymetrów deszczu. Większość w ciągu czterech miesięcy, w porze monsunów. Wtedy robi się bardzo mokro.

– Ponad trzydzieści pięć centymetrów w ciągu jednego miesiąca?

– W styczniu więcej, a w innych miesiącach pory deszczowej mniej. Właśnie wtedy wszystkie te przerywane linie, które widziałaś na mapie, zmieniają się w wielkie, błotniste rzeki, a każde zagłębienie w ziemi wypełnia się wodą. Brody stają się nieprzejezdne, a te kilka mostów, które tu wybudowano, zalewa woda. Nie utwardzone drogi i ścieżki robią się bezużyteczne. – Cole patrzył przez trzy sekundy we wsteczne lusterko, a potem zwrócił wzrok na drogę.

– Skoro jest tyle wody, dlaczego nie buduje się tam, żeby wystarczyło jej na cały rok? – zapytała Erin. – Na nawodnionych terenach wyrosłaby przynajmniej trawa dla tego biednego bydła.

– W tych rejonach nie da się budować tam. Jest zbyt płasko. Nawet gdyby udało się wykopać sztuczny zbiornik, gleba jest zbyt porowata. Woda wsiąkłaby w ziemię i zniknęła. – Mówiąc to, Cole zerknął w boczne lusterko i zaczął stopniowo przyśpieszać. Miał nadzieję, że Erin nic nie zauważy. – Spójrz na mapę – ciągnął. – Fitzroy i Lennard to nie są w zasadzie rzeki, tylko kanały odpływowe, odprowadzające wodę z zalanych terenów. Dopiero w porze deszczowej wypełniają się wodą. Przez resztę roku to tylko szereg niewielkich zbiorników wodnych, nie szerszych niż rzut kamieniem. – Erin spojrzała na niego zdziwiona. – To prawda – zapewnił ją. – Sawannowy krajobraz Kimberley to tylko pozory. W ciągu dnia organizm potrzebuje tu około czterech i pół litra wody, nawet jeśli cały czas siedziałabyś w cieniu. Ta kraina zabija prawie tak szybko, jak klasyczna piaszczysta pustynia w typie Sahary. Może nawet szybciej, ponieważ nie każdy wierzy, że coś takiego może go tu spotkać. Ja w to wierzę. Ten klimat pokonał już wielu.

Erin odwróciła głowę i spojrzała na przesuwające się za oknem bezludzie. Spróbowała sobie wyobrazić te hektolitry wody, jakie przez całe tygodnie leją się tutaj z nieba w porze deszczowej.

– Co się dzieje z całą tą wodą? – zapytała w końcu.

Cole zmarszczył czoło, spojrzał w boczne lusterko, a wsteczne przytrzymał dłonią, żeby przestało wibrować. Zobaczył wyraźniejszy obraz i nie miał już żadnych wątpliwości. Ktoś za nimi jechał, utrzymując to samo tempo jazdy. Mocniej wcisnął pedał gazu.

– Część wody wyparowuje. Większość wsiąka w podłoże i wolno przecieka do morza przez formacje skalne, które chłoną wodę jak gąbka. Takimi skałami są wapień i piaskowiec.

Erin przypomniała sobie mapy z BlackWing, którym tak długo się przyglądała.

– Te niebieskie krzyżyki na mapie, którą mi kiedyś pokazałeś, to był wapień, prawda?

Cole skinął głową i jeszcze raz spojrzał w lusterka. Odległość między dwoma pojazdami się nie zmieniła. Niewyraźny obłok pyłu w dali za nimi przyśpieszył wkrótce po tym, jak oni zwiększyli prędkość. Teraz Cole nieznacznie zwolnił.

– Wąwóz Windjana to pradawna rafa koralowa – oznajmił.

– Góry Oskar to morski wapień. To wszystko powstało z prehistorycznych raf, a dowodzą tego skamieliny.

– Ale mimo to nie ma tam wody?

– Czasami spotyka się źródła lub przecieki, w miejscach gdzie pękła warstwa wapienia. Woda, która się pojawia, jest zdatna do picia i liczy sobie tysiące lat.

– A czy brak źródeł oznacza, że pod wapieniem nie ma wody?

– Niekoniecznie. Jeśli teren i warunki są odpowiednie, woda wymywa kanały w wapieniu i przedostaje się nimi głębiej pod ziemię. Powstają podziemne rzeki, płynące w twardej skale. Właśnie tak powstały jaskinie Carlsbad w Nowym Meksyku.

– Myślisz, że takie jaskinie Jak Carlsbad istnieją w Kimberley i jak diamenty Abe'a czekają na swojego odkrywcę?

Cole usłyszał podniecenie w głosie Erin i stłumił uśmiech.

– To mało prawdopodobne. Jaskinie to ulotne zjawisko. Większość z nich nie jest w stanie przetrwać dłużej niż sześć milionów lat.

– Tak krótko? Jejku, to może lepiej się pośpieszmy.

Spojrzał na poważną minę Erin i roześmiał się mimo obezwładniającego, znienawidzonego upału oraz podążającego za nimi samochodu.

– W skali ludzkiej jaskinie są wieczne, ale w porównaniu z diamentami żyją krótko jak jętki. Możliwe, że te kamyki, które trzymasz schowane w pasku wokół talii, są najstarszą rzeczą na ziemi.

Erin rozwarła oczy ze zdumienia.

– Co takiego?

– To długa historia. – Cole zerknął w lusterko.

– A przed nami długa droga – odparła ze śmiechem.

Widząc uśmiech na twarzy Erin, Cole żałował, że nie są w tej chwili gdzie indziej; gdziekolwiek, byle w bezpiecznym miejscu. Tutaj na pewno nie było bezpiecznie. Jadący za nimi samochód zmieniał prędkość za każdym razem, kiedy robił to Blackburn. Ktokolwiek siedział za jego kierownicą, nie chciał się z nimi zrównać ani ich wyprzedzić. Być może to zwykły podróżny, który odruchowo utrzymuje równy dystans od jadącego przed nim pojazdu, a być może ktoś wiele groźniejszy.

Jakkolwiek było, Cole nie mógł w żaden sposób zgubić intruza. Przez następne pięćdziesiąt kilometrów nie było przed nimi żadnych bocznych dróg. Oba pojazdy musiały podążać w tym samym kierunku.

Rozdział dwudziesty

Cole popatrzył w lusterko, a potem szybko zerknął na Erin, obawiając się, że dziewczyna zauważyła jego niepokój. Nie było sensu mówić jej o śledzącym ich samochodzie. Napięcie i zdenerwowanie zmęczyłyby ją jeszcze szybciej niż okrutny klimat.

Droga zaczęła biec nieco pod górę. Cole wiedział, że za dziesięć minut dotrą do okolic poprzecinanych długimi, łagodnymi wzniesieniami. Potem dojadą do rozwidlenia. Mniejsza odnoga prowadzi do wąwozu Windjana, główna droga biegnie w kierunku Gór Króla Leopolda i kończy się w niewielkiej osadzie Gibb River. Prawie wszystkie samochody poruszające się tą trasą jechały do lub ze stacji położonych przy szlaku. Miejscowi ludzie nie jeździli do Windjana w porze przejściowej, a w Derby nie było żadnych turystów. Cole i Erin stanowili widok tak niezwykły, że na ulicy wszyscy się za nimi oglądali.

To oznaczało, że jeśli posuwający się za nimi obłok kurzu skręci do Gibb River, wszystko jest w porządku. Jeśli podąży za Roverem do Windjana, to sprawa przedstawia się poważnie.

– Cole?

Oderwał wzrok od lusterka.

– Słucham.

– Jak diamenty trafiły do wulkanów?

– Kiedyś uważano, że skrystalizowały się w stopionej skale, gdy stygła – odparł. Mówił spokojnym głosem, nie okazując napięcia, jakie w nim narastało w miarę zbliżania się do rozdroża. – Ale wewnątrz wulkanu jest cholernie gorąco. Diamenty stopiłyby się tam jak kostki lodu w gorącej kawie.

Zamilkł i zerknął na bok, żeby się przekonać, czy Erin nie patrzy w boczne lusterko. Nie patrzyła. Przyglądała się Cole'owi rozszerzonymi, pięknymi oczyma i nic innego dla niej nie istniało, nie wyłączając chmury pyłu za nimi.

Pierwszy od osiemdziesięciu kilometrów znak drogowy pojawił się tuż przy rozwidleniu. Droga Gibb River zmierzała prosto. Lewa odnoga prowadziła do wąwozu Windjana i parku narodowego Tunnel Creek. Skręcili w prawo.

– Nie tak dawno temu – ciągnął Blackburn – jakiś bystry laborant spojrzał na czarny pyłek uwięziony we wnętrzu diamentu i zaciekawiło go, co to jest takiego.

– Myślałam, że to cząsteczki węgla. Wiesz, takie małe drobinki, które nie zdążyły przekształcić się w diament.

– Wszyscy tak uważali. Ale wreszcie ktoś to sprawdził. Okazało się, że to jest pirop, szczególny rodzaj granatu. Można określić jego wiek, mierząc stopień radioaktywności. Diament, który badał ten młody laborant, pochodził z komina kimberlitowego, liczącego sobie sto trzydzieści milionów lat. Diament z uwięzionym w nim piropem powinien mieć tyle samo. Okazało się, że jego wiek można liczyć w miliardach lat.

– Ale w takim razie, skąd wzięły się diamenty w kominie kimberlitowym? Przecież magma jest tak gorąca, że wszystkie by się stopiły.

– Tego nikt nie wie. Według mojej osobistej teorii gdzieś głęboko pod ziemią istnieje diamentowa strefa. Nie sięgają tam metalowe wiertła, bo wykrzywiają się i topią. Rozgrzana skała ma tam konsystencję wosku pozostawionego na słońcu. Temperatura i ciśnienie są tam tak duże, że diamenty zostały wypchnięte pod powierzchnię, kiedy planeta się ochładzała ponad cztery miliardy lat temu.