– Obiecanki, cacanki. – Erin odciągnęła bluzkę od ciała, żeby trochę powietrza owiało jej piersi. – Nic dziwnego, że ludzie wariują. Każdy dzień zapowiada zmianę, a następny jest jeszcze gorszy. Zupełnie jak te przeklęte kopalnie Abe'a. Z każdą wiążemy jakąś nadzieję, a nic w niej nie znajdujemy.

Cole z wysiłkiem oderwał wzrok od podkoszulka Erin, który ściśle przylegał do jej kształtów. Pragnął jej, ale nie mógł zaspokoić pożądania, a to rozdrażniało go jeszcze bardziej niż klimat.

– Przynajmniej znowu znaleźliśmy się na terenach wapiennych – oznajmił.

– Czy badanie dało jakieś ciekawe wyniki?

– Na tyle ciekawe, że chcę zbadać teren w górze strumienia.

– Jakiego strumienia? Jedyny płyn w promieniu wielu kilometrów to mój pot. I twój – dodała, spoglądając na błyszczące strumyczki, które spływały między czarnymi włosami na piersi Cole'a. Jedna kropla zsunęła się środkiem ciała i zniknęła pod bawełnianymi szortami. Erin szybko odwróciła wzrok.

– Nie zapominaj o manierce przy pasie – zauważył. – Przecież masz w niej wodę.

– Jak mogłabym o tym zapomnieć? Waży więcej niż torba ze sprzętem.

– Wątpię. Samych filmów masz chyba ze dwa kilogramy.

– I zużyłam już prawie wszystkie, z wyjątkiem trzech rolek. – Westchnęła. – Wróciłabym do samochodu po następne, ale nie chce mi się tak daleko chodzić.

– Czy to aluzja?

Uśmiechnęła się kwaśno, potrząsnęła głową i znów odciągnęła materiał podkoszulka.

– Dzięki, ale to nie jest konieczne. Słońce weszło już za wysoko. Cienie są płaskie. Kiedy światło znów zrobi się odpowiednie, napłyną chmury. Może przed zachodem znowu będą dobre warunki. Jeśli nie, zawsze jest jutrzejszy dzień.

Wachlując się podkoszulkiem, myślała, jak by to było dobrze pozbyć się manierki, ale nic nie powiedziała. Cole kazał ją nosić przy sobie, kiedy tylko wychodziła z samochodu, żeby robić zdjęcia. Sam również nie stosował wobec siebie taryfy ulgowej. Na wyprawy badawcze zabierał jeszcze większą manierkę, a poza tym nosił duży plecak ze sprzętem.

Erin zdziwiła się widząc, że oprócz kompasu, lornetki, saperki, toreb na próbki, etykiet i jakichś plastykowych płacht, których przeznaczenia nie potrafiła określić, miał w plecaku również strzelbę i kilka pudełek naboi.

– Napij się – polecił Cole. – Woda w żołądku ciąży mniej niż w naczyniu przy biodrze.

Erin posłusznie odkręciła manierkę i wypiła kilka łyków.

Płyn okazał się lekko stęchły i cieplejszy niż jej usta. Z westchnieniem pomyślała o lodowcach schodzących do lodowatego morza.

– Będziesz jeszcze robiła zdjęcia? – zaciekawił się Cole.

– To tak, jakbyś mnie pytał, czy mam zamiar oddychać.

Zerknął na nią i lekko się uśmiechnął.

– Głupie pytanie, co?

Kontrast między rozbawionym, delikatnym uśmiechem Cole'a a silnym, półnagim ciałem zaparł Erin dech w piersiach. Poczuła ukłucie dziwnej tęsknoty i uświadomiła sobie potrzeby, własnego ciała. Ogarnęła ja fala wyraźnych; zmysłowych obrazów z minionych dni, zanim jeszcze ujrzała Chen Lai w jego objęciach.

– Posuwaj się w górę strumienia – poradził. – W ten sposób się nie zgubisz. Dobrze?

Erin skinęła głową.

– A ty gdzie będziesz?

– Tuż za tobą. Chcę przesiać kilka warstw tego zbocza.

Erin wyczuła napięcie w jego głosie.

– Naprawdę znalazłeś coś ciekawego?

– Musi tam być jakieś stare łożysko strumienia albo złoża powstałe z pradawnych plaż – powiedział, wskazując na dwa niskie wzgórza wyrastające po obu stronach suchego koryta. – Znalazłem cząsteczki bardziej zaokrąglone i zbudowane z innych minerałów niż te, które występują we współczesnych łożyskach rzek. Te mogły być naniesione z warstw rzecznych albo plaż.

– Jakieś ślady diamentów?

– Nie. Ale te wzgórza to wapień, więc musimy wypatrywać miejsc, gdzie woda wymyła skalne podłoże. Tam mogą być jaskinie.

– Naprawdę?

– Tam gdzie jest wapień i woda, istnieje możliwość wystąpienia jaskiń – odparł zwięźle. – Nie ma jednak pewności. Tylko prawdopodobieństwo. Większość jaskiń zostaje odkryta, kiedy strumień wody wymywa skałę, jak nóż zatapiający się w szwajcarski ser. Wtedy odsłaniają się wewnętrzne korytarze i otwory.

Oczy Erin rozbłysły. Chciała coś powiedzieć, ale tylko niecierpliwie odgoniła muchy.

– Czas na smarowanie kremem – oznajmił Cole i sięgnął do plecaka. – Owady cię uwielbiają, skarbie.

Erin skrzywiła się i wycisnęła na rękę trochę rzadkiego kremu o medycznej woni. Szybko i sprawnie zaczęła rozsmarowywać go na całym ciele, począwszy do czoła. Pokryła nim każdy narażony na działanie słońca fragment skóry i nawet miejsca zwykle chronione przez ubranie.

– Uważaj na węże – ostrzegł Cole, znów biorąc do ręki paletę do przesiewania. – Zwykle kryją się w cieniu i w szczelinach skał. Jeśli dostrzeżesz jakieś ptaki albo nietoperze, daj mi znać. To może znaczyć, że w pobliżu znajduje się woda.

– Potrzebujemy już wody? – zapytała.

– Zapas w samochodzie wystarczy nam na kilka dni, ale jeśli znajdziemy źródło, którego nie zaznaczono na mapie, to utrudnimy zadanie Streetowi.

Erin zakręciła plastykową buteleczkę z kremem i oddała ją Cole'owi.

– Może Street jest tym, za kogo się podaje: inspektorem, który na polecenie rządu szacuje wartość Kopalń Śpiącego Psa.

– Może. Chciałabyś się założyć o własne życie?

Erin próbowała coś odpowiedzieć, ale Cole uciszył ją gwałtownym gestem. Zamarł w bezruchu i przechylił na bok głowę, jak człowiek, który czegoś nadsłuchuje.

– Co… – zaczęła.

Przerwał jej kolejnym niecierpliwym gestem. Bez słów wskazał na niebo na wschodzie. Erin odwróciła się i wytężyła słuch. Po chwili usłyszała odległy warkot silnika helikoptera.

Cole dotknął jej ramienia i znów coś wskazał. Zmrużyła oczy i spojrzała na rozjarzone niebo. W końcu zobaczyła czarną kropkę unoszącą się nad ziemią. Helikopter leciał na wysokości trzystu metrów i szybko przemierzał dzielące go od nich kilometry. Jeśli nie zmieni kierunku, przeleci mijając ich bokiem.

– Ktoś szuka Psa numer cztery? – zapytała Erin.

– Jeśli tak, to właśnie nad nim przeleciał.

Nagle helikopter zmienił kierunek. Cole zaklął, chwycił Erin za rękę i ruszył biegiem w stronę kępy eukaliptusów, rosnących wzdłuż zewnętrznego łuku zakola suchego łożyska.

– Padnij na ziemię i nie ruszaj się! – rozkazał.

Erin musiała go posłuchać. Ściągnął ją na dół i obejmując w pół ramieniem przygwoździł do ziemi. Otworzyła usta, żeby o coś zapytać, kiedy usłyszała wzmożony warkot helikoptera. Był tak blisko, że można było rozróżnić pojedyncze uderzenia łopat tnących powietrze. Po minucie hałas zaczął zamierać.

– Nie! – odezwał się Cole, kiedy Erin chciała się podnieść. – Dopiero kiedy nie będzie go słychać przez pięć minut.

Leżała sztywno, prawie nie czując pod sobą piachu, kamieni i korzeni drzew. Do jej świadomości docierała tylko przytłaczająca cisza dnia i napięcie człowieka, który leżał obok niej. Szczęk naboju wchodzącego do komory strzelby zabrzmiał w jej uszach jak grzmot.

– Jesteś pewien, że Pies numer cztery leży właśnie tam? – zapytała.

– Tak.

– Może pilot się zgubił.

Warkot silnika ponownie zaczął się przybliżać, burząc ciszę.

– A może zaraz przywiezie nam tu skrzynkę zimnego piwa – odparł ponuro Cole. – On wyraźnie przeszukuje teren. Kiedy ci powiem, żebyś nie podnosiła głowy, nie rób tego.

Zimny dreszcz przebiegł Erin, kiedy z głosu Cole'a wywnioskowała, że grozi im realne niebezpieczeństwo.

– A co będzie, jak znajdzie samochód?

Cole nic nie odpowiedział, tylko spojrzał na położenie słońca. Ciemności zapadną zbyt późno, żeby im pomóc. Pozostała mu tylko nadzieja, że drzewa, pod którymi zaparkował Rovera, okażą się wystarczająco gęste. Sam latał nad Kimberley i wiedział, że tutejsze drzewa są bardzo nikłą ochroną. Jak u wszystkich roślin, którym udało się przetrwać w tych surowych warunkach, liście eukaliptusów i akacji były bardzo wąskie i zwisały w dół, żeby jak najmniej słońca padało na ich powierzchnię. W innych rejonach liście są szersze i ustawiają się pod kątem prostym, by schwytać dużo słońca.

Warkot przybliżył się, odbijając się echem od wapiennych wzgórz i między stromymi ścianami wąwozu. Erin nie potrzebowała ostrego rozkazu Cole'a, żeby jeszcze mocniej przywrzeć do ziemi. Przytuliła policzek do gorącego piachu i zastanawiała się, jak to możliwe, że teren, przed chwilą tak pusty i cichy, w jednej chwili wypełnił się hałasem i wniesionym przez człowieka zagrożeniem.

Ryk silnika sięgnął szczytu i stopniowo opadł, kiedy helikopter znów zmienił kierunek.

– Jeśli zostanie na tym kursie, zaraz przeleci nad Roverem – stwierdził Cole. – Gdyby wylądował, idę prosto do samochodu. Jeżeli nie wrócę i ktoś inny zacznie cię wołać, wstań i wyjdź z ukrycia.

– Ale…

– Żadnych ale – przerwał jej gwałtownie. – W porze suszy sama tu nie przetrwasz, tak jak ja nie przetrwałbym nagi śnieżycy na Alasce. Street może mieć jakiś powód, żeby utrzymać cię przy życiu, natomiast ten kraj z pewnością cię nie oszczędzi.

Cole zdjął kapelusz, wytarł czoło wewnętrzną stroną dłoni i rozejrzał się po okolicy. Dno suchego wąwozu było wąskie i kręte. Biegło łagodnie w górę, pomiędzy dwa wzgórza położone jakieś półtora kilometra od nich. Żar palił niemiłosiernie. Coraz grubsza pokrywa chmur pogarszała warunki, a wilgotne powietrze dobrze przenosiło dźwięki. Oboje natychmiast usłyszeli, kiedy helikopter zmienił kierunek.

– Dlaczego krąży właśnie tutaj? – wymamrotała Erin.

– Bo to jedno z niewielu miejsc, gdzie roślinność jest na tyle gęsta, żeby ukryć samochód. Możliwe też, że helikopter jest wyposażony w tak czuły sprzęt, że potrafi wykryć metalową karoserię samochodu.

– A może w Roverze jest nadajnik? – zapytała z obawą dziewczyna.

– Wątpię. Sprawdzałem. Zresztą pilot nadal szuka, więc nie odbiera sygnału.

Hałas nagle się wzmógł. Zaczął dobiegać z innej strony, co znaczyło, że pilot zmienił kierunek lotu i znów się do nich zbliża. Był już niemal tuż tuż. Dźwięk silnika niósł się wokół nich. Erin próbowała wciągnąć powietrze w bolące płuca. Miała wrażenie, że oddycha przez wilgotną wełnę. Zamknęła oczy i siłą woli starała się nakłonić helikopter do odwrotu.

Warkot wolno zamierał. Erin westchnęła głęboko. Zanim zdążyła się odezwać, silnik znów zaryczał w nagłym zrywie, a potem nagle całkiem ucichł, kiedy maszyna wylądowała.

– Znalazł samochód – domyślił się Cole.

Skoczył na równe nogi, odrzucił wszystkie bagaże, oprócz strzelby, napełnił kieszenie nabojami i pobiegł w dół wąwozu. Wściekły upał i grząski piach spowalniały jego ruchy, pętały nogi i zmieniały płuca w ogień, a mięśnie w ołów. Rover był oddalony o półtora kilometra. Pokonanie tej odległości w normalnych warunkach zajęłoby Blackburnowi osiem minut. Teraz miałby szczęście, gdyby dobiegł tam w dwanaście.

Był jeszcze prawie czterysta metrów od samochodu, kiedy helikopter uruchomił silnik i wzbił się w powietrze. Zawisł na wysokości trzydziestu metrów i zataczając kręgi zaczął oddalać się od pojazdu, wyraźnie czegoś szukając. Kurz wzbił się wąskimi obłokami w powietrze. Nagle helikopter zawrócił i skierował się prosto na Cole'a.

Skoczył pod cienką zasłonę porastających brzegi łożyska eukaliptusów. Tuż za nimi, u stóp stromego zbocza, leżało rumowisko wapiennych głazów, pozostałość po obsunięciu się ziemi w porze deszczowej. Dotarł do skał, kiedy helikopter był jakieś sto metrów od niego. Warkot maszyny rozsadzał mu uszy. Cole rozejrzał się za lepszym schronieniem. Zobaczył, że spod niektórych kamieni woda wymyła ziemię, tak że głazy niemal zawisły w powietrzu, tworząc nawis. Rzucił się w ich cień, kiedy helikopter zakołysał się i ruszył na niego jak rozszalały byk. Silnik pracował głośno, ale nie tak głośno, żeby zagłuszyć urywany terkot karabinu maszynowego. Kule uderzały o piach i ze świstem odbijały się od skał. Przywarł plecami do kamienia i podniósł strzelbę. W zamkniętej przestrzeni huk wystrzału na chwilę go ogłuszył. Cole przeładował i strzelił, potem jeszcze raz, i jeszcze raz, tak szybko, jak tylko potrafił. Nie zadawał sobie trudu, żeby dokładnie celować, bo helikopter był za blisko, żeby w niego nie trafić.

Helikopter uniósł się wyżej i odskoczył jak przestraszony jastrząb. Cole wyjął naboje z kieszeni i po jednym wkładał do magazynka, aż jeszcze raz całkowicie go napełnił. Przyłożył broń do ramienia i położył palec na spuście.

– Podejdź bliżej, sukinsynu – wycedził. – Trochę bliżej. Właśnie tak… właśnie tak. Jeszcze trochę.

Helikopter kołysał się nerwowo tuż poza zasięgiem strzału, co chwila niespodziewanie uskakując na boki, próbując ściągnąć na siebie ogień. Cole czekał z cierpliwością drapieżnego zwierzęcia zaczajonego u wodopoju. W końcu jego przeciwnik znowu przeleciał tuż nad skalnym rumowiskiem.