Pilot albo nabrał zbytniej pewności siebie, albo źle ocenił odległość. Kiedy tylko znalazł się w zasięgu ognia, strzelba Cole'a natychmiast ożyła, wypluwając z siebie serię strzałów, które chyba jak na nerwy pilota sięgały zbyt blisko celu. Helikopter skoczył naprzód i nabierając szybkości zniknął za wzgórzami.

Cole odruchowo załadował strzelbę co do ostatniego naboju. Warkot helikoptera zanikał, aż w jego uszach zostało tylko lekkie dzwonienie. Ostrożnie wytoczył się spod osłony skał i się rozejrzał. Między nim a samochodem nic się nie poruszało. Wolałby zaczekać jeszcze dwadzieścia minut, na wypadek gdyby helikopter zostawił tu zabójcę, ale wątpił, czy Erin tak długo wytrzyma.

Wykorzystując wątłe drzewa jako osłonę, posuwał się naprzód do Erin. Znalazł dziewczynę dokładnie tam, gdzie ją zostawił. Kiedy go zobaczyła, skoczyła na nogi i rzuciła mu się w ramiona. Przez chwilę kurczowo się do niego tuliła, potem nabrała głęboko powietrza i zrobiła krok do tyłu.

– Nic ci nie jest? – zapytała, spoglądając na niego świetlistymi, zielonymi oczami. – Wydawało mi się, że słyszę strzały.

– Żaden z nas nie trafił przeciwnika.

– Kto to był?

– Nie widziałem, bo nie podchodziłem zbyt blisko. Ale rozpoznałem helikopter z stacji.

Erin nie zadawała więcej pytań, tylko poszła za Cole'em po rozgrzanym, suchym piachu do miejsca, gdzie zostawili samochód. Odetchnęła z ulgą, kiedy zobaczyła pojazd. Jego duszne wnętrze było przyjemniejsze niż nagie promienie słońca.

Cole pierwszy zrozumiał, co oznaczają ciemne plamy, wyłaniające się spod Rovera. Chociaż oczekiwał sabotażu, ten widok nim wstrząsnął.

– Cole?

– Twoje obawy są słuszne – stwierdził szorstko. – To płyn z chłodnicy.

Erin patrzyła w milczeniu, jak Cole sprawdza silnik samochodu, tablicę rozdzielczą i skrzynie ze sprzętem.

– Sukinsyn działał bardzo dokładnie – stwierdził, zatrzaskując drzwi samochodu. – Nie zostawił ani jednego przewodu w całości i ani jednej kropli wody.

– Zabrał nam wodę?

– Nie, zabrał jedzenie. Wodę wylał.

Erin jęknęła.

– A radio?

– Również zniknęło, tak jak i mapy.

Zaczęła szybko oddychać. Odwróciła wzrok, żeby Cole nic zobaczył, jak bardzo się boi.

– Rozumiem. Co teraz?

Spojrzał na rozpalone niebo, a potem na dziewczynę, która pobladła, mimo że jej skóra zarumieniła się od tropikalnego upału.

– Napij się wody z manierki, kochanie.

– Nie powinnam jej oszczędzać?

– Zdziwiłabyś się, gdybyś wiedziała, ilu znaleziono zmarłych z pragnienia ludzi, którzy wciąż mieli przy sobie wodę. Odwodnienie działa podobnie jak hipotermia. Zanim cię zabije, odbiera zdrowy osąd rzeczywistości. Pij, dopóki jeszcze masz wodę. I tak wkrótce poczujemy pragnienie.

Rozdział trzydziesty pierwszy

Erin spojrzała na zawartość plecaka, którą Cole rozłożył na cienkiej płachcie ratowniczej. Wyjął zza paska młotek i bez wahania położył obok stalowego talerza do przesiewania minerałów, torebek na próbki i próbek, które do tej pory zebrał. W pobliżu zobaczyła swoją izolowaną torbę na filmy. Kompas Cole'a leżał obok jego manierki, tak jak zapałki, saperka, nóż w skórzanej pochwie i kilka złożonych w kostkę, dużych płacht plastyku. Cole nadal wyjmował przedmioty z plecaka i sortował je według stopnia, w jakim mogą im się przydać do przetrwania.

– Ile lodu zostało w przenośnej lodówce? – zapytał nie podnosząc głowy.

– Nic. Stopił się, jeszcze zanim ten ktoś zerwał pokrywę. Pewnie zajrzał do środka, zobaczył tylko filmy i zajął się ważniejszymi rzeczami.

Cole mruknął coś pod nosem.

– Czy filmy są w dobrym stanie?

– Chyba nic im się nie stało. Pojemniki są szczelne.

Erin szybko wybrała naświetlone filmy i zaczęła je wkładać do wojskowego pasa, który był wyposażony w wiele kieszeni i uchwytów z tkaniny w maskujących kolorach.

– Nie zawracaj sobie głowy tym pasem – poradził Cole. – To tylko niepotrzebne obciążenie. Weźmiemy tylko to, co absolutnie niezbędne i ani grama więcej.

– Kiedy tu wrócimy? – zapytała Erin, spoglądając na naświetlone filmy.

– W ogóle nie powinniśmy na to liczyć – odparł Cole spokojnie. – Do drogi Gibb River mamy ponad sto dziesięć kilometrów w prostej linii. Praktycznie jest to trochę więcej.

– Jak daleko stąd do stacji Windsora?

– Mniej więcej osiemdziesiąt kilometrów, jeśli poszlibyśmy drogą. Mniej na skróty. Ale między nami a stacją nie ma nic oprócz wapiennych wzgórz i spękanych, gliniastych równin, na których poza porą deszczową nie ma żadnej wody. – Zaczął pakować plecak. – Nawet gdybyśmy dotarli do stacji, to ten sukinsyn z helikoptera czekałby tam na nas, a my nie mielibyśmy możliwości, żeby go przechytrzyć, zaskoczyć czy uciec. Mamy większą szanse na znalezienie wody w drodze do Gibb River, a kiedy tam dotrzemy, większą nadzieję na pomoc.

Cole nie powiedział, że jeśli w ogóle mają jakąś szansę na przetrwanie, to jest ona minimalna. Bez jedzenia, z małą ilością wody, mieli przemierzyć długie kilometry terenu, który będzie stawiał przed nimi wielkie wymagania, w zamian nic nie dając, tylko piętrząc jeszcze większe trudności, w miarę jak będą opuszczały ich siły.

Erin spojrzała na ponurą minę Cole'a. Bez słowa odwróciła się plecami do filmów, na których zapisała swoją pierwszą niepowtarzalną reakcję na nieznany krajobraz wyżyny Kimberley.

– Czy w przenośnej lodówce zostało trochę wody? – zapytał Cole.

– Tak.

– Przelej ją do pustej manierki, którą znajdziesz pod siedzeniem. Jeśli ciężko będzie ci to zrobić tak, żeby nic nie rozlać, pomogę ci.

Zanim Erin skończyła przelewać wodę, podszedł do samochodu z ciężkim plecakiem i strzelbą. Włożył jedną koszulę khaki, a drugą zapakował do plecaka. Potem patrzył, jak Erin ostrożnie wlewa ostatnie krople wody do manierki. Kiedy zakręciła naczynie i oddała mu je, zważył je ze zdziwieniem w rękach.

– Prawie dwa i pół litra – stwierdził. – Dobrze.

Nie wspomniał, że taka ilość wody zaspokoi tylko niewielką część ich dziennego zapotrzebowania. Przypiął manierkę do parcianego pasa. Po drugiej stronie zwisała inna duża manierka, również zawierająca ponad dwa litry wody.

– Odepnij swoją manierkę i zdejmij pas – nakazał, wyciągając rękę.

– Poniosę ją sama.

– Daj mi.

– Cole…

– Nie – przerwał jej stanowczo. – Jestem od ciebie trzy razy silniejszy. Daj mi ją.

Erin spojrzała w jego szare oczy i zrozumiała, że spór niczego nie da. Co gorsza, zmarnują tylko energię. Oddała Cole'owi manierkę i rzuciła pas na ziemię. Odruchowo podeszła do samochodu i wyjęła torbę z aparatem. Natychmiast uświadomiła sobie, co robi, i odłożyła torbę na miejsce. Wróciła do Cole'a z pustymi rękami.

– Tak mi przykro – powiedział, lekko gładząc ją po policzku.

– To z przyzwyczajenia. Ale przecież nie możemy go zjeść ani wypić, ani z niego strzelać, więc jest nam niepotrzebny, prawda?

– Tak. Wing zwróci ci wszystko, co tu zostawisz.

Skinęła głową. Nawet gdyby przeżyła i doczekała dnia, kiedy Wing odkupi jej sprzęt, nie da się odzyskać już zrobionych zdjęć. Erin odsunęła od siebie tę myśl, bo wcale nie podnosiła jej na duchu.

Cole sprawdził wskazania kompasu i ruszył w górę łożyska strumienia swobodnym, długim krokiem, ani szybkim, ani wolnym. Erin podążyła za nim, starając się nie zwracać uwagi na pot spływający po ciele i żar bijący falami od spieczonej ziemi. Przeszli w górę wyschniętego koryta niecałe trzy kilometry, kiedy Cole skręcił w bok i wszedł pod ciemny, aksamitny cień, zalegający pod jednym z wapiennych wzgórz. Była to bardziej nisza niż jaskinia, ale dawała schronienie i był z niej dobry widok w dół wąwozu. Na nierównej skale widać było rysunki. Tam, gdzie kiedyś płonęło ognisko, skałę znaczyły czarne języki sadzy.

– Aborygeni – powiedział Cole, rozglądając się. – Musieli tu obozować w porze deszczowej.

Erin patrząc na piktogramy zapomniała o upale. Zastanawiała się, jak by je sfotografowała, gdyby miała przy sobie aparat.

– Tutaj nikt nas nie dostrzeże z powietrza. Do zmroku będziemy bezpieczni – powiedział Cole. Kiedy odwrócił wzrok od rysunków, dostrzegł tęskne spojrzenie Erin. – Może cię pocieszy, że w całej Australii są tysiące takich miejsc. To nie jest twoja ostatnia szansa sfotografowania starego obozowiska aborygenów.

Skinęła głową. Nie wiedziała, czy Cole wierzy we własne słowa, które sugerowały, że przeżyją, nie zginą. Nie zapytała go o to. Taka rozmowa wcale nie zwiększyłaby szans na przeżycie.

– Te rysunki rąk robią niesamowite wrażenie – powiedziała.

– To święte miejsce.

– Naprawdę? – Erin przyjrzała się piktogramom z nowym zainteresowaniem.

– Każde miejsce, które chociaż trochę się różni od otoczenia, jest dla aborygenów święte. Wszystkie źródła, dziwnie ukształtowane skały, wszystko, co nie jest porośniętą spinifeksem równiną albo wzgórzami, pokrytymi z rzadka eukaliptusami. – Blackburn zrzucił plecak i rozprostował ramiona. – Nie musimy się martwić, że ktoś tu wpadnie z wizytą. Nikt tu nie obozował od pojawienia się na kontynencie białego człowieka.

– Skąd wiesz?

– Nie ma potłuczonych butelek i puszek po piwie. – Wskazał na plecak. – Użyj go jako poduszki. Jeśli potrafisz, zaśnij. Przed nami długa noc marszu.

– Cała noc. Tak bardzo się boisz, że ktoś nas zauważy?

– Jeśli będziemy spali w dzień, a maszerowali nocą, będzie nam potrzeba mniej wody.

Erin po krótkim wahaniu zdecydowała się zadać pytanie, chociaż obiecywała sobie, że tego nie zrobi, bo odpowiedź i tak nic nie zmieni.

– Ile czasu zajmie nam droga do Gibb River?

– Cztery dni, jeśli nam się poszczęści. Bardziej prawdopodobne, że będzie to sześć dni. Druga połowa trasy jest cholernie ciężka, a w dodatku będziemy już wyczerpani.

– Na ile czasu starczy nam sił?

– Jeśli nie znajdziemy wody i wypijemy tylko tę z manierek, jutro skończy nam się zapas. Pojutrze ledwie będziemy trzymać się na nogach. – Cole usiadł, oparł się o skałę i nasunął kapelusz na oczy. – Jeśli dopisze nam szczęście, znajdziemy jakiś nie zaznaczony na mapie przeciek. Jeżeli nie, są inne sposoby.

Zanim Erin zdążyła zapytać, co to znaczy, Cole zasnął. Nie przypuszczała, że i jej się to uda, ale przejście tych niewielu kilometrów bardzo ją wyczerpało. W ostatniej chwili przed zapadnięciem w sen poczuła ulgę, że już dzisiaj nie będzie musiała wędrować w okrutnym słońcu.

Obudziła się dopiero, kiedy Cole obok niej się poruszył. Po natężeniu światła domyśliła się, że jest późne popołudnie. Blada, prawie niewidoczna błyskawica przecięła ciemnoszare niebo. Wisząca nad całą krainą rzeka chmur zmieniła się w zwartą, skłębioną pokrywę, która nie przynosiła wspaniałej, chłodnej wilgoci deszczu, tylko nie pozwalała ziemi ostygnąć.

– Jesteś pewien, że tu kiedykolwiek pada? – zapytała Erin przełykając ślinę w zaschniętych ustach.

– W końcu kiedyś zacznie. Ale nie dzisiaj. Chmury za kilka godzin znikną. To tylko ciche błyskawice. – Podniósł się, podał rękę Erin i pomógł jej wstać. – Więcej przejdziemy, jeśli wyruszymy jeszcze przed zmrokiem.

Cole włożył na ramiona plecak. Erin wyszła za nim ze schronienia pod skałami na nagą ziemię. Nawet kiedy słońce skryło się za horyzontem z błyskawiczną szybkością, która wciąż zaskakiwała Erin, przyzwyczajoną do długich, arktycznych wieczorów, żar wciąż bił od nagrzanego gruntu wyraźnie wyczuwalnymi falami. Wilgotność, chociaż tak wielka, że obezwładniająca, była jednak zbyt niska, żeby uchronić organizm ludzki przed odwodnieniem i zatrzymać na skórze pot spływający strużkami.

Cole szedł w równym rytmie, w świetle latarki sprawdzając wskazania kompasu, dopóki chmury się nie przerzedziły i nie odsłoniły gwiazd migoczących w gęstej masie na niebie południa. Droga Mleczna jak odległa fala jasności omywała jedną trzecią firmamentu. Niespodziewanie wystrzeliła w górę błyskawica, niewiele jaskrawsza od gwiazd. Księżyc również oświetlał okolicę srebrnym blaskiem.

Erin szła za Cole'em wśród spinifeksu i kamienistego skrubu. Jedynymi przerwami na odpoczynek były chwile, kiedy spoglądał na kompas, dopasowując jego wskazania do układu gwiazd lub czarnej nierównej linii horyzontu. Zwykle wybierał drogę w wyschniętych korytach strumieni, chociaż zalegał tam grząski piach. W ciemnościach miejsca, którymi kiedyś spływała woda, wydawały się o ton jaśniejsze od otoczenia i nie natrafiali w nich na tyle przeszkód.

Wypili ostatnie łyki wody w póżnonocnych, niemal chłodnych godzinach.

Kiedy gwałtowny świt wybuchnął na niebie, Erin ze zmęczenia chwiała się na nogach. Przez noc krajobraz wokół nich trochę się zmienił. Wzgórza były teraz bardziej strome i wyrastały z ziemi osobno, a nie w długich, niskich łańcuchach.

Cole wykorzystał światło, żeby przyśpieszyć wędrówkę. Mimo narastającego upału utrzymywał szybkie tempo marszu, aż znalazł mały jar u stóp wzniesienia, ocieniony rzadkimi eukaliptusami. Rozciągnął płachtę ratowniczą między dwoma gałęziami i mocno ją przywiązał, tworząc baldachim, pod którym mogli się przespać.