Wstrzymując oddech Cole czekał bez ruchu. Każdym nerwem ciała nasłuchiwał odgłosów z otoczenia. Wyłowił ledwie słyszalny szelest materiału ocierającego się o spinifeks, cichy chrzęst podeszwy buta o ziemię. Niewyraźny cień wycofywał się. Cole rzucił się w bok, przetoczył kilka razy i wystrzelił. Potem znów się przetoczył w innym kierunku, znieruchomiał i czekał.

Cisza.

Wsunął jeszcze trzy duże naboje do magazynka, zanim bezgłośnie ruszył w kierunku pociągu drogowego. Nagle przez myśl przebiegły mu podobne obrazy z minionych lat – noc, gęsta od upału i wilgoci, wokół cicha dżungla, zbyt cicha, co świadczyło, że drapieżnik ruszył na łowy. Zabić albo zginąć. Przeżyć albo umrzeć. Nic nowego.

Tym razem jednak było inaczej, trudniej, ponieważ bronił nie tylko swojego życia. Przechylił głowę i nasłuchiwał, czy Erin jakimś ruchem nie zdradziła swojej kryjówki. Odpowiedziała mu cisza.

Erin leżała nieruchomo i wsłuchiwała się w noc. Z trudem się powstrzymywała, żeby nie zawołać Cole'a. Często podchodziła z aparatem dzikie zwierzęta, widziała, jak wilki osaczają i powalają łosia, ale nigdy jeszcze nie leżała w ukryciu i nie czekała, aż jeden z dwóch walczących mężczyzn zabije drugiego. Żałowała, że nie ma przy sobie skuteczniejszej broni od własnych zaciśniętych pięści.

Trzasnęły drzwi. Silnik pociągu drogowego zawarczał.

Skrzynia biegów zazgrzytała gwałtownie i pojazd ruszył, z każdą sekundą nabierając prędkości. Reflektor i światła zgasły, jakby uciekający zabójca się bał, że ściągnie na siebie kolejne strzały.

Cole wycofał się w kierunku Rovera. Kiedy znalazł się w pobliżu miejsca, gdzie zostawił Erin, wyszeptał jej imię.

– Tutaj jestem – odpowiedziała również szeptem.

Chwilę potem osunął się na ziemię obok niej, wziął dziewczynę w ramiona i trzymał, aż przestała drżeć i też go objęła. Nie wypuszczał jej z objęć długo po tym, jak minęły wywołane napięciem dreszcze. Gładził ją po włosach i wsłuchiwał się w mrok. Z wolna powróciły odgłosy insektów i nocnego życia buszu, upewniając Cole'a, że nikt nie został na drodze, żeby podkraść się blisko samochodu i zastawić na nich pułapkę.

– Cały dzień mówiłaś, że chcesz prowadzić – powiedział cicho. – Teraz też masz na to ochotę?

Erin skinęła głową.

– Zostań tu, a ja się rozejrzę. Jeśli nic się nie stanie, postaraj się zjechać z tego kopca termitów.

– Po co czekać? – zapytała. – Może ten ktoś urządza następną zasadzkę gdzieś na drodze.

– Pojechał do Fitzroy Crossing. My jedziemy w przeciwnym kierunku.

– A jeśli było ich dwóch, jeden odjechał, a drugi tu został?

– ,Niestety, pewnie nie jest taki głupi.

– Mówisz tak, jakbyś tego żałował.

Zęby Blackburna zalśniły chłodno w świetle księżyca.

– O niczym tak nie marzę, jak o przygwożdżeniu tego sukinsyna. – Jego uśmiech zniknął. – Tym razem nie chodziło tylko o mnie. Ty też zginęłabyś pod kołami tego pociągu. Jeśli o mnie chodzi, to ogłaszam, że okres ochronny się zakończył.

Zanim Erin cokolwiek powiedziała, zamknął jej usta krótkim, gorącym pocałunkiem, który skończył się równie niespodziewanie, jak się zaczął.

– Pięć minut – powiedział Cole. – Jeśli nie wrócę i nic nie usłyszysz, spróbuj uruchomić samochód. Dogonię cię, zanim dotrzesz do drogi.

Kiedy Erin doszła do wniosku, że minęło już pięć minut, podeszła do Rovera. Trudno było dostać się do środka, ponieważ samochód stał w nienaturalnej pozycji, ale kiedy znalazła się za kierownicą, z łatwością uruchomiła silnik. Skrzynię biegów zaprojektowano dla mężczyzny, i to silnego. Erin z wysiłkiem przesunęła dźwignię na wsteczny bieg i nacisnęła pedał gazu. Rower zsunął się kilkanaście centymetrów w dół. Przeszła na pierwszy bieg, podjechała trochę do góry i szybko znów wrzuciła wsteczny. Tym razem przednie koła dotknęły nawierzchni.

Rover zjechał z warkotem z kopca, ale koła natychmiast zabuksowały w piaszczystej ziemi. Erin wrzuciła niski bieg i spróbowała jeszcze raz. Rover ruszył do przodu. Zawróciła wolno, nie włączając świateł, i skierowała się na drogę. Cole zmaterializował się w ciemnościach tuż obok drzwi.

– Ja poprowadzę – powiedziała szybko Erin, zatrzymując samochód. – Ty trzymaj strzelbę.

Cole przeszedł na stronę pasażera i wsiadł do środka.

– Dojedziesz do drogi prowadzącej do stacji. Potem ja przejmę kierownicę.

– Nie będziemy spali na stołach?

– Nie dzisiaj. Ukryjemy się w buszu i poczekamy, aż znowu zacznę widzieć pojedynczo.

– A na stacji nie byłoby bezpieczniej?

– Bezpieczniej? – Cole roześmiał się, ale raczej ponuro. Spojrzał na nią oczami, które w świetle tablicy rozdzielczej lśniły jak lód.

– Jeszcze tego nie zrozumiałaś? Stacja to nie jest bezpieczne miejsce. To teren łowów diamentowego tygrysa.

Rozdział dwudziesty drugi

Cole obudził się, zanim pierwsze gwiazdy zaczęły znikać z gęsto usianego złotymi punktami nieba południowej półkuli. Powietrze było wilgotne, wonne i wypełnione cichymi odgłosami budzącego się życia. Erin poruszyła się przez sen i przywarła do niego, ciesząc się ciepłem jego ciała w chłodnym przedświcie. Objął ją.

Ten ruch nie wywołał bólu głowy, który nękał go poprzedniego wieczora. Ból głowy nie powrócił też, kiedy Cole poczuł nagłe podniecenie bliskością miękkiego kobiecego ciała. Kusiło go, żeby obudzić Erin tak jak poprzedniego ranka. Bez strachu i wahania, prosto ze snu wprowadzić ją w krainę rozbudzonych po wielu latach zmysłów.

Powtarzał sobie, że nie powinien tego robić, ale jego ręka już dotykała ciała Erin, odsunąwszy cienką barierę ubrania. Pieścił jej wrażliwe miejsca i czuł, jak jej ciało reaguje. Zastanawiał się, o czym Erin teraz śni.

Uniosła powieki, a jej oczy zamigotały tajemniczo pod rozgwieżdżonym niebem.

– To ci wchodzi w nawyk – zamruczała i z uśmiechem się przeciągnęła..

– Mogę przestać.

– Naprawdę? – Jej ręka wolno sunęła po ciele Cole'a, które również chętnie reagowało na jej pieszczoty. – Kiedy?

– Kiedy tylko zechcesz.

Spojrzała w jego rozpalone oczy i wiedziała, że nie kłamie. Gdyby zażądała, natychmiast by się opanował. Ale nie chciała tego. Półśpiąca, słuchała utajonego instynktu i bardzo go pragnęła.

Cole poruszył dłonią, a Erin czuła, że w jej ciele zapala się gorący płomień. Posuwał rękę coraz dalej, aż dotarł do ukrytego między miękkimi fałdkami ciała najwrażliwszego punktu. Erin spuściła rzęsy i oddychała urywanie. Przeszywały ją igiełki rozkoszy, jakby za chwilę miała się roztopić. Spojrzała Cole' owi w oczy. Teraz wiedziała tylko tyle, że go kocha.

Cole jęknął głucho, kiedy ich ciała, na wyraźną zachętę Erin, połączyły się tak mocno, jak to tylko możliwe. Poruszał się wolno, dopasowując się do jej rytmu, aż oboje zatopili się w rozkoszy. W ostatecznej chwili przywarł do jej ust i spił z nich krzyk podniecenia. Potem trzymał ją w ramionach, aż oddechy obojga się uspokoiły, a bicie serc wyrównało. Czuł, jak ciało Erin wiotczeje w jego uścisku, kiedy dziewczyna znowu zaczęła zapadać w sen.

– O, nie. Nie ma mowy – zaprotestował. – Pora wstawać.

Erin coś zamruczała i wolnym, niechętnym ruchem odsunęła się od Cole'a, co tylko wywołało w nim nową falę pożądania.

Nie zważając na odżywająca namiętność, ubrał się szybko, zwinął śpiwory i plandekę i włożył je do samochodu. Potem wspiął się na strome zbocze i w świetle księżyca stanął na kamienistym szczycie wzgórza.

Poniżej biegł w prawo szlak prowadzący do stacji Abe'a.

Droga była ledwie dostrzegalna w mroku przedświtu. Niektóre jej fragmenty zupełnie niknęły między rzadkimi drzewami. Potrafił ją odnaleźć tylko ktoś, kto nie raz przemierzał tę trasę albo był obdarzony doskonałą pamięcią, tak jak Cole.

Na pylistej, poznaczonej koleinami drodze nie zobaczył żywego ducha. Wokół panowała cisza.

– Chyba ten drań w końcu miał dosyć – powiedział, kiedy Erin stanęła obok niego.

– Dzięki Bogu.

– Raczej dzięki mnie – odparł z uśmiechem.

– Jak twoja głowa?

– Wciąż na miejscu.

– Nie ruszaj się.

Stanął nieruchomo, a Erin delikatnie dotykała czubkami palców jego skóry tuż nad prawą skronią. Od jej dotyku przebiegły go dreszcze, kiedy ciało instynktownie zareagowało na bliskość dziewczyny.

– Guz już prawie zniknął – stwierdziła po chwili.

Pogładził ją po policzku.

– Chodźmy stąd. Wracajmy do samochodu, zanim znowu zrobię coś niemądrego. – W jego tonie usłyszała znajomą zmysłową nutę. – Przy tobie zupełnie tracę panowanie nad własnym ciałem – dodał stłumionym głosem.

Erin poszła za nim, w półmroku uważnie spoglądając pod nogi. Pierwsze kroki okazały się najtrudniejsze, ponieważ zbocze było tu strome i kamieniste. Poślizgnęła się, odzyskała równowagę i znowu ją straciła. W końcu buty znalazły pewniejsze oparcie. Wokół niej źdźbła spinifeksu lśniły jak srebrne pręty, kołyszące się i falujące w gorącym wietrze. Gdzieś w oddali jakieś zwierzę wydało z siebie dziwaczny, dźwięczny ryk.

– Co to takiego? – zapytała.

– Krowa gada do księżyca.

Wiatr przyniósł kolejny ryk.

– A to pewnie księżyc odpowiada krowie? – odparła z poważną miną.

Cole uśmiechnął się.

– Szybko się uczysz.

Drzwi samochodu z głośnym hukiem zamknęły się jednocześnie. Cole uruchomił silnik i wjechał na wyboistą, porytą koleinami drogę. Nie włączał świateł, dopóki nie zjechali w dół, na równinę. Po drodze widział ślady jakiegoś większego pojazdu, który jechał tędy gniotąc trawę i łamiąc niskie krzewy. Spostrzegł również inne, nie zatarte przez wiatr ślady po przejeżdżających niezbyt dawno samochodach.

– Duży tu ruch – stwierdziła Erin.

– Masz dobry wzrok.

– Wyostrzył mi się po wczorajszych przygodach.

– Jak dotychczas, nie zauważyłem nic nieoczekiwanego – powiedział Cole. – Taki ruch zwykle panuje na podjeździe Abe'a.

– Niezły podjazd. Ma chyba z sześćdziesiąt kilometrów.

– To niedużo, jak na te strony. Te wąskie ślady zostawił po sobie jakiś samochód o węższym rozstawie kół niż Rover. To pewnie jeden ze starych Jeepów Abe'a. Kiedy tu ostatnio byłem, miał aż trzy takie gruchoty. Żeby jeden utrzymać na chodzie, wyjmował części z pozostałych.

– Więc sądzisz, że teraz na stacji nie ma nikogo?

– Będą tam ludzie przysłani przez BlackWing. W każdym razie lepiej, żeby tam byli, bo inaczej nie zdążymy z naszymi poszukiwaniami przed porą deszczową. Może tam być Sara, kilkoro jej dzieci i wnuków. Po śmierci Abe'a wszyscy mężczyźni pewnie ruszyli na włóczęgę.

– Kto to jest Sara?

Cole uśmiechnął się dziwnie.

– Tego nikt nie wie. Była dzieckiem, kiedy Abe i jego brat kupili pierwszą działkę. Jej plemię albo wymarło od chorób czy wojny, albo po prostu ruszyło na włóczęgę, a ją zostawiło samą. Została z Abe'em.

Rover podskoczył i zatrząsł się. Erin chwyciła się mocniej deski rozdzielczej, kiedy Cole wrzucił niższy bieg i wjechał na zrytą głębokimi koleinami, twardą jak cement powierzchnię wyschniętego bagna.

– Myślisz, że Sara wie coś o kopalni? – zaciekawiła się Erin.

– Wątpię. A nawet gdyby wiedziała, nic by jej to nie obeszło. Diamenty to pasja nowoczesnych ludzi. Aborygeni nie przywiązują żadnej wagi do nowoczesności.

– Ale przecież od przyjścia Anglików życie się tutaj zmieniło, prawda?

– Anglicy są tu od niedawna. Dopiero niewiele ponad sto lat temu pierwsi Australijczycy przypędzili bydło z Queenslandu do Kimberley. Wędrówka zajęła dwa lata. Wyruszali z dziesięcioma tysiącami sztuk, a doszła niecała połowa, więc nikt się nie śpieszył, żeby iść w ich ślady. Więcej ludzi osiedliło się tutaj w ciągu ostatnich dwudziestu lat niż przez uprzednie sto.

Rover zachwiał się i prześlizgnął po błotnistym fragmencie drogi.

– To wyciek – oznajmił Cole.

– Woda?

– To się zdarza.

– Nigdy bym nie pomyślała. To pierwsza wolno płynąca słodka woda, jaką widzę od czasu przybycia do Australii.

Cole skręcił, kiedy jakieś zwierzę wielkości małego psa przebiegło przez drogę.

– Co to było? – zapytała.

– Walla by, taki gatunek kangura.

Erin wpatrzyła się w mrok, ale nic nie dostrzegła. Z westchnieniem usiadła głębiej w fotelu.

– Czy Abe kiedykolwiek rozmawiał z tobą o swoim bracie?

– Ze mną nie. Nie bezpośrednio. Według miejscowych opowieści, po tym, jak twój dziadek wyjechał z Bridget McQueen, Abe przez jakiś czas żył jak aborygen. Nauczył się ich języka i zwyczajów. Dla tubylców, którzy wędrowali przez jego stację, stał się trochę bogiem, a trochę diabłem. Siadywał z nimi przy ognisku, oddawali mu młode kobiety i zostawiali dla niego najlepsze kawałki mięsa jaszczurek i krokodyli.

Przez kilka minut zalegało milczenie, tylko Rover z wyciem silnika podskakiwał na wybojach.

– Lubiłeś Abe'a?

– Czułem respekt dla jego twardego charakteru. Podziwiałem jego znajomość tej krainy. Ale czy go lubiłem? – Wzruszył ramionami. – Nikt go nie lubił, a już najmniej ludzie, którzy znali go najlepiej, aborygeni. Sympatia to nie jest uczucie, jakim darzy się swoich bogów lub diabła. Żyje się z nimi jak najzgodniej. Abe miał obsesję na punkcie seksu, ale nie znałem mężczyzny, który by tak nienawidził kobiet.