Holender poczuł wilgotny chłód, kiedy wszedł do klimatyzowanego wnętrza. Zmiana temperatury sprawiła mu przyjemność, ale również spowodowała przeszywające ukłucie bólu pod gałkami ocznymi. Przed okienkiem kasy linii lotniczych Ansett stało kilkoro ludzi – dwóch bosonogich aborygenów w dużych roboczych kapeluszach i dżinsach oraz jakaś gospodyni domowa z interioru, z niemowlęciem na rękach i dwójką rozwrzeszczanych, kłócących się dzieciaków.
Van Luik skierował się do wahadłowych drzwi z listewek, nad którymi widniał napis „Pub”. Wewnątrz na szczęście panował mrok. Jason Street siedział na jednym z pięciu stołków przy obitym cynkową blachą barze i rozmawiał z pulchną barmanką. Holender z niezadowoloną miną spojrzał na zwalistego mężczyznę w zakurzonym ubraniu khaki i brudnych butach. Street zsunął na tył głowy kapelusz z szerokim rondem, ozdobiony paskiem z wężowej skóry, uwidaczniając w ten sposób wyraźną różnicę między ogorzała twarzą a bladą skórą, zwykle chronioną przed słońcem.
– Patrzcie państwo, jaki zmęczony turysta – odezwał się Street. – Hej, koleś, może chcesz się wybrać na wycieczkę w głąb kraju?
Van Luik zmusił się do uśmiechu.
– Nie tym razem, ale w następną podróż wybieram się z żoną. Może ustalilibyśmy jakąś niezbyt męczącą trasę?
Street uśmiechnął się i powiedział do barmanki:
– Dwa piwa, skarbie. Dla siebie też weź jedno.
Kobieta wyjęła dwie puszki Castlemaina, otworzyła je pociągając za metalowe kółko i pchnęła po blacie baru. Street chwycił obie i poprowadził dyrektora do stolika w najciemniejszym kącie małego pubu. Barmanka otworzyła trzecią puszkę i wycofała się na krzesło za kasą.
– Częstuj się, koleś – zachęcił Australijczyk.
– Nie jestem twoim kolesiem – odparł van Luik rozwścieczonym głosem, który jednak dotarł tylko do uszu jego rozmówcy.
Street rozparł się na krześle, pociągnął łyk piwa i wyszczerzył zęby.
– Jesteśmy trochę rozdrażnieni, co? Klimat nam nie odpowiada?
Holender odwrócił się plecami do sali, żeby nikt inny nie mógł go usłyszeć.
– Uważaj, jak się wyrażasz, foutre.
Street wystarczająco dobrze znał francuski by zrozumieć, że go obrażono. Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Co mi zrobisz, koleś? Wyrzucisz mnie z roboty?
– Na świecie jest z tuzin takich doradców do spraw bezpieczeństwa – odparował van Luik. – Skąd wiesz, że już nie zatrudniłem któregoś na twoje miejsce?
Uśmiech zniknął z twarzy Streeta.
– Przyślij go tutaj. Ja pierwszy go sprawdzę. Ale lepiej, żeby okazał się dobry, bo dam mu tylko jedną szansę. A kiedy już go załatwię, poszukam ciebie. Zrozumiałeś, koleś? – Ostatnie słowo wymówił z naciskiem.
Przez długą chwilę mierzyli się wrogimi spojrzeniami.
W końcu van Luik odwrócił wzrok i sięgnął po puszkę. Piwo okazało się ciepłe i gorzkie.
– Jakie zrobiłeś postępy? – zapytał.
– Nie zrobię żadnych postępów, dopóki nie dostanę się na stację, i dobrze o tym wiesz.
– Liczę na to, że wpadłeś na jakiś bardziej skuteczny i niewinniej wyglądający sposób załatwienia sprawy niż wypadek drogowy – odparował Holender.
– O, tak, koleś – potwierdził z uśmiechem Street.
Ból głowy van Luika podwoił się, aż dyrektor poczuł mrowienie w palcach. Jednak nie rozmasował nasady nosa, tylko zacisnął dłoń.
– Gdzie oni teraz są? – zapytał.
– Na stacji. Gdzie indziej mogliby być? Odbyli kilka lotów helikopterem, porównując teren z mapą.
– I co?
– Nie znaleźli nic, oprócz kangurzego gówna.
– Jesteś pewien?
– Ich zabezpieczenia transmisji radiowych są do niczego – odparł wesoło Street. – Mam identyczne urządzenie do szyfrowania rozmów w swoim biurze w Darwin. Odebrałem wszystkie wysłane przez nich wiadomości.
Dyrektor pociągnął następny mały łyk piwa. Zastanawiał się, dlaczego mu się wydaje, że Australijczyk kłamie.
– Jak ta kobieta znosi surowy klimat i warunki terenowe?
– Upał szybko dał jej się we znaki. Jest rozdrażniona jak kotka w kąpieli. Nie są już z Blackburnem tak blisko jak dawniej.
– A jak blisko byli?
– Tak, że bliżej nie można.
Van Luik skrzywił się.
– Czy panna Windsor znalazła jakieś wskazówki w „Pawiu”?
– Spędza wiele czasu na jego lekturze;
– To dobrze.
– Dlaczego?
– Nikt nie zastanawia się nad rozwiązaną łamigłówką.
Zapadła cisza. Holender walczył z pokusą rozmasowania nasady nosa.
– Jak się trzyma Blackburn?
– Wściekły jak żmija – powiedział wesoło Street. – Wyposzczony mężczyzna zwykle tak się zachowuje.
– Wyposzczony? Czyżby wystąpiły jakieś problemy z dostarczaniem na stację żywności?
– Nie chodzi mi o jedzenie, tylko o seks. Śpią w tym samym pokoju, ale nie na jednym materacu.
– Masz bardzo dokładne informacje.
– Na tym polega moja robota – odparł chłodno Australijczyk. – Jeśli mi nie wierzysz, sam się wybierz na stację.
– Tobie zostawię tę wątpliwą przyjemność. – Dyrektor wyjął z kieszeni marynarki cienki pakiet i pchnął go na drugi koniec stołu. Paczuszka była zawinięta w jaskrawożółty plastyk l zabezpieczona sznurkiem, okręconym wokół dwóch guzików na kształt ósemki. – Nie otwieraj tego.
Street zerknął na pakiet.
– Co to jest?
– Twoja przepustka, list polecający do panny Windsor. – Van Luik znów sięgnął do kieszeni i wyjął kartkę papieru. – To jest fotokopia.
Australijczyk bez słowa wziął kopię, szybko przeczytał i podniósł głowę.
– Czy to prawdziwe? – zapytał.
– A jakie to ma znaczenie?
– Żadne, jeśli tylko podpis nie wzbudzi niczyich wątpliwości.
– Z podpisem nie będzie kłopotów.
– Cholera. Ktoś na serio chwycił CIA za jaja. – Spojrzał badawczo na dyrektora. – ConMin? A może ich własny rząd?
Van Luik odebrał mu kopię, wstał i nie odpowiedziawszy wyszedł z pubu.
Dopiero gdy samolot znalazł się nad rozległą przestrzenią Oceanu Spokojnego, środki uśmierzające ukoiły ból głowy Holendra. Kiedy Van Luik zapadał w sen, w jego głowie zaświtała myśl, którą przedtem tłumiło cierpienie. Street nigdy dotąd nie wspominał, że ma jakieś inne satelitarne urządzenie szyfrujące, oprócz tego, które dostał od ConMinu.
Rozdział dwudziesty ósmy
Świt napływał jak cicha fala upału i jaskrawego światła.
Wielkie drapieżne ptaki wyżyny Kimberley rozpościerały skrzydła i wzbijały się z gałęzi baobabu pod rozpalające się niebo. Erin pochyliła się nad pierwszym statywem, a potem nad drugim. Naciskała raz po raz wyzwalacz, ponownie ustawiała ostrość i jeszcze raz uruchamiała migawkę, aż ostatnia klatka filmu przewinęła się automatycznie, wydając cichy szelest. Erin pochyliła się nad trzecim aparatem, ale zaraz sobie uświadomi• ła, że jest już za późno. Moment przebudzenia drapieżnych kani odszedł już w przeszłość.
Przeciągnęła się, westchnęła i zaczęła zdejmować aparaty ze statywów.
– To już koniec? – zapytał Cole, wyłaniając się z nikłego cienia pod akacją.
Erin podskoczyła. Tak bardzo skupiła się na pracy, że zapomniała o obecności Blackburna, który pilnował jej ze strzelbą w ręku.
– Tak, na dzisiaj wystarczy.
Spakowała sprzęt, przewiesiła torby przez ramię i rozejrzała się po okolicy, która z wolna, ale nieodwołalnie zmieniała się pod wpływem gwałtownie wschodzącego słońca. Uczyła się nowego rytmu, jaki obowiązuje w tym dziwnym, surowym kraju. Między innymi przekonała się, że trzeba wstać wcześnie, żeby się nacieszyć stosunkowym chłodem. Każdego ranka przez chwilę niemal tęskniła za słońcem.
Ale tylko przez chwilę. Mimo że wschód nastąpił niecałe pięć minut temu, temperatura dochodziła do trzydziestu stopni. Ciężkie powietrze po prostu nie pozwalało ziemi wystygnąć nawet w ciągu mrocznych godzin nocy. Każdy dzień był gorętszy i bardziej wilgotny niż poprzedni. Chmury niezmiennie napływały, pomrukując obiecująco, ale nie spadała ani kropla deszczu.
Mrużąc oczy dla ochrony przed rannym blaskiem, Erin popatrzyła na czarne plamki drapieżnych ptaków, szybujących z gracją po rozświetlonym niebie.
– Zawsze się zastanawiałam, czy drapieżne ptaki tak dużo spędzają w powietrzu dlatego, że to potrafią, czy dlatego, że muszą.
– Pewnie jedno wynika z drugiego.
Cole sięgnął po torby ze sprzętem i niechcący przesunął dłonią po nagim ramieniu Erin. Dziewczyna uchyliła się i zrobiła krok w tył, mówiąc mu bez słów, że nie chce jego pomocy i nie życzy sobie, żeby jej dotykał.
Cole zacisnął wargi, odwrócił się i ruszył przed siebie.
Erin nie sprzeciwiała się jego zarządzeniu, że nie wolno jej znikać mu z oczu, ale jasno dała mu do zrozumienia, że łączą ich teraz jedynie wspólne interesy. Nie podobało mu się to, ale nie starał się tego zmienić. Wiedział, że wszelki nacisk doprowadzi do tego, że dziewczyna jeszcze bardziej się od niego odsunie.
Kiedy przemierzali krótką drogę dzielącą ich od stacji, usłyszeli odgłosy nieznanych ptaków, dobiegające ze wszystkich akacji i eukaliptusów. Studnia Abe'a i koryto do pojenia bydła stały się Mekką dla wszelkiego rodzaju dzikich zwierząt. Ułatwiło to pracę Erin. Przez dwa dni pobytu na stacji udało jej się sfotografować czternaście różnych odmian miejscowej fauny. Na własnej skórze przekonała się, dlaczego drapieżniki zasadzają się na ofiary przy wodopoju.
To po prostu bardzo skuteczna metoda.
– Którą kopalnię dzisiaj obejrzymy? – zapytała.
– Psa numer cztery.
– Jeszcze raz? – Cole skinął głową. – Dlaczego?
– Ponieważ w jej pobliżu znajduje się miejsce, które chciałbym zbadać.
– Czy to nie przy czwartej kopalni widzieliśmy goannę?
– Tak.
– Świetnie. Od dawna się zastanawiam, jak najlepiej ją uchwycić.
– Byle nie gołymi rękami – odparł z poważną miną.
Erin uśmiechnęła się mimo postanowienia, że utrzyma znajomość z Cole'em na oficjalnej stopie. Teraz było to równie trudne, jak na początku, i z tych samych powodów. Jego inteligencja, refleks i specyficzne poczucie humoru pociągały ją jeszcze bardziej niż regularne rysy twarzy i silne ciało.
Pomyślała gorzko, że Cole jest na tyle rozgarnięty, że nawet nie próbuje dostać się znowu do jej łóżka. A może to słodka drobna Lai zaspokaja te jego potrzeby.
Erin ani przez chwilę w to nie wierzyła. Kiedy znajdowali się na stacji, wciąż był obok niej. Spali w jednym pokoju, jedli przy tym samym stole, razem latali helikopterem.
Przyszło jej do głowy, że Cole'owi nie chodzi tylko o jej bezpieczeństwo. Może boi się zostać sam na sam z Lai.
Usta Erin wygięły się w podkówkę. Cole nie wyglądał na przestraszonego, kiedy zaskoczyła go, jak głaskał szyję Chinki. Nie wydawał się też podniecony. Był… napięty, cierpliwy, zaciekawiony, gotowy do skoku.
Jak drapieżne zwierzę.
Niepokojący dreszcz przebiegł ciało Erin. Cokolwiek zdarzyło się kiedyś między nim a Lai, głęboko wryło się w jego duszę. Może była to miłość, może nienawiść, albo połączenie obu tych uczuć. Cole dał Lai coś więcej niż swoje ciało. W zamian otrzymał lekcję, że kobiety są tym, za co uważał je Abe: królowymi kłamstwa.
Erin wyszła spod wątłego cienia akacji na trawę. Słońce otuliło ją jak wilgotny, rozgrzany całun. Pot wystąpił na skórę i zbierał się w strużki między piersiami i pod pachami. Muchy nadleciały w bezładnej chmarze, ale nie siadały na niej. Używane przez Australijczyków połączenie kremu przeciwsłonecznego i środka przeciw owadom okazało się skuteczne.
Żałowała, że nie wymyślili jakiegoś kremu chroniącego przed zabójczym klimatem Kimberley. Już teraz czuła, że robi się zgryźliwa, napięta i gotowa do wybuchu pod pierwszym lepszym pretekstem. Podejrzewała, że Cole jest w takim samym stanie, ale lepiej to ukrywa. To również ją zirytowało. Zapragnęła skruszyć skorupę jego opanowania.
– Jak długo trwa pora przejściowa – zapytała.
– Dopóki nie spadnie deszcz.
Mruknęła coś niecierpliwie.
Cole spojrzał na nią spod oka. Jej blada skóra już się zaróżowiła od gorąca i pokryła błyszczącą warstewką potu. Zdjął kapelusz i włożył go na mahoniowe włosy Erin.
– Gdzie zostawiłaś swój kapelusz? Mówiłem ci, że…
– A ja ci mówiłam, ze nie potrafię pracować, kiedy coś mi dynda nad czołem – odcięła się, wpadając mu w słowo. – Poza tym, wiedziałam, że będziemy na słońcu tylko podczas krótkiej drogi do domu.
Zerwała kapelusz i oddała Cole'owi. Znów wcisnął go jej na głowę.
– Noś go – polecił. – Dwa tygodnie temu siedziałaś na lodowcu po drugiej stronie kuli ziemskiej i przygotowywałaś się do zimy. Teraz weszłaś do rozpalonego pieca i czekasz na lato. Twój organizm wciąż jeszcze się nie przestawił.
– Za to twój nie ma takich kłopotów – odparła z niechęcią.
– Ja przyjechałem tu z Brazylii. To inny piec, ale taka sama temperatura i pora roku. Przestań marnować energię na udowadnianie mi, że znosisz ten klimat równie dobrze jak ja. Wiesz, że to nieprawda. I daj mi te cholerne aparaty.
"Diamentowy tygrys" отзывы
Отзывы читателей о книге "Diamentowy tygrys". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Diamentowy tygrys" друзьям в соцсетях.