– Czeka pan od dwóch godzin? – wykrzyknęła Julie. – Na pewno zmarzł pan na kość.

Twarz trzymał odwróconą, najwyraźniej pochłonięty tym, co robi. Julie ogarnęło przedziwne pragnienie, by przykucnąć obok i dokładnie przyjrzeć się mu z bliska.

– Ma pan ochotę na kawę?

– Z przyjemnością. Zrobiła krok w stronę kafejki.

– Przyniosę. Jaka ma być?

– Czarna – powiedział Zack, z całych sił starając się opanować zdenerwowanie. Jechała na południowy wschód od Amarillo, a on ma przebyć czterysta mil na północny zachód. Popatrzył na zegarek, zaczął się śpieszyć. Minęło prawie półtorej godziny od chwili opuszczenia wozu naczelnika i ryzyko, że go złapią, rosło z każdą chwilą. Niezależnie od tego, dokąd ta dziewczyna jedzie, musi się z nią zabrać! Przede wszystkim należało zniknąć z Amarillo. Może wyruszyć z nią i przez godzinę jechać w złym kierunku, potem zawróci inną drogą.

Kelnerka musiała zaparzyć nowy dzbanek kawy i zanim Julie wróciła do samochodu z parującym kubkiem, jej wybawca już prawie kończył. Ziemię przykrywał kożuch śniegu, gruby teraz prawie na dwa cale. Kąsające smagnięcia zimnego wiatru wciąż się wzmagały, podrywały poły jej kurtki, napełniały oczy łzami. Ujrzała, jak mężczyzna zaciera zmarznięte dłonie, i od razu pomyślała o posadzie czekającej na niego od jutra – jeżeli zdoła dotrzeć tam na czas. Wiedziała, że w Teksasie trudno o pracę, zwłaszcza fizyczną, a jak oceniła, ten człowiek, podróżujący bez samochodu, pewnie bardzo potrzebuje pieniędzy. Dopiero teraz, gdy mężczyzna wyprostował się, zauważyła kanty na nogawkach całkiem nowych dżinsów. Pewnie je kupił, by zrobić dobre wrażenie na pracodawcy, pomyślała Julie i zaraz ogarnęła ją fala współczucia.

Nigdy dotąd nie brała autostopowiczów, po prostu się bała. Ale tym razem postanowiła zrobić wyjątek i to nie tylko dlatego, że zmienił koło i wyglądał sympatycznie, ale także z powodu tych nowych spodni -sztywnych, bez jednej plamki, zakupionych przez bezrobotnego, który całą nadzieję na jaśniejszą przyszłość wiązał z nowym miejscem pracy. I tylko jeden warunek: ktoś musi go podwieźć.

– Wygląda na to, że pan skończył – powiedziała, podchodząc bliżej.

Podała mu kubek, a on ujął go w czerwone z zimna ręce. Było w nim coś takiego, co sprawiało, że zawahała się, nim zaproponowała pieniądze. W końcu przełamała się. – Chciałabym zapłacić panu za zmianę koła – zaczęła, ale gdy potrząsnął przecząco głową, spytała: – W takim razie może pana podwieźć? Jadę na wschód.

– Byłbym bardzo wdzięczny – odparł Zack z uśmiechem. Schylił się i wyjął spod samochodu torby podróżne. – Jest mi po drodze.

Już w samochodzie powiedział, że nazywa się Alan Aldrich. Julie także przedstawiła się, ale żeby od razu postawić sprawę jasno, przy najbliższej okazji powiedziała „panie Aldrich”. Zrozumiał, odtąd zwracał się do niej „pani Mathison”.

Julie całkowicie się odprężyła. Zwrot „pani Mathison” podziałał kojąco, uspokajało natychmiastowe przyjęcie przez towarzysza podróży zaproponowanej przez nią konwencji. Ale potem, gdy zamilkł na długo, żałowała, że uparła się przy zachowaniu oficjalnych form. Wiedziała, że nie najlepiej wychodzi jej ukrywanie myśli i pewnie Aldrich szybko przejrzał jej chęć utrzymania go na dystans – bezsensowny afront, zważywszy na to, że proponując zmianę koła, wykazał jedynie rycerską chęć pomocy.

ROZDZIAŁ 17

Jechali pełne dziesięć minut, zanim Zack poczuł, jak dławiący niepokój powoli odpływa. Głęboko wciągnął powietrze – pierwszy swobodny oddech od wielu godzin. Nie, poprawił się w myślach, od miesięcy, nawet od lat. Uczucie beznadziejnej bezradności dręczyło go tak długo, że teraz, uwolniony od niego, poczuł niemal zawrót głowy. Obok przemknął czerwony samochód, który przy wjeździe na autostradę zajechał im drogę i w poślizgu zawirował na jezdni. Kolizji uniknęli tylko dlatego, że siedząca za kierownicą Julie prowadziła z rzadko spotykaną zręcznością, ale i tak od zderzenia dzieliło ich kilka cali. Niestety, ona także jechała zdecydowanie za szybko, z arogancką brawurą i lekkomyślnością typowymi, jak wiedział, dla Teksańczyków.

Zastanawiał się właśnie nad sposobem namówienia jej, by pozwoliła mu prowadzić, ale odezwała się pierwsza.

– Może pan się odprężyć, zwolniłam – powiedziała lekko rozbawionym głosem. – Nie chciałam pana przestraszyć.

– Nie bałem się – rzekł z niezamierzoną ostrością.

Popatrzyła na niego spod oka i na jej twarzy pojawił się pobłażliwy uśmiech.

– Zaparł się pan obiema rękami o deskę rozdzielczą, to mówi samo za siebie.

Dwie rzeczy uderzyły Zacka od razu: tak długo siedział w zamknięciu, by lekko kpiąca konwersacja pomiędzy dorosłymi odmiennej płci stała mu się całkiem obca – to raz, druga, to zapierający dech uśmiech dziewczyny. Zaczynał się w oczach, potem rozjaśniał całą twarz, zmieniając ją z dość ładnej w urokliwą. Myślenie o towarzyszce było o wiele przyjemniejsze od zastanawiania się nad sprawami, na które i tak nie miał wpływu, dlatego skupił się na niej. Poza odrobiną szminki jej twarz pozostawała wolna od makijażu. Dziewczyna zaskakiwała świeżością, ujmowała prostotą ułożenia lśniących, gęstych, brązowych włosów. Dawał jej najwyżej dwadzieścia lat. Ale jak na „dwudziestkę”, pomyślał, jest za pewna siebie.

– Ile pani ma lat? – zapytał wprost i natychmiast pożałował pytania. Jeżeli uda mu się uniknąć więzienia, od nowa będzie musiał uczyć się rzeczy, z którymi, jak niegdyś mu się zdawało, urodził się – zasad grzeczności, umiejętności prowadzenia rozmów z kobietami.

Ona jednak, zamiast okazać, jaka jest urażona, posłała mu ten swój hipnotyzujący uśmiech.

– Mam dwadzieścia sześć lat – powiedziała rozbawionym tonem.

– O Boże! – wyrwało mu się, zaskoczonemu własną niezręcznością. – To znaczy – wyjaśnił – nie sądziłem, że ma pani tyle lat.

Zdawała się wyczuwać jego zmieszanie, bo z uśmiechem powiedziała:

– Może dlatego, że dopiero od kilku tygodni.

Wolał nie ryzykować ponownego nietaktu; w milczeniu patrzył, jak wycieraczki cierpliwie rzeźbią półksiężyc w śniegu na szybie i zastanawiał się, czy pytanie, jakie przygotowywał, nie zawiera czegoś niestosownego. Wreszcie uznał kwestię za neutralną.

– Czym się pani zajmuje?

– Jestem nauczycielką.

– Nie wygląda pani.

Nie wiedział, dlaczego w jej oczach znów zaigrały iskierki wesołości, w dodatku zauważył, że powstrzymywała się, by nie wybuchnąć głośnym śmiechem. Kompletnie zdezorientowany, odezwał się ostro:

– Powiedziałem coś śmiesznego? Julie potrząsnęła głową.

– Skądże znowu, tak właśnie mówią wszyscy starsi. Zack nie wiedział, czy „starsi” miało odnosić się do niego, bo nie dało się ukryć, przy niej wyglądał na starca, czy żartowała z jego niezręcznych uwag dotyczących jej wieku i wyglądu. Właśnie się nad tym zastanawiał, gdy z jej ust padło pytanie, jak zarabia na życie. Wybrał pierwszy zawód, jaki przyszedł mu do głowy i nie kłócił się z tym, co już o sobie mówił.

– Pracuję w budownictwie.

– Naprawdę? Mój brat też buduje domy, ma firmę. Co konkretnie pan robi?

Zack tylko od biedy potrafiłby powiedzieć, którym końcem młotka wbija się gwoździe, i teraz żałował, że nie wybrał innego zajęcia albo, jeszcze lepiej, nie milczał.

– Ściany – odpowiedział wymijająco – buduję ściany.

Przestała patrzyć na drogę, czym wystraszyła go nie na żarty, a intensywność, z jaką na niego spojrzała, do reszty zbiła go z tropu.

– Ściany? – powtórzyła, a w jej głosie zabrzmiało zaskoczenie. Po chwili milczenia indagowała dalej: – A jaką ma pan specjalność?

– Właśnie ściany – mruknął pod nosem, wściekły na siebie za poruszenie tego tematu. – To moja specjalność, stawiam ściany.

Julie pomyślała, że za pierwszym razem musiała źle zrozumieć.

– Ściany ocieplające! – wykrzyknęła ucieszona. – Oczywiście, tym pan się zajmuje.

– Zgadza się.

– W takim razie dziwią mnie pańskie kłopoty ze znalezieniem pracy, fachowcy od ocieplania są w cenie.

– Ja nie jestem fachowcem – powiedział obojętnie. Nie miał ochoty ciągnąć tematu dalej.

Julie, słysząc jego odpowiedź, z trudem powstrzymała śmiech. Całą uwagę skupiła na prowadzeniu samochodu. Co za niezwykły człowiek, pomyślała. Nie wiedziała, czy darzy go sympatią i jest zadowolona z towarzystwa, czy wolałaby podróżować samotnie. W dodatku przez cały czas nie mogła pozbyć się niemiłego uczucia – Aldrich kogoś jej przypominał. Żeby mogła zobaczyć, choć przez chwilę, jego twarz bez okularów! Miasto zniknęło w lusterku, nad nimi rozciągało się ciężkie niebo, ponure we wcześnie zapadającym zmierzchu. Jechali już z pół godziny. Nagle Zack popatrzył w boczne lusterko i aż zdrętwiał z przerażenia. Jakieś pół mili za nimi jechał policyjny wóz i jak szalony migotał czerwonymi i niebieskimi światłami.

Po chwili usłyszał syrenę.

Dziewczyna też usłyszała; spojrzała w lusterko, zdjęła nogę z gazu i zjechała na pełne śnieżnych muld pobocze. Zack sięgnął do kieszeni kurtki, wyczuł kolbę pistoletu. Nie wiedział jeszcze, jak się zachowa, jeżeli gliniarz zajedzie im drogę. Radiowóz był tuż-tuż; Zack prawie widział twarze dwóch policjantów, siedzących na przednim siedzeniu. Samochód przemknął obok… i za chwilę zniknął im z oczu.

– Gdzieś przed nami musiał być wypadek – powiedziała. Wjechali na wzgórze i zatrzymali się na zaśnieżonej szosie, na końcu czegoś, co przypominało przynajmniej pięciomilowy korek. Chwilę później minęły ich na sygnale dwie karetki.

Poziom adrenaliny opadł; Zack siedział roztrzęsiony i słaby. Poczuł się, jak gdyby nagle utracił zdolność żywszego reagowania na cokolwiek. A przecież musiał zrealizować dokładnie przemyślany plan ucieczki, który, choćby z powodu swej prostoty, powinien się powieść. I tak by się stało, gdyby Hadley nie przełożył terminu wyprawy do Amarillo. Przez to opóźnienie wszystko potoczyło się inaczej niż powinno. Nie był nawet pewien, czy umówiony człowiek dalej czeka na telefon w hotelu w Detroit, po którym miał wynająć samochód i jechać do Windsoru. A Zack, dopóki nie oddalą się od Amarillo, nie chciał prosić dziewczyny o zatrzymanie się koło telefonu. Co więcej, choć Kolorado leżało zaledwie o 130 mil stąd, za wąskim pasem Oklahomy, aby tam się dostać, powinien jechać na północny zachód. Przyszło mu do głowy, że na jego mapie, prócz Kolorado, mogą być także widoczne fragmenty Oklahomy i Teksasu i postanowił spróbować w y -szukać inną drogę, która zaprowadzi go do upragnionego miejsca. Poruszył się niespokojnie.

– Chyba rzucę okiem na mapę.

Julie pomyślała, że chce sprawdzić, którędy prowadzi droga do miasta w Teksasie, gdzie czeka na niego praca.

– Dokąd się pan wybiera? – zapytała.

– Ellerton – odpowiedział z uśmiechem. Sięgnął za złożone oparcie siedzenia po torbę leżącą przy tylnych drzwiach samochodu. – Tę pracę załatwiałem w Amarillo. Ale na placu budowy jeszcze nie byłem – dodał na wypadek, gdyby zapytała o szczegóły.

– Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek słyszała o Ellerton. – Kilka chwil później, gdy starannie rozłożył mapę, z przypiętą do niej, zapisaną na maszynie kartką, Julie zapytała: – Znalazł pan?

– Nie. – Aby odwieść ją od dalszych pytań o nieistniejącą miejscowość, pomachał do niej kartką i odwrócił się, by z powrotem wsadzić ją do torby. – Tu mam dokładne wskazówki, trafię bez kłopotu – wyjaśnił.

Kiwnęła głową, z uwagą patrzyła na znajdujący się przed nim zjazd.

– Chyba pojadę tamtędy i ominę miejsce wypadku.

– Dobry pomysł. – Zwykła wiejska droga z początku biegła mniej więcej równolegle do autostrady.

– Może jednak nie taki dobry – powiedziała Julie, gdy coraz bardziej odbijali w prawo.

Zack nie odpowiedział. Przy skrzyżowaniu przed nimi widać było nieczynną stację benzynową, na skraju pustego placu stała budka telefoniczna, drzwi były otwarte.

– Jeżeli może pani się zatrzymać, chciałbym zatelefonować. To nie potrwa długo.

– Nie ma sprawy. – Julie zaparkowała pod lampą uliczną, niedaleko budki, i patrzyła, jak jej towarzysz podróży wkracza w plamę światła. Zmrok zapadł wcześniej niż zwykle. Burza zdawała się ich doganiać, miotając śniegiem z siłą niezwykłą nawet jak na te okolice Teksasu, znane z gwałtownych zmian pogody. Aby wygodniej jej było prowadzić, postanowiła zdjąć obszerną kurtkę i włożyć rozpinany sweter. Z nadzieją, że usłyszy prognozę pogody, włączyła radio, potem wysiadła, podeszła do tylnych drzwi samochodu i otworzyła je.

Usłyszała, jak spiker z Amarillo zachęca do kupna nowego samochodu w firmie Wilson Ford:

„Bob Wilson sprzeda za najlepszą cenę, zawsze i wszędzie…”

Czekając na komunikat, zdjęła kurtkę i wyciągnęła z walizki brązowy, moherowy sweter. W oczy rzuciła jej się wystająca z torby Zacka mapa. Nie wzięła swojej, a nie do końca była pewna, czy droga, którą jadą, połączy się z autostradą i czy jej pasażerowi nie byłoby wygodniej pojechać dalej z kimś innym. Spojrzała w stronę budki. Chciała spytać o pozwolenie, unosząc mapę, ale on, zajęty rozmową, stał odwrócony do niej plecami. Założyła, że nie miałby n i c przeciwko temu. Przytrzymując rogi, które wiatr wyrywał z rąk, rozłożyła mapę na tylnych drzwiach samochodu.