Ta myśl nim wstrząsnęła.
Zwiększał obroty silnika, aż helikopter zatrząsł się jak chart czekający na spuszczenie ze smyczy. Chwilę później maszyna uniosła się pod niebo.
Erin nasmarowała się kremem i wyjrzała przez okno. Nie widziała jednak krajobrazu, tylko niezwykle piękną twarz o delikatnych rysach i oczach jak czarne kryształy, wpatrujących się z uwielbieniem w Cole'a. Widziała też jego rękę pieszczącą wdzięczną szyję Chinki, dotykającą jej, jakby była z płomienia. Skonfundowana zastanawiała się, czy żaden mężczyzna nie jest godny zaufania, czy po prostu ona nie ma do nich szczęścia.
Nie bądź śmieszna, z wściekłością powtarzała sobie w myślach. Cole zobowiązał się służyć ci tylko swoją wiedzą geologiczną. Niczego nie przyrzekał, nawet nie powiedział, że cię kocha. Nie mówił o tym, co będzie, kiedy znajdziemy kopalnię albo przestaniemy jej szukać. To grubiaństwo z jego strony, że ugania się za inną kobietą, kiedy ty jesteś pod tym samym dachem, ale to się już nie raz w historii zdarzało.
To nic nowego. Nic poważnego. Groziło ci niebezpieczeństwo, ale uszłaś bez szwanku. Kiedy wyrwiesz się z tego strasznego klimatu i spokojnie prześpisz całą noc, będziesz się z tego śmiała.
Mimo tych pełnych otuchy myśli, Erin czuła, jak kropla po kropli spływa na nią mroczna depresja i tłumi wszelkie światło. Wiedziała, że jej reakcja jest irracjonalna, ale to nic nie zmieniało. Siedem lat temu również zdawała sobie sprawę, że jest tylko niewinną ofiarą niewypowiedzianej wojny, ale jej rany psychiczne i fizyczne wcale przez to mniej nie bolały.
Cole przynajmniej nie dobrał się do niej z nożem. Zostawił blizny tylko na duszy.
Ta myśl niosła niewielkie pocieszenie, ale przeszłość nauczyła Erin cieszyć się drobiazgami. To dobrze, że poznała prawdę o Cole'u tak wcześnie. Dobrze, że marzenia szybko zostały przerwane.
Lepiej, żeby nabrała rozsądku i wreszcie przestała marzyć.
– Najpierw przelecimy nad wschodnim krańcem stacji – odezwał się w końcu Cole, przerywając milczenie. Rzucił mapę na kolana Erin. – Potem zobaczymy północny odcinek. Tam jest Pies numer jeden. Będę leciał wolno, na wysokości mniej więcej trzystu metrów. – Przerwał, ale Erin się nie odezwała. – Nigdy jeszcze nie widziałem stacji Abe'a z góry – ciągnął, starając się nie okazywać irytacji. – Czasami można stąd dostrzec rzeczy, które z ziemi uchodzą uwagi. Staraj się dopasować to, co widzisz w dole, do mapy.
Erin skinęła głową na znak, że go słyszy, rozłożyła mapę i z wysiłkiem skoncentrowała na niej myśli, żeby już nie rozpamiętywać niemądrego poczucia, że ją zdradzono.
Helikopter przemierzał szlak, a Erin spoglądała na rozciągający się pod nią krajobraz. Po monotonnej równinie okolice.
Derby różnorodność terenu ją zaskoczyła. Na stacji Abe'a dostrzegła niskie pasma wzgórz i niewielkie skalne wzniesienia o płaskich szczytach. Między nimi wyrastały wąskie pasma traw i rzadkie drzewa. Czasami trafiały się połacie jaskrawej zieleni, wokół których wiły się ślady bydła.
– To przecieki i małe źródła – odezwał się w końcu Cole, widząc zainteresowanie Erin. – Te czarne skały to wapień tarasowy.
Z roztargnieniem skinęła głową, pochłonięta obserwacją okolicy.
Kiedy Erin nie odpowiadała, Cole odwrócił głowę i przyjrzał się jej z uwagą. Nie trzymała się już tak sztywno, jak przy wsiadaniu do helikoptera. Jej linia ust też złagodniała. Teraz skoncentrowała się na krajobrazie, a nie na rozpamiętywaniu swojego gniewu.
Erin wydawało się, że minęły całe wieki, zanim helikopter dotarł do krańca stacji i zwrócił się na północ, żeby przelecieć wzdłuż jej wschodniego obrzeża. Pojawiło się więcej pasm wzniesień i płytkich zagłębień. Spostrzegła rozrzucone bezładnie czerwone skaliste wzgórza, które przypominały zmięty koc rzucony na ziemię. Żadne drogi tu nie istniały. Nie widać było nawet kolein. Od czasu do czasu dostrzegała niewyraźne, bezładne linie, które mogły być śladami pozostawionymi przez bydło albo kanałami odpływowymi, wypełniającymi się wodą tylko przez kilka miesięcy w roku. Nie było tu budynków, sztucznych zbiorników, wiatraków ani żadnych innych śladów, które by świadczyły, że kiedykolwiek istniała tu cywilizacja.
Czasami udawało jej się wypatrzyć stadko bydła Kimberley albo kangurów. Zwierzęta uciekały, kiedy czarny cień helikoptera z hałasem przesuwał się po nierównej ziemi. Raz spostrzegła ciemną plamę, otoczoną kręgiem połyskliwych punktów, od których odbijały się promienie słoneczne.
– Co to takiego? – zapytała.
Cole oderwał wzrok od jakiejś intrygującej anomalii geologicznej i zerknął tam, gdzie wskazywał palec Erin.
– Obozowisko aborygenów – wyjaśnił. – Ta czarna plama to ślad po ognisku.
– A ten świecący krąg?
– Potłuczone butelki i zgniecione puszki po piwie.
Jeśli ktoś tu był dzień, tydzień czy rok temu, nie widać było po nim żadnego innego śladu. Wokół rozciągało się tylko chaotyczne, nieokiełznane pustkowie.
– Gdzie są tubylcy? – zaciekawiła się.
– Być może odeszli stąd zeszłej nocy albo po ostatniej porze deszczowej. Stąd trudno to ocenić.
– Gdzie mieszkają?
– W porze suchej nie mieszkają nigdzie. Kiedy pada, znajdują naturalne schronienie pod nawisami skalnymi, chyba że są na terenie rezerwatu. Wtedy mieszkają w domach, które buduje dla nich rząd.
Helikopter nadal podążał na północ. Nie przeleciał jeszcze nawet nad jednym bokiem olbrzymiego prostokąta ziem Windsora. Mijały minuty, a Erin powoli zaczynała uświadamiać sobie rozmiary stacji. Zrozumiała też, jak wielkie wymagania stawia ten kraj człowiekowi, który zdecydował się przemierzyć jego powierzchnię.
Z wolna ogarniała ją coraz większa depresja, podsycana czymś więcej niż przeświadczeniem, że znowu źle oceniła intencje mężczyzny. Tym razem źle oceniła całą wielka krainę. Chociaż wielu ludzi ją ostrzegało, nie wierzyła, że Australia jest równie niegościnna i bezludna jak Alaska i że równie zazdrośnie strzeże swoich sekretów. Nie wierzyła, że mały punkt na mapie, nazywany stacją Windsora, okaże się tak trudny do zbadania. Nie było tu przecież lodu, rwących rzek, dżungli, gór ani nawet gęstego lasu – nic nie skrywało natury samej ziemi. Z pewnością kopalnia starego Abe'a nie jest aż tak trudna do znalezienia.
Erin nie rozumiała, jak bardzo jałowy to kraj, jak niechętny wszelkiemu życiu. Na Alasce jest ocean i rzeki pełne łososi, zapewniające bogactwo pożywienia tubylcom. Wyżyna Kimberley nie ma ani oceanu, ani rzek. Nie spotyka się tu stad wędrownych zwierząt i ptaków, które nadają się do jedzenia. Nie rosną tu jagody ani pożywne nasiona.
Przede wszystkim nie ma tu czystej, pitnej wody.
Im dłużej Erin obserwowała ziemie Windsora przewijające się pod helikopterem, tym głębiej popadała w depresję. Okazała się naiwna nie tylko w sprawie Cole'a Blackburna.
– Mój Boże, w jaki sposób komukolwiek udaje się tutaj przetrwać? – odezwała się w końcu.
– Trzeba zachować rozwagę.
Potrząsnęła głową.
– Tu nie jest tak strasznie, jak na to wygląda – przekonywał Cole. – Można znaleźć niewielkie przecieki wody, a do jedzenia są duże węże.
Erin wydała jakiś dźwięk, który z pewnością nie był śmiechem.
– Kiedy mi opowiadałeś, jak statyczna była kultura aborygenów do czasu pojawienia się białego człowieka, nie mogłam w to uwierzyć. Teraz wierzę. – Spojrzał na nią pytająco. – Mówiłeś mi, że przez czterdzieści tysięcy lat tubylcy żyli na największych, najczystszych złożach rud żelaza na ziemi, a jednak nie wynaleźli metalurgii. Zastanawiałam się, dlaczego. Powiedziałeś, że dosłownie potykali się o wielkie, czyste samorodki złota, ale nigdy nie przekształcili ich w kolczyki, figurki, czy chociaż bransolety, a ja się dziwiłam. Nie wiedziałam też, dlaczego nie udomowili zwierząt, nie wynaleźli warsztatu tkackiego, butów ani pisma. Teraz już się nie dziwię. Mieli szczęście, jeśli udało im się przetrwać na tyle długo, żeby dochować się dzieci, które też miały szczęście, jeśli dochowały się potomstwa i tak dalej, i tak bez końca.
– Przemawia przez ciebie pora przejściowa – odparł Cole patrząc na jej zaróżowioną twarz i wilgotną od potu skórę. – W takim upale i parnym powietrzu wydaje się, że nie warto żyć. Kiedy spadną deszcze, zobaczysz Kimberley w innym świetle.
Erin spojrzała na niebo i ziemię. Dziwna, zwracająca uwagę rzeka chmur, która codziennie nadpływała znad odległego Oceanu Indyjskiego, powoli się zmieniała. Rozszerzała się na boki, tworząc mroczną pokrywę nad lądem. Wielkie chmury burzowe toczyły się wolno nad ziemią, leniwie przemierzając rozgrzany nieboskłon. U szczytu białe, ciemnoszare u podstawy, obiecywały koniec klaustrofobicznego upału i przesycającej powietrze wilgoci.
– Te chmury mogłyby wreszcie przestać wędrować i zabrać się do pracy – stwierdziła.
Cole uśmiechnął się.
– Lepiej, żeby jeszcze się wstrzymały. Jeśli zacznie padać, nie będziemy w stanie prowadzić poszukiwań. Utkniemy na dobre.
Mówiąc to zerkał na deskę rozdzielczą. Zmarszczył czoło i stuknął palcem we wskaźnik poziomu paliwa. Igła zakołysała się, uniosła, a potem gwałtownie spadła, jeszcze raz się uniosła, wskazując niemal pełny zbiornik.
– Jakieś problemy? – zapytała po chwili Erin.
– Pilot mi mówił, że ten wskaźnik zawodzi, kiedy bak jest pełny. Gdybym ręcznie nie sprawdził poziomu paliwa, zawrócilibyśmy do domu.
– A jeśli bak nie jest pełny?
– Pilot nic o tym nie wspominał. – Cole spojrzał na Erin. – Nie martw się, kochanie. Helikopter jest sprawny.
– Skąd wiesz? – odparowała. – Nie sprawdziłeś go tak dokładnie, jak tego wypożyczonego Rovera.
– Pilot wrócił właśnie z Psa numer trzy. Dopełnił bak, bo myślał, że poleci z nami na inspekcję. Kiedy się dowiedział, że zostaje, uważnie pilnowałem, żeby nic nie majstrował przy helikopterze.
Erin była zaskoczona, że Cole tak obojętnie mówił o możliwości sabotażu.
– Nikomu nie ufasz, co?
Zerknął na nią z ukosa.
– Ty też nie. Nawet do mnie nie masz zaufania.
– Wierzę, że znajdziesz kopalnię – odparła spokojnie.
– Ale nie wierzysz, że nie mam ochoty na romans z Lai.
– To byłoby z mojej strony dość niemądre, biorąc pod uwagę tę intymną scenę, której rano byłam świadkiem.
– Erin, na miłość boską…
– Nie ma o czym mówić – przerwała mu sztywno. – Obiecałeś mi tylko to, że sumiennie się postarasz znaleźć kopalnię diamentów. Reszta była tylko skutkiem fizycznej bliskości i zwiększonej dawki adrenaliny. Koniec rozmowy.
– Naprawdę chcesz doprowadzić mnie do szału. Czy ty, do cholery, myślisz…
Jednym szarpnięciem zdjęła słuchawki z głowy.
Cole miał ochotę chwycić je i przemocą włożyć Erin na głowę. Zadziwiało go, że dziewczyna tak łatwo potrafi wyprowadzić go z równowagi. W duchu nakazywał sobie spokój, jednak ze zdenerwowania pot jeszcze grubszymi strużkami spływał mu po twarzy. Wytarł czoło, koszulą i przesunął dłońmi po szortach. Po chwili jego skóra znów lepiła się od wilgoci.
Wiedział, że do końca pory przejściowej zostało trochę czasu i upał stanie się jeszcze trudniejszy do wytrzymania. Czekały ich długie dni i noce nieznośnego żaru i obezwładniającej wilgotności. Promienie słońca będą prażyły, jakby chciały spalić ziemię na popiół, a powietrze jak senna bestia będzie próbowało zadusić wszelkie życie, które oparło się słońcu.
– Cholerny klimat! – zaklął z wściekłością.
Erin go nie słyszała. Jej słuchawki nadal leżały na kolanach, a warkot helikoptera oddzielał ją od mężczyzny, któremu zbyt wiele z siebie dała. Ale zawsze taka była – wszystko albo nic, życie pełną parą albo uśpienie, żadnych półśrodków. Nawet brutalność Hansa tego nie zmieniła. Nic nie mogło tego zmienić. Erin miała taką naturę.
Świat pod nią gwałtownie uskoczył w bok, kiedy Cole zmienił kierunek lotu. Lecieli teraz nad krótką północną granicą niemal prostokątnego obszaru stacji. Erin spojrzała na Cole'a z zaskoczeniem, ale zaraz ułożyła mapę odpowiednio do nowego kierunku i znów patrzyła na okolicę, szukając czegoś nowego, innego, czegoś, co poprawiłoby jej nastrój.
Zobaczyła tylko spękany, zniszczony, spalony słońcem kraj, który uginał się pod brzemieniem wilgotnego powietrza, słońca i mijającego czasu.
Erin ze smutkiem doszła do wniosku, że spadek po Szalonym Abe w pewnym sensie tak samo ją rozczarował, jak widok Cole'a w ramionach Lai. I Cole, i spadek obiecywali jej coś nowego, początek nowego życia, które pozwoli uwolnić się od brzemienia przeszłości i zbadać nowe horyzonty. Wiązała z nimi wielkie nadzieje i w obu wypadkach gorzko się rozczarowała. Ziemie Abe'a okazały się dusznym, zapylonym piekłem. Cole Blackburn dowiódł, że chociaż jest kochankiem jednej kobiety, nie potrafi oprzeć się drugiej.
W zamyśleniu rozłożyła następną część mapy, przytrzymała ją na kolanach, żeby nie szarpał nią wiatr wpadający przez otwarte drzwi helikoptera, i znów zaczęła dopasowywać charakterystyczne punkty krajobrazu do symboli na mapie. Jedynymi użytecznymi symbolami były te starannie naniesione przez Cole'a. Ukazywały rzadkie przecieki wodne i granice stref geologicznych, suche koryta strumieni i bezładnie rozrzucone bloki piaskowca, które wychodziły z rdzawej ziemi, nieco urozmaicając monotonię spłaszczonej przez czas równiny.
"Diamentowy tygrys" отзывы
Отзывы читателей о книге "Diamentowy tygrys". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Diamentowy tygrys" друзьям в соцсетях.