– Zobacz! Kangury! – zawołała nagle. Blackburn zerknął na prawo.

– Nic podobnego.

– Jak to? Oczywiście, że to kangury. Nic innego tak nie skacze.

– Ależ skąd. Zapytaj któregokolwiek Australijczyka. Powie ci, że to są albo „kangi”, albo „roos”. Wydaje mi się, że roos. Kangi występują dalej na wschód.

Erin prychnęła rozbawiona. Towarzystwo Cole'a sprawiało jej coraz więcej przyjemności. Zawsze tak było, kiedy zapominała o narzuconej sobie rezerwie i zaczynała reagować naturalnie. On również zachowywał się w naturalny sposób i niczego nie udawał.

Powtarzała sobie, że jest niemądra, ale to nic nie pomagało. Dziesięć minut później Rover zwolnił i zatrzymał się w cieniu pod niskimi skałami. Cole wysiadł, sprawdził poziom płynu hamulcowego i zakręcił zbiornik.

– Jakieś kłopoty? – zapytała.

– Wycieka nam trochę płynu, ale tak mało, że nie musimy się martwić. Mam pięć litrów zapasu w skrzynce na narzędzia.

Otarł czoło ramieniem, poprawił kapelusz i spojrzał w niebo. Upał i wilgoć sprawiały, że nabrało świetlistego srebrnoszarego koloru, charakterystycznego dla tropików. Zobaczył w pobliżu drogi wyschnięte koryto strumienia, którym w porze deszczowej spływał nadmiar wody. Teraz było zupełnie suche, tak jak się spodziewał.

– Obejrzę ściany tego koryta. Jeśli obiecasz, że nie zaczniesz robić zdjęć, pozwolę ci zostać w cieniu samochodu. Jeśli nie, to idziesz ze mną.

– Dlaczego nie wolno mi robić zdjęć?

– Nie chcę stracić pół godziny na poszukiwania. Tutaj bardzo łatwo się zgubić.

– Idę z tobą. I zabieram aparat.

Cole badał ściany wyschniętego koryta, a Erin wchłaniała płaszczyzny, cienie i kolory krajobrazu. Stopniowo ogarniało ją subtelne zauroczenie. Tylko raz w życiu doświadczyła podobnego uczucia, kiedy zaczęła doceniać piękno Arktyki, nie porównując jej z innymi krainami.

Gdy tylko przestała doszukiwać się w Kimberley znajomych kształtów i barw, surowe, odczłowieczone piękno wyżyny zaczęło w pełni do niej docierać. Wściekły żar dnia równoważyły mroki nocy, zalegające od horyzontu po horyzont, nie zakłócone światłami miasta. Rzadkość roślinności wynagradzały pełne gracji zarysy eukaliptusów, i łagodny szelest spinifeksu. Nie było tu wiele zwierząt, ale te, które przetrwały, zaskakiwały kształtem i oryginalnym sposobem poruszania się.

Panował absolutny spokój piękniejszy od muzyki, urzekający bardziej niż łatwe do uchwycenia piękno wody, traw czy lasów. Głęboka cisza przemawiała do duszy Erin.

Zdała sobie sprawę, że Cole stoi obok i przygląda się jej.

– Wreszcie do ciebie dotarło, prawda? – zapytał.

– Co takiego?

– Piękno tego kraju.

– Tak. Jest niezwykły – odpowiedziała szczerze. – Mimo tego piekielnego klimatu.

– Jak Arktyka w zimie. – Wolno skinęła głową. – Uważaj – ciągnął stłumionym głosem. – Jeśli się zakochasz w tej ziemi, nic innego cię nie zadowoli. Za kołem polarnym jest wiele krain, ale wyżyna Kimberley jest tylko jedna. Czegoś podobnego nie znajdziesz nigdzie na świecie. Gdziekolwiek pojedziesz, ten krajobraz będzie cię prześladował.

Erin wpatrzyła się w Cole'a.

– Kochasz to miejsce.

– Ale nie w porze przejściowej. Chociaż czasami nawet i wtedy.

– Dlaczego stąd wyjechałeś?

– Szukałem diamentów w kolorze twoich oczu. Jeszcze kilka tygodni temu myślałem, że znajdę je w Brazylii.

– A tutaj są diamenty?

Uśmiechnął się smutno.

– W tym łożysku nie znalazłem nic interesującego. Jeśli nawet są tu jakieś warstwy, pozostawione przez rzeki z paleozoiku albo przez plaże, to tutaj nic nie widać. – Kiedy doszli do samochodu, zapytał: – Masz ochotę poprowadzić? Chciałbym obejrzeć okolicę przez lornetkę.

– Możesz nawet się przespać. Uwielbiam prowadzić.

– Świetnie. Pedał hamulca trochę luźno chodzi, więc pamiętaj, że musisz nacisnąć dwa albo trzy razy.

Droga do kopalni wznosiła się wolno po długim, łagodnym grzbiecie, dzięki czemu Erin mogła przejść na trzeci bieg. Miała trochę kłopotu z oporną skrzynią biegów, ale jakoś sobie poradziła. Zmieniała biegi, stopniowo nabierając szybkości. Cieszyła się wiatrem wpadającym przez okno.

– Nie za szybko'? – zapytała.

– Możesz jechać tak szybko, jak chcesz. Wokół nie widzę nic oprócz piaskowca.

Droga pięła się w górę, przecięła kolejny szczyt i nagle zaczęła zbiegać w dół, do wąwozu, który musiał mieć ponad trzysta metrów głębokości.

– Mój Boże – jęknęła Erin i szybko przeszła na drugi bieg.

– Wjechaliśmy na szczyt góry.

– Ściśle mówiąc, wspięliśmy się na główne wzniesienie niewielkiego łańcucha. Na Alasce nikt by tego nie nazwał górami.

– Nic nie szkodzi. W końcu zrozumiałam, że nie jestem na Alasce. – Spojrzała na drogę wijącą się serią stromych zakosów. – Czas trochę zwolnić.

Dotknęła pedału hamulca prawą stopą i poczuła, że dobija go do podłogi. Nacisnęła kilka razy, ale nie poczuła oporu.

– Nie mamy hamulców – powiedziała zdenerwowana. – Spróbuję wrzucić jedynkę.

Oboje wiedzieli, że jadą zbyt szybko jak na pierwszy bieg.

Ale jednocześnie tylko tak można było nieco przyhamować rozpędzony samochód. Erin wcisnęła sprzęgło i próbowała przesunąć dźwignię na pierwszy bieg. Jadący teraz na luzie samochód nabierał prędkości jak rozszalała lokomotywa. Ze skrzyni biegów wydobył się rozdzierający zgrzyt metalu. Erin jeszcze raz wcisnęła sprzęgło. Znowu metal zazgrzytał o metal. Jeszcze raz powtórzyła manewr, z tym samym efektem.

– Wróć na dwójkę – poradził Cole.

Ona doszła do tego wniosku w tej samej chwili. Zanim jeszcze przebrzmiały jego słowa, nacisnęła sprzęgło i przesunęła dźwignię z powrotem na drugi bieg. Puściła sprzęgło. Silnik ryknął, samochód zadrżał, ale po chwili wszystko się wyrównało. Nadal jednak jechali o wiele za szybko jak na gwałtownie schodzącą w dół drogę.

Kilkaset metrów przed nimi droga zakręcała ostrym zakosem. Oboje w jednym momencie zdali sobie sprawę, że Rover nie utrzyma się drogi i runie w przepaść.

Cole już sięgał po kierownicę, ale Erin uprzedziła go i skręciła gwałtownie w prawo, gdzie wśród piaskowcowych głazów rosła kępa eukaliptusów. Samochód ściął jedno drzewo tuż przy ziemi, zgarnął je na stalową szynę i wyrzucił w powietrze. Drugie drzewo z cienkim zgrzytem otarło się o karoserię po stronie kierowcy. Trzeci eukaliptus był najgrubszy. Rover uderzył w niego i zatoczył się na głaz. Erin znowu szarpnęła kierownicę i samochód obił się o dwa kolejne eukaliptusy. Tymczasem zmniejszył prędkość już na tyle, że mogła wrzucić jedynkę i zwolnić.

Ostatnie drzewo, na które wpadli, zadrżało, ale się nie złamało. Kurz, gałęzie i liście uniosły się wokół nich. Silnik zamarł. Erin przerzuciła dźwignię na wsteczny, a Cole zaciągnął ręczny hamulec.

Wokół stało się bardzo cicho. Piach kłębił się w kabinie Rovera. Erin spojrzała na Cole'a.

– Co, nie będzie żadnych dowcipów o kobiecie za kierownicą? – zapytała roztrzęsiona.

– Dałbym ci się zawieźć na koniec świata – odparł. – Chcesz zjechać na dół, czy mam cię zastąpić.

– Z przyjemnością się z tobą zamienię.

Uruchomili samochód i zjechali na dno wąwozu; Erin trochę ochłonęła. Była całkiem wyczerpana. Kiedy Cole zaparkował na płaskim terenie, westchnęła z ulgą. Wyszedł z samochodu, wyjął ze skrzynki z narzędziami małą latarkę, półokrągły klucz, śrubokręt, kilkadziesiąt centymetrów cienkiej gumowej rurki i zniknął pod Roverem.

– Tylko mi się nie waż nigdzie odchodzić i nie zaczynaj fotografować – powiedział.

Erin podskoczyła, ponieważ głos rozległ się tuż pod nią.

Z poczuciem winy schowała aparat do torby. Po chwili wzięła lornetkę i wspięła się po przednim zderzaku na platformę nad kabiną. Znalazła stosunkowo wygodne miejsce między kanistrami z benzyną a zapasowymi kołami. Było tam chyba wiele wygodniej niż na ziemi, o czym świadczyły przekleństwa, wydobywające się spod samochodu. Włożyła kapelusz i zaczęła oglądać okolicę przez szkła.

Nic się nie poruszało, oprócz rozedrganego od upału powietrza. Od czasu do czasu zrywał się lekki wietrzyk, nie dający żadnej ochłody. Wąwóz i równina na jego drugim końcu były zupełnie puste. Nie widziała bydła ani kangurów, ani ptaków, tylko skały i drzewa, niewiarygodne w tych trudnych warunkach.

Erin odsunęła lornetkę od oczu. Jej wzrok przyciągnął jakiś ruch w pobliżu. Popatrzyła na punkt odległy od niej o trzydzieści metrów.

– Cole? – zawołała. Odpowiedział jej głuchy pomruk – jak wyglądają australijskie jadowite węże?

Spod samochodu wysunęła się głowa, a za nią ubrudzony smarem tors. Szorty Cole'a i tył jego nóg przybrały rdzawy kolor ziemi. W ręce trzymał kawałek czarnej rurki. Spojrzał na Erin, która siedziała po turecku na zapasowej oponie i patrzyła przez lornetkę. Dziewczyna pokazała mu węża, pełznącego po ziemi. Był jasnobrązowy, a jego brzuch połyskiwał na niebiesko. Migotliwe błyski przemykały po całym, jakby świeżo wypolerowanym, półtorametrowym ciele, kiedy gad wił się z leniwą, pełną siły gracją prawowitego mieszkańca tej okolicy.

– Niektóre z nich dokładnie tak wyglądają – powiedział Cole.

– Jest niebezpieczny?

– Jak diabli.

– Cholera. Chciałam podejść bliżej i go sfotografować.

– Dlaczego?

– Spójrz na ten kontrast między błyszczącymi łuskami i ziemią, na te idealne łuki jego ciała na tle kanciastych skał. To jedyny wykwit życia wśród kamieni i piachu… – Wzruszyła ramionami. – Jest piękny.

– To królewska mulga, jeden z najbardziej niebezpiecznych węży na ziemi. Trzymaj się od niego z daleka – nakazał surowo. – Piękny! – powtórzył ironicznie. – Mogłem tego oczekiwać. Każdy, kto wierzy w dobre wróżki, musi mieć jakieś inne dziwactwa.

Erin spojrzała na rurkę, którą trzymał w ręku.

– To na pewno wygląda brzydko. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

– W dodatku mogło się również okazać śmiertelnie niebezpieczne – oznajmił Cole, przeciągając się. – Od zderzenia z kopcem termitów za Fitzroy Crossing mieliśmy niewielki wyciek. Zacisk przytrzymujący rurkę wbił się w gumę, przetarł w niej dziurę i cały płyn się wylał.

– I co teraz?…:. zapytała. – Będziemy wolniej jechać i modlić się, żeby nie trzeba było hamować?

– Nie ma problemu. Kimberley to zabójczy teren dla samochodów i dlatego wszyscy tu wożą ze sobą zapasowe przewody i płyn hamulcowy. Wymieniłem zniszczoną rurkę i sprawdziłem, czy nie ma innych przecieków. Kiedy napełnię zbiornik, ruszamy dalej.

– Dzięki Bogu. Wcale mi się nie uśmiechała dalsza droga piechotą.

– W porze przejściowej? To byłoby bardzo trudne. Przeszłabyś najwyżej trzy kilometry.

Cole poszedł na tył Rovera, otworzył skrzynię z częściami zapasowymi, wyjął duży kanister z płynem i potrząsnął nim. Był prawie pełny. Wrócił do maski, otworzył ją i odkręcił zbiorniczek. Miał w pamięci zanieczyszczone paliwo do helikoptera, więc wylał kroplę płynu na dłoń i potarł palcami. Nie wyczuł ziaren piachu.

Jednak po kilku minutach palce zaczęły go piec. Powąchał płyn w kanistrze. Oprócz jego charakterystycznego zapachu, wyczuł coś jeszcze.

– A to drań – warknął.

Wytarł palce o ziemię i wylał zawartość kanistra do wyschniętego kanału odpływowego na poboczu drogi.

– Co się stało?

– Ktoś dodał żrącej substancji do płynu hamulcowego. Gdybym go wlał do zbiornika, w całym Kimberley nie znalazłbym wystarczającej ilości rurek na wymianę.

Erin spojrzała na pusty pojemnik.

– Jak daleko dotrzemy bez hamulców?

– O wiele bliżej niż z nimi.

Przeszukał pudła z zapasami. Wyjął kilka butelek, obejrzał i schował z powrotem. W końcu znalazł wielką butlę mydła w płynie. Erin patrzyła z niedowierzaniem, jak wlewa je do pustego zbiorniczka. Kiedy skończył, dokręcił wieczko i uśmiechnął się.

– Płyn to płyn. Ten jest trochę cięższy niż właściwy, ale spełni swoje zadanie. – Uśmiechnął się krzywo. – Pociesz się, że będziemy mieli najczystsze przewody hamulcowe w całej okolicy.

– Na jak długo nam to wystarczy?

Wzruszył ramionami.

– Pierwsi się o tym przekonamy.

Rozdział trzydziesty

Następnego dnia wyruszyli w okolice położone za kopalnią, gdzie istniało prawdopodobieństwo znalezienia wymytych przez procesy krasowe jaskiń. W miarę zbliżania się dusznego, obezwładniającego popołudnia, chmury napływały w skłębionych ławicach, obiecując deszcz, który jednak nie nadchodził. Erin patrzyła tęsknym wzrokiem na niebo, w nadziei, że zobaczy zapowiedź ulewy, która zakończy przytłaczający, wilgotny upał pory przejściowej.

– Żeby tak już zaczęło padać – wymamrotała.

– Dzisiaj nic z tego – odparł Cole. – Pewnie jeszcze przez tydzień nie spadnie ani kropla.

– Chciałabym, żeby tak lało i lało – stwierdziła z westchnieniem.

– Ciekawe, czy to samo powiesz mi w styczniu. Nie raz już widziałem, jak pewnego dnia zaczynało padać i lało bez przerwy przez cztery miesiące.