Dopiero po chwili zorientowała się, że nie widzi Teksasu, lecz Kolorado. Zaskoczona, spojrzała na dołączoną kartkę. Dokładnie na 26,4 mili za Stanton – czytała – znajdziesz się na nieoznakowanym skrzyżowaniu. Teraz zacznij wyglądać wąskiej, bitej drogi odchodzącej w prawo i znikającej wśród drzew jakieś piętnaście jardów od szosy. Dom znajduje się na końcu tej drogi, około pięciu mil od miejsca skrętu. Nie widać go ani z szosy, ani z gór.

Julie ze zdumienia otworzyła usta. A więc on nie zdąża za pracą do Teksasu, ale do jakiegoś domu w Kolorado?!

W radiu skończyły się reklamy i spiker powiedział: „Za chwilę podamy szczegóły o zbliżającej się burzy, ale najpierw najświeższe wiadomości z biura szeryfa…”

Julie prawie nie słyszała, patrzyła na wysokiego mężczyznę w budce telefonicznej i znów poczuła dręczące uczucie… skąd go zna? Stał odwrócony do niej plecami, okulary trzymał w ręce. Jakby czując jej wzrok, obejrzał się. W jej rękach dojrzał mapę, a Julie, niemal równocześnie, wyraźnie zobaczyła jego twarz.

„Dzisiaj po południu, około godziny czwartej – mówił glos w radiu – funkcjonariusze służby więziennej odkryli, że z więzienia w Amarillo uciekł skazany za morderstwo Zachary Benedict…”

Jak zahipnotyzowana patrzyła na surową, zapadniętą twarz.

Rozpoznała ją.

– Nie! – krzyknęła, gdy rzucił słuchawkę i biegiem ruszył w jej stronę. Szarpnęła drzwi samochodu i przez przednie siedzenie sięgnęła, by zamknąć te od strony pasażera, ale sekundę się spóźniła. Zack dopadł samochodu i złapał ją za rękę. Przerażenie obezwładniało ją, ale i dodawało sił. Uwolniła się i bokiem wysunęła na zewnątrz. Padając, uderzyła biodrem o ziemię, ale zaraz zerwała się na nogi i biegła, ślizgając się na śniegu; wołała o pomoc, choć wiedziała, że znikąd nie może jej oczekiwać. Złapał ją od razu, szarpnął do tyłu i przycisnął do samochodu.

– Zamknij się i stój spokojnie! – warknął.

– Możesz zabrać wóz! – krzyknęła Julie. – Weź go, tylko mnie zostaw.

Nie zwracał na nią uwagi, rozglądał się za mapą, zaniesioną przez wiatr do pordzewiałego pojemnika na śmieci, stojącego piętnaście stóp dalej, po tym jak Julie wypuściła ją z rąk. Jak na zwolnionym filmie zobaczyła, że wyjmuje z kieszeni czarny przedmiot – pistolet! -i mierzy w jej stronę, potem schyla się po mapę. Rany boskie, on ma broń!

Nie mogła opanować drżenia ciała. Z niedowierzaniem, na granicy histerii, słyszała, jak głos w radiu potwierdza jeszcze raz wiadomość: „Benedict jest niebezpiecznym przestępcą, jest uzbrojony. W przypadku napotkania go należy zawiadomić policję w Amarillo. Nie nawiązywać ze skazanym kontaktu. Drugi zbiegły więzień, Dominie Sandini, znajduje się już pod kluczem…”

Pod Julie ugięły się nogi. Patrzyła, jak mężczyzna zbliża się, w jednej ręce trzyma broń, w drugiej mapę. Reflektory nadjeżdżającego samochodu oświetliły wzniesienie ćwierć mili przed nimi; Zack schował broń do kieszeni, ale nie wyjmował ręki.

– Wsiadaj! – rozkazał.

Julie obejrzała się na nadjeżdżającego pickupa i rozpaczliwie kalkulowała, czy ma szanse zwrócenia uwagi kierowcy.

– Nawet nie próbuj – ostrzegł śmiertelnie poważnym głosem.

Serce w jej piersi biło jak oszalałe, obserwowała, jak na skrzyżowaniu auto skręca w lewo. Nie miała wyboru – posłuchała rozkazu. Nie tutaj, jeszcze nie, pomyślała. Instynkt podpowiadał, że ta okolica jest zbyt mało uczęszczana, by mogła liczyć na jakąkolwiek pomoc.

– Ruszaj się! – Ujął ją za ramię i pchnął w stronę samochodu. Julie Mathison, w gęstniejącym zmroku zimowego wieczora, szła niepewnie po zaśnieżonym placu obok uzbrojonego, zbiegłego mordercy, mierzącego do niej z pistoletu. Ogarnęło ją przerażające uczucie: są bohaterami jego filmu, tego, w którym zakładnik zostaje zabity.

ROZDZIAŁ 18

Ręce się jej trzęsły, gdy sięgała do kluczyków w stacyjce, ze zdenerwowania omal nie zalała silnika. Poczuła, jak nogi drżą jej ze strachu. Zack obserwował ją z obojętną miną.

– Jedź – warknął. Motor wreszcie zapalił. Julie udało się zawrócić i wyjechać z parkingu, ale przy drodze stanęła. Była tak sparaliżowana przerażeniem, że nie mogła wykrztusić oczywistego pytania.

– Mówiłem, ruszaj!

– W którą stronę? – krzyknęła. Nienawidziła siebie za pokorny ton, a jeszcze bardziej tego drania na siedzeniu obok, sprawcy jej niepohamowanego strachu.

– Wracamy tą samą drogą.

– Co takiego?!

– Słyszałaś.

Była godzina szczytu i na zaśnieżonej szosie, w pobliżu miasta, samochody toczyły się w ślimaczym tempie długim sznurem. Napięte milczenie stawało się nie do zniesienia. Julie rozpaczliwie starała się opanować roztrzęsione nerwy, spróbować zastanowić się nad szansą ucieczki. Wyciągnęła drżącą dłoń, by zmienić stację w radiu. Spodziewała się z jego strony protestu, ale Zack milczał. Pokręciła gałką i w samochodzie rozległ się głos disc jockeya, z przejęciem zapowiadającego kolejną piosenkę country. Samochód wypełniły dźwięki „Ali My Exs Live in Texas”.

George Strait śpiewał, a Julie przyglądała się twarzom kierowców, zdążających do domu po długim dniu. Mężczyzna w explorerze obok słuchał najwyraźniej tej samej stacji i na kierownicy wystukiwał rytm melodii. Zauważywszy jej wzrok, uprzejmie skinął głową, ale po chwili dalej patrzył przed siebie. Niczego nie zauważył, pomyślała; gdyby to on znalazł się na jej miejscu, nic nie wzbudziłoby jej podejrzeń. Wszystko było w porządku. Poza jednym.

Z siedzenia obok, jak gdyby nigdy nic, zbiegły morderca terroryzował ją bronią! Właśnie ten pozorny spokój, tak sprzeczny z koszmarną rzeczywistością, wyrwał Julie z odrętwienia, pchnął do działania. Na szosie zrobiło się luźniej, samochody przyśpieszały. Jej desperacja zaowocowała nagłym olśnieniem. Od jakiegoś czasu mijali samochody, które wpadły do rowu. A gdyby tak spowodować poślizg? Skręcić w prawo, a potem, gdy będą wpadać do rowu, odbić w lewo. Drzwi po jej stronie powinny dać się otworzyć, on znajdzie się w pułapce. Taki manewr bez trudu udałoby się wykonać jej własnym samochodem, zachowania wozu napędzanego na cztery koła nie potrafiła przewidzieć.

Zack zauważył, że dziewczyna rozgląda się po szosie. Czuł rosnącą w niej panikę i obawiał się, że w każdej chwili strach może pchnąć ją do desperackiego czynu.

– Rozluźnij się! – powiedział rozkazującym tonem.

Przerażenie Julie sięgnęło zenitu i nagle przemieniło się w szaleńczą furię.

– Rozluźnić się! – wybuchnęła trzęsącym się z oburzenia głosem. Otarła czoło i popatrzyła na niego z wściekłością. – Jak to sobie, na Boga, wyobrażasz, z facetem u boku, mierzącym do mnie z pistoletu! No powiedz!

Ma rację, pomyślał Zack. Dla nich obojga będzie lepiej, jak się uspokoi, zanim zrobi coś takiego, co będzie oznaczać koniec drogi.

– Nie denerwuj się – rzekł spokojnym głosem.

Julie patrzyła przed siebie. Ruch na drodze zelżał jeszcze bardziej, samochody poruszały się szybciej. Teraz zaczęła rozważać uderzenie blazerem w jadące najbliżej auta i spowodowanie kraksy. Przy takim wypadku policja byłaby niezbędna, a o to w końcu chodziło.

Ale ona i inni Bogu ducha winni automobiliści mogliby nie przeżyć wypadku. Albo zginąć od kul Zacharego Benedicta.

Właśnie zaczynała zastanawiać się, ile naboi ma w magazynku i czy zdobyłby się na strzelanie do niewinnych ludzi, gdy usłyszała jego spokojny, uprzejmy ton, jakiego zwykle używają dorośli, by uspokoić rozhisteryzowane dziecko:

– Jeżeli będziesz postępować rozsądnie, Julie, nic złego cię nie spotka. Muszę dojechać do granicy stanu, a ty masz samochód – proste. Chyba ten wóz nie znaczy dla ciebie aż tyle, by ryzykować dla niego życie, nie próbuj się mnie pozbyć. Masz tylko jechać w sposób nie zwracający na nas uwagi. Jeśli gliny mnie dorwą, wybuchnie strzelanina – ty znajdziesz się w jej centrum. Więc bądź grzeczną dziewczynką i odpręż się.

– Chcesz, bym się rozluźniła – powiedziała, nie mogąc już dłużej znieść jego dobrotliwego tonu i swoich napiętych do ostateczności nerwów – to daj mi broń, a pokażę ci, jaka potrafię być spokojna!

Ujrzała, jak w odpowiedzi marszczy brwi. Ale milczał i prawie uwierzyła, że naprawdę nie zamierza jej skrzywdzić, przynajmniej dopóki nie spróbuje przeszkadzać mu w ucieczce. Strach odpływał, w jego miejsce wzbierała wściekłość z powodu udręki, na jaką ją narażał.

– Poza tym – ciągnęła gniewnie – nie mów do mnie, jakbym była małym dzieckiem. I nie nazywaj mnie Julie, skończyło się! Byłam dla ciebie panią Mathison wtedy, gdy myślałam o tobie jak o szukającym pracy, przyzwoitym, miłym człowieku, który kupił te cholerne dżinsy, by zrobić wrażenie na pracodawcy. Gdyby nie one, nie znalazłabym się w takiej parszywej sytuacji… – Ku swemu przerażeniu poczuła w oczach piekące łzy. Szybko rzuciła mu nienawistne spojrzenie i dalej patrzyła na drogę przed sobą.

Zack uniósł brwi i przyglądał się jej w milczeniu. W głębi duszy był zaskoczony i, choć niechętnie, musiał przyznać, że ten pokaz odwagi zaimponował mu. Odwrócił głowę i patrzył na coraz bardziej pustą drogę, na gęsty, bez przerwy sypiący śnieg, który jeszcze przed paroma godzinami zdawał się nieprzychylnym zrządzeniem losu, a teraz, odwracając uwagę policji, zajmującej się grzęznącymi w zaspach pechowcami, zamiast od razu energicznie rozpocząć poszukiwania zbiegłego więźnia, okazywał się wybawieniem.

No i miał szczęście, że nie jedzie tym małym, wynajętym samochodem, który odholowano, ale ciężkim pojazdem napędzanym na cztery koła, z łatwością mogącym poruszać się po nieodśnieżonej bocznej drodze, jaką mieli pokonać, by dotrzeć w góry Kolorado. Wszystkie te niefortunne wydarzenia, jakie przez ostatnie dwa dni niemal doprowadzały go do szaleństwa, w ostatecznym rozrachunku okazały się szczęśliwe. Dostanie się w góry Kolorado – dzięki Julie Mathison. Pani Mathison – z uśmiechem poprawił się w myślach. Wygodniej rozparł się w fotelu. Na wspomnienie usłyszanej wcześniej wiadomości rozbawienie zniknęło równie szybko, jak się pojawiło. O Dominicu Sandinim mówiono jak o „drugim zbiegłym więźniu”, którego „pojmano i przewieziono do aresztu”. Gdyby Sandini trzymał się planu, naczelnik Hadley raczej pyszniłby się przed dziennikarzami lojalnością „zaufanego” więźnia, a nie mówił o jego ujęciu.

Zack starał się wmówić sobie, że informacje w wiadomościach były po prostu mało precyzyjne i Dominica Sandiniego mylnie określano mianem „zbiegłego”. Dość ponurych myśli! Całą uwagę skupił na siedzącej za kierownicą młodej nauczycielce. Potrzebował jej i samochodu, ale musiał przyznać: komplikowała sytuację. Prawdopodobnie zorientowała się, że zmierza do Kolorado; co więcej, mogła widzieć wystarczająco dużo, by wskazać policji kryjówkę.

Jeżeli puści ją wolno na granicy Teksasu i Oklahomy lub trochę dalej na północ, na granicy z Kolorado, to dziewczyna opisze samochód i trasę ucieczki. Jego twarz na pewno przypomniała już telewizja całego kraju, nie ma więc co liczyć, że nie zostanie rozpoznany podczas wynajmowania samochodu. Poza tym policja miała uważać, że poleciał do Detroit, a później przekroczył granicę z Kanadą.

Pojawienie się Julie Mathison mogło być dla jego planów szczęśliwym albo pechowym zbiegiem okoliczności. Jednak, chociaż była dla niego śmiertelnym zagrożeniem, nie przeklinał losu za zesłanie jej osoby, wolał spokojnie zaczekać, aż sprawy ułożą się same, a tylko dołożyć starań, by najbliższe godziny uczynić łatwiejszymi do zniesienia. Przypomniał sobie, o czym ostatnio mówiła – dobry sposób na rozpoczęcie w miarę neutralnej rozmowy – i sięgnął do tyłu po termos z kawą.

– Dlaczego nie podobają ci się moje dżinsy?

– Co takiego? – Popatrzyła na niego zaskoczona.

– Usłyszałem coś o „cholernych dżinsach”, jako jedynym powodzie zabrania mnie do samochodu – wyjaśnił, nalewając kawę do nakrętki termosu. – Co z tymi dżinsami?

Julie z trudem opanowała wybuch histerycznego śmiechu. Tu chodzi o jej życie, a jemu zachciewa się rozważań o modzie!

– Co miałaś na myśli? – nalegał.

Już miała odburknąć ze złością, ale przyszły jej do głowy dwie rzeczy: szaleństwem jest drażnienie uzbrojonego człowieka, to jedno, po drugie, jeżeli uda jej się sprawić rozmową o błahostkach, by się odprężył i mniej uważnie jej pilnował, znacznie zwiększy szanse na uwolnienie się. Zmusiła się do przybrania uprzejmego, obojętnego tonu, wzięła głęboki oddech i nie odwracając wzroku od drogi, powiedziała:

– Zauważyłam, że twoje dżinsy są całkiem nowe.

– A co to miało wspólnego z propozycją podwiezienia mnie?

W głosie Julie zabrzmiało rozgoryczenie z powodu wykazanej naiwności.

– Ponieważ nie miałeś samochodu, a z tego, co mówiłeś, wynikało, że jesteś bez pracy, założyłam, że nie masz zbyt dużo pieniędzy. Opowiadałeś o przyszłym zajęciu, do tego zauważyłam zaprasowane kanty na twoich dżinsach… – Głos jej się załamał. Uświadomiła sobie z niesmakiem, że nie ma do czynienia z nędzarzem, za jakiego go wzięła, ale t filmowym gwiazdorem ocenianym na miliony dolarów.