„Podzieleni upadniemy”.

Żeby temu zaradzić, Cole mógł zrobić tylko to, co zrobił: zabrać Erin i zniknąć w rozpalonym, dusznym interiorze.

Zanim droga zaczęła odchodzić od równiny pokrytej kopcami termitów, zbielałych od lepu na ptaki, Cole zahamował. Pedał zareagował leniwie, ale go to nie zaskoczyło. W systemie hamulcowym był niewielki przeciek, od czasu kiedy Rover wypadł na pobocze uciekając przed pociągiem drogowym. Cole nacisnął dwa razy i pedał znów reagował prawidłowo.

Samochód zatrzymał się przy kopcu wysokości mężczyzny.

Cole wyskoczył zza kierownicy zabrał młotek i zaczął odłupywać kawałki ze szczytu kopca. Pod białą warstwą kopiec miał jasnordzawy kolor. Erin wzięła aparat, wyszła z samochodu i skrzywiła się od słońca, które uderzyło w nią z nową siłą. Zdecydowanym krokiem ruszyła przed siebie między termitierami. Po kilku minutach zapomniała o bezlitosnym upale. Pracowała nad znalezieniem odpowiedniego kąta ujęcia i przesłony, żeby uwiecznić obcy, rozświetlony kraj, gdzie miliardy insektów wybudowały wysokie miasto z ziemi i błota.

Cole skończył zbierać próbki z różnych kopców i rozejrzał się za Erin. Nigdzie jej nie dostrzegł.

– Erin! – zawołał. – Gdzie jesteś, do diabła?

Leniwy, rozgrzany wietrzyk poruszył spinifeksem. Wąskie, szorstkie źdźbła zaszeleściły cicho…

– Erin!

– Za minutkę! – odpowiedziała.

Sądząc z głosu, znajdowała się kilkadziesiąt metrów od niego, ukryta między wysokimi kopcami o szerokich podstawach. Cole spojrzał na zegarek. Na badaniach termitier upłynęła mu godzina. Miał nadzieję, że Erin spędziła ten czas z większym pożytkiem niż on. Podniósł kapelusz i otarł twarz koszulą khaki. Od góry do samego dołu materiał już był ciemny od wilgoci. Cole rozpiął guziki, wytarł koszulą tors i rzucił ją na fotel samochodu.

– Czas jechać! – krzyknął. Nie było odpowiedzi. – Erin!

– Już idę! Daj mi jeszcze chwilę!

Dziesięć minut później Cole zaczął krążyć między kopcami, aż znalazł Erin pochyloną nad aparatem. Kapelusz leżał na ziemi obok niej. Patrzyła przez celownik, niepomna na otoczenie. Cole podniósł jej kapelusz i stanął w pobliżu, żeby zaczekać, aż skończy rolkę filmu. Potem stanął przed obiektywem i wcisnął jej kapelusz na głowę.

Erin zaskoczona podniosła wzrok. Dopiero teraz zauważyła, że nie jest sama.

– Noś ten cholerny kapelusz – upomniał ją rozdrażnionym głosem. – Kiedy fotografujesz, nie myślisz o niczym innym. Gdyby mnie tu nie było, zasłabłabyś od słońca, zanim zdążyłabyś się zorientować, że coś jest nie w porządku. Wbij sobie wreszcie do tej upartej mózgownicy, że to nie jest Alaska. Tutaj słońce to wróg. Zrozumiałaś?

– Tak. – Erin zawahała się i spytała: – Jak długo tu stoisz?

Spojrzał na zegarek.

– Siedem minut.

– Ale mi nie przerwałeś. Dlaczego.

– Nie zagrażało ci bezpośrednie niebezpieczeństwo. Wolałem zaczekać, niż ryzykować, że zepsuję jakąś „Niepewną wiosnę”.

Przez chwilę Erin myślała, że Cole żartuje. Kiedy zdała sobie sprawę, że tak nie jest, zrobiło jej się bardzo przyjemnie. Poczuła się rozbrojona.

– Wątpię, czy na tym filmie jest jakaś „Niepewna wiosna”, ale dziękuję.

– Zawsze wiesz, jaki będzie efekt twojej pracy.

Erin potrząsnęła głową.

– Nie. Właśnie dlatego tak starannie przechowuję filmy. Każde ujęcie jest jedyne w swoim rodzaju i niepowtarzalne. Mogłabym spędzić całe życie w Arktyce i nigdy nie zrobić drugiego takiego zdjęcia jak „Niepewna wiosna”. Podobnie, mogłabym długo mieszkać w Kimberley i nigdy nie doznać takich wrażeń jak teraz, nie wymyślić takich ujęć.

– Tak przypuszczałem. – Cole spojrzał na Erin z mieszaniną rozbawienia i irytacji. – Jednak następnym razem, kiedy zobaczę, że stoisz w słońcu bez kapelusza, nie będę czekał, aż ci się skończy klisza. – Bez ostrzeżenia nacisnął kciukiem jej ramię i sprawdził, jak długo utrzymuje się jasny ślad po dotknięciu. – Kiedy ostatni raz smarowałaś się kremem z filtrem?.

– O świcie, kiedy kazałeś mi to zrobić – odparła chłodno.

– Najwyższy czas zrobić to znowu. Nawet wewnątrz Rovera…

– … odbite promienie słoneczne mogą spalić moją szkocko-irlandzką skórę na węgiel – dokończyła za niego Erin. Kiedy zobaczyła, że nerwowo zacisnął wargi, dodała: – Wiem, że to nie żarty. Na przyszłość będę o tym pamiętać.

– Przepraszam – oświadczył sucho. – Zwykle nie jestem taki nerwowy, nawet w czasie pory przejściowej. Ty masz dar wyprowadzania mnie z równowagi. Chodźmy. Schowajmy się przed tym cholernym słońcem.

– Szkoda, że nie możemy prowadzić badań w nocy – powiedziała Erin, zmierzając do samochodu.

– I tak nic nie znaleźliśmy, więc może nie robiłoby to żadnej różnicy.

– A co ty w zasadzie robiłeś? Mściłeś się na tych małych stworzonkach?

Cole uderzył szpiczastym końcem młotka w pobliski kopiec i chwycił osypujące się grudy ziemi. Roztarł je na dłoni i pokazał Erin.

– Ziemia – stwierdziła.

– Nic innego – odparł, prowadząc ją do samochodu.

– I co z tego?

– Teraz wiem, że do głębokości od dwunastu do trzydziestu metrów leży warstwa luźnej, raczej jednorodnej gleby. Nic ciekawego, chociaż jeszcze sprawdzę pod mikroskopem, żeby mieć całkowitą pewność.

Erin zamrugała powiekami.

– Te owady schodzą na głębokość trzydziestu metrów?

– To jedyny sposób, żeby uciec przed skwarem.

– Zapamiętam to sobie. A czego szukałeś?

– Minerałów wskazujących na istnienie złoża diamentów lub zaokrąglonych ziaren krzemionki, mówiących, że tu znajdowały się kiedyś plaże albo brzegi rzek.

Popatrzyła na bezkształtną, brzydką termitierę.

– Czy stukanie w te kopce to wiarygodny sposób badań geologicznych?

– Właśnie tak Lamont odkrył kopalnie diamentów w Orapa, w Botswanie.

– Jesteś pewien, że nie wróżył z wnętrzności koguta przy świetle księżyca?.

Cole uśmiechnął się krzywo, wytarł dłonie o szorty i wszedł do samochodu.

– Geologia to nauka, a nie obrzędy voodoo.

Spojrzała na niego z ukosa i odpowiedziała uśmiechem.

– Jeśli to nauka, to ja jestem dobrą wróżką – stwierdziła otwierając drzwi Rovera.

– Możesz mnie zaczarować, kiedy tylko chcesz.

Erin starała się nie zareagować na ripostę Cole'a, ale trudno jej było się powstrzymać. Parsknęła śmiechem potrząsając głową, ale zaraz syknęła z bólu, kiedy dotknęła udami rozgrzanego w słońcu fotela samochodu.

– Podnieś się – powiedział Cole.

Rozłożył na jej fotelu swoją koszulę. Kiedy cofał rękę, poczuła na udach jej lekki dotyk.

– Spróbuj teraz.

Usiadła ostrożnie.

– Lepiej?

– Tak. Dziękuję. – Spojrzała na Cole'a. Nogi, pokryte ciemnymi włosami, również miał zupełnie nagie. – Jak ty to wytrzymujesz?

– Tak samo jak ty mróz na Alasce. Przyzwyczaiłem się. Co nie znaczy, że to lubię. Chętnie oddałbym komuś porę przejściową i jeszcze dopłacił.

Erin spojrzała na niego i roześmiała się.

– Aż tak jej nie lubisz?

Droga zboczyła z monotonnej równiny, zmierzając ku niewidocznemu celowi. Dopiero obejrzawszy się za siebie, Erin zdała sobie sprawę, że teren lekko się wznosi i staje bardziej pofałdowany.

Nagle przejechali przez niski grzbiet i znaleźli się między dwoma niewysokimi, mniej więcej równoległymi łańcuchami wzgórz, łagodnie wyrastającymi z równiny. Znów pojawiły się karłowate eukaliptusy i akacje, a czasami dziwaczne baobaby. Spinifeks był tu trochę gęstszy, ale nadal trudno to było nazwać morzem traw. Erin wyprostowała się w fotelu i tęsknie spojrzała w stronę koronkowego cienia pod drzewami.

– Za kilka kilometrów się zatrzymamy – oznajmił Cole. – Na tej oficjalnej mapie wiele nie widać, ale teren się wznosi o około sto pięćdziesiąt metrów. Jest tutaj wąwóz, który chciałbym zbadać. Znajduje się na granicy między obszarami piaskowca i wapienia.

– Czy tutaj są te twory… jak im tam?

Cole uśmiechnął się, słysząc podniecenie w głosie Erin.

– Krasowe. One są trochę dalej.

– Więc nie będzie tu jaskiń?

– Nie słyszałem, żeby tu były, ale też nigdy nie badałem tej okolicy. Poprzednio jechałem do Psa numer cztery inną drogą.

Erin spojrzała na niego ciekawie.

– Kiedy ostatnio byłeś w Kimberley?

– Jakiś czas temu.

– Po co?

– Jestem poszukiwaczem.

– Znalazłeś coś kiedyś?

– To i owo – odparł. Musiał dzielić uwagę między coraz bardziej wyboisty szlak a okolice, których nigdy przedtem nie widział.

– Może diamenty? – dopytywała się Erin.

– Trochę.

– Złoto?

– Gdzieniegdzie.

Erin zacisnęła wargi.

– Wiesz, za każdym razem, kiedy pytam cię o pobyt w Kimberley, zmieniasz temat albo zamykasz się jak ostryga.

– Zrozum, jestem zajęty prowadzeniem, a jednocześnie muszę się zastanawiać, jakie warstwy geologiczne kryją się pod powierzchnią. Czy chcesz się dowiedzieć czegoś konkretnego, czy po prostu masz ochotę sobie pogadać? – zapytał bez ogródek.

Erin wzięła koszulę khaki, na której siedziała, i osuszyła nią twarz.

– Jak diamenty i testament dostały się w twoje ręce?

– Teraz już chyba trochę za późno na podejrzliwość.

– Lepiej późno niż…

– … wcale – Cole z ironią wpadł jej w słowo. Zacisnął ręce na kierownicy i pomyślał o chudej szyi wuja Li. – Każdy, kto kiedykolwiek miał jakąś działkę w Australii Zachodniej, spędził jakiś czas na stacji Abe'a. Na wyżynie Kimberley Abe mógł uchodzić za człowieka renesansu. Górnik, znawca literatury, hodowca, szpieg. Imał się wielu zajęć.

– Szpieg? – zapytała z niedowierzaniem.

– To chyba u was rodzinne.

Erin nie dała się odwieść od tematu.

– Jeśli tyle o nim wiesz, to musiałeś go dobrze znać.

– To zarzut czy pytanie?

– Co wolisz.

Zapanowała elektryzująca cisza.

– Któregoś roku razem przeczekiwaliśmy wczesną porę deszczową – powiedział w końcu Cole.

– Dlaczego mi o tym przedtem nie powiedziałeś?

– Nie pytałaś. – Spojrzał na nią szybko i uważnie. – Abe nie żyje. To, co razem przeszliśmy, nie ma żadnego wpływu na to, co teraz robię. Moja przeszłość nie ma wpływu na obecną sytuację. Przestań więc odnosić się podejrzliwie do jedynego człowieka na wyżynie Kimberley, który jest po twojej stronie. Martw się lepiej najnowszym graczem, włączonym do rozgrywki przez kartel diamentowy, Jasonem Streetem.

– A ty się nim martwisz?

– Byłbym głupi, gdybym go zlekceważył.

– Czy dlatego wyjechaliśmy ze stacji?

– Między innymi. – Cole wzruszył ramionami. – Ale zyskamy na tym tylko dzień lub dwa. Street zna Kimberley lepiej niż każdy inny biały człowiek. Aborygeni go czczą, tak samo jak kiedyś Abe. Oczywiście, ze strachu, a nie z miłości.

Erin rozejrzała się po pustej, rozległej okolicy.

– Mamy gdzie się skryć.

– Tutaj jest ograniczona liczba wodopojów. Street zna każdy z nich. A jeśli któregoś nie zna, aborygeni mu go wskażą. Prędzej czy później nas znajdzie. Prawdopodobnie prędzej niż później.

– W takim razie po co wpakowaliśmy się w ten cholerny piec?

– Tutaj wiem, że każdy napotkany człowiek jest wrogiem. Na stacji nie miałbym takiej pewności. Wahanie byłoby fatalne w skutkach. – Popatrzył na Erin. – Mógłbym w ciągu czternastu godzin umieścić cię na pokładzie samolotu. Nadal chcesz szukać diamentów?

– A jak myślisz?

– Przede wszystkim widzę, że przenośna lodówka stoi w pełnym słońcu.

Erin krzyknęła z przerażenia i odwróciła się. Tkanina odblaskowa, którą nakryła lodówkę, zsunęła się. Dziewczyna ułożyła srebrny materiał na miejscu.

– Lód i tak się w końcu rozpuści – powiedział Cole. – Co się wtedy stanie z filmami?

– Nic, jeśli będę uważała. Emulsja nawet w takim upale się nie rozpuści. Nie można ich tylko wystawiać na słońce. Torba, w której noszę filmy podczas robienia zdjęć, jest izolowana.

– Ile rolek już wykorzystałaś?

– Niewiele.

Uśmiechnął się lekko.

– To znaczy ile?

– Mniej, niż bym chciała. Kiedy pracuję, często zużywam cały film w ciągu pięciu minut.

– Nic dziwnego, że zapełniłaś tę lodówkę aż po brzegi. Masz tam z dziesięć kilogramów rolek.

– A ty masz z dziesięć kilogramów naboi do strzelby.

– Jeśli mi ich zabraknie, będę strzelał z twoich filmów.

– Szkoda, że mnie naboje na nic się nie przydadzą. Ile czasu będziemy podróżować?

– Do nastania pory deszczowej.

– A kiedy to będzie?

– Jak spadnie deszcz.

– Dzięki. Staram się oszczędnie gospodarować filmami, ale kiedy robię zdjęcia, o wszystkim zapominam. Każda scena wydaje mi się zupełnie nowa. Boję się, że jeśli jej nie uwiecznię, nigdy już czegoś takiego nie zobaczę.

Cole lekko dotknął jej policzka.

– Ja czuję to samo, kiedy badam okolicę. Zdaje mi się, że wszędzie są ukryte skarby, które tylko czekają na odkrywcę.

Zanim Erin zareagowała na przelotną pieszczotę, Cole cofnął dłoń i skupił się na coraz trudniejszym terenie. Zagryzła wargę i starała się nie zwracać uwagi na przyśpieszone bicie serca, wywołane czymś, tak zwyczajnym, jak dotyk jego palców. Skoncentrowała się na obserwacji okolicy.