Pewnie opuściła Keaton, pomyślał, i wybrała się do miejsc zwykle odwiedzanych latem przez znudzone, bogate dziewczęta. Ale dopiero dwa tygodnie później, gdy wezwano go do włamania niedaleko jej domu, zrozumiał, do jakiego stopnia dziewczyna zawładnęła jego myślami. Wjechał na wzgórze, którego żaden włamywacz o zdrowych zmysłach nie forsowałby na piechotę, pod jej dom, pod pretekstem sprawdzenia, czy wszystko jest w porządku. W oknie od tyłu paliło się światło. Wysiadł z wozu… powoli, niechętnie, jak gdyby jego nogi wiedziały o tym, czego rozum nie chciał przyjąć: to, co się teraz zacznie, może trwać długo i skończyć się fatalnie.

Uniósł rękę do dzwonka i zaraz opuścił. To szaleństwo, pomyślał i odwrócił się, by odejść. Wtedy frontowe drzwi otworzyły się i stanęła w nich ona. Nawet w prostej, różowej bluzeczce i białych szortach Katherine Cahill wyglądała tak czarująco, aż zapierało dech. Jednak tego wieczora zachowywała się inaczej, jej poważny, miękki głos brzmiał mniej zalotnie, bardziej szczerze.

– Czego pan sobie życzy, oficerze Mathison?

W obliczu jej spokojnego, dojrzałego sposobu bycia Ted poczuł się jak głupiec.

– W okolicy miało miejsce włamanie – udało mu się wykrztusić – niedaleko stąd. Przyjechałem sprawdzić…

Z niedowierzaniem patrzył na zamykające się mu przed nosem drzwi. I zaraz usłyszał własny głos:

– Katherine! Przestań…

Drzwi otworzyły się. Zobaczył Katherine uśmiechniętą, z głową przechyloną na bok.

– Czego sobie życzysz? – powtórzyła, śmiało patrząc mu w oczy.

– Boże! Sam nie wiem…

– Ależ wiesz. Co więcej – mówiła z przekorą w głosie – nie sądzę, by syn wielce szanowanego w Keaton wielebnego Mathisona powinien kłamać w sprawach swych uczuć i używać słów takich jak „bzdura” czy wymieniać imię Boga nadaremnie.

– A więc o to chodzi? – wybuchnął Ted, zupełnie wytrącony z równowagi. Uniknie losu, jaki za chwilę mógł sobie zgotować, pomyślał. – Uważasz, że spanie z synem duchownego dostarczy ci dodatkowej podniety? Chciałabyś dowiedzieć się, jak my uprawiamy miłość?

– Czy ktoś tu wspominał o seksie, panie oficerze?

– Teraz rozumiem – ciągnął oburzonym głosem – podniecają cię gliniarze. Wydaje ci się, że ze mnie to taki Bruce Willis i myślisz, że przespanie się z…

– A ty znowu o seksie! Nie potrafisz myśleć o niczym innym?

Zakłopotany i zły na siebie, wsunął ręce do kieszeni i popatrzył na nią z wściekłością.

– Jeżeli nie chodzi ci o seks ze mną, to o co, do cholery?

Wyszła na werandę, opanowana i pewna siebie. Nie czekał na odpowiedź, złapał ją za ramię i przyciągnął bliżej swego zgłodniałego ciała. Wyszeptała:

– O małżeństwo. I przestań wreszcie przeklinać.

– O małżeństwo?! – wybuchnął.

– Czyżbyś był zaskoczony, kochanie?

– Jesteś szalona.

– Na twoim punkcie – przyznała. Wspięła się na palce, dłońmi przesunęła po jego piersi, potem objęła za szyję. Ciało Teda zapłonęło jak dotknięte pochodnią. – Masz szanse zrehabilitowania się za ostatni pocałunek, sprawiłeś mi ból. Nie podobało mi się.

Wyzbyty wszelkich oporów, Ted pochylił głowę i dotknął ustami jej miękkich warg. Jęk Katherine pozbawił go resztek samokontroli. Przywarł do jej ust, dłońmi gładził jej ciało, przyciągnął jej biodra ciasno do swoich, ale już całował czulej, łagodniej… coraz namiętniej. Smakowała niczym raj i on znalazł się w raju; piersi, wypełniające mu dłonie, stwardniały; ich ciała dopasowały się, jakby wyrzeźbione wyłącznie dla siebie. Po długiej chwili, gdy wreszcie zdołał unieść głowę, głos miał zachrypły namiętnością, nie potrafił oderwać dłoni od jej ciała.

– Oszaleliśmy.

– Na swoim punkcie – zgodziła się. – Myślę, że wrzesień to piękny miesiąc, najlepszy na ślub, nie sądzisz?

– Nie. – Uniosła głowę i popatrzyła na niego. Jak przez mgłę usłyszał swój głos: – Wolę sierpień.

– Możemy pobrać się w sierpniu, na moje dwudzieste urodziny, ale to bardzo gorący miesiąc.

– Z pewnością nie tak, jak ja. Usiłowała udać oburzoną, ale w końcu zachichotała.

– A fe! Coś takiego z ust syna duchownego!

– Jestem zwyczajnym mężczyzną, Katherine – ostrzegł ją, choć tak naprawdę wcale nie chciał, by się z nim zgodziła. Chciał, by wierzyła w te wszystkie wspaniałe cechy, jakie w nim zobaczyła, bo przy niej czuł się mocny, czuły, silny i mądry. Wiedział jednak, że powinna mieć więcej czasu na poznanie go bliżej. – Jeżeli chodzi o mnie, może być wrzesień.

– A ja jednak wolę sierpień – powiedziała, obserwując z uśmiechem jego twarz – bo przypuszczam, że skoro w rodzinie masz księdza, to będziesz się upierał, byśmy zaczekali aż do ślubu.

Tedowi udało się zrobić niewinną minę.

– Z czym?

– Z kochaniem się.

– Jak pewnie zauważyłaś, nie ja jestem duchownym, tylko mój ojciec.

– No to kochaj mnie!

– Nie tak szybko! – Nagle Ted zdał sobie sprawę z niezręczności sytuacji. Musi upierać się, by poczekali z konsumpcją ich związku do dnia ślubu – bo tego się po nim spodziewała, chociaż jeszcze godzinę temu ani myślał się żenić.- Nie wezmę ani centa od twojego ojca. Dopóki nie skończę prawa, będziesz żoną zwykłego gliniarza.

– W porządku.

– Twoim rodzicom nie spodoba się pomysł wyjścia za mnie.

– Tatuś się przyzwyczai.

Jak się przekonał, miała rację. W sprawianiu, by postępowano zgodnie z jej wolą, Katherine była mistrzynią. Wszyscy, łącznie z rodzicami, jedli jej z ręki. Wszyscy prócz Teda. Po sześciu miesiącach miał dość wiecznie nieposprzątanego domu i gotowych dań z puszki. A przede wszystkim nie umiał przyzwyczaić się do jej humorów i zaskakujących żądań.

Kuchnię omijała z daleka, utrzymywanie porządku nie budziło jej entuzjazmu. A już z pewnością nie zamierzała zostać matką. Na wiadomość, że jest w ciąży – dwa lata po ślubie! – wpadła w histerię, i gdy poroniła, była zachwycona. Dla Teda jej reakcja była ostatecznym argumentem przemawiającym za zgodą na rozwód. Rozwód, którym straszyła go, ilekroć odmawiał spełnienia jej zachcianek!

Głos Carla przerwał jego rozmyślania. Popatrzył na starszego brata.

– Nie ma sensu wspominać o Benedikcie przy mamie i ojcu. Jeżeli Julie znalazła się w niebezpieczeństwie, utrzymajmy to przed nimi w tajemnicy jak długo się da.

– Masz rację.

ROZDZIAŁ 22

– Zgubiliśmy się, chyba sam widzisz! Dokąd, na Boga, my jedziemy? Co tu możemy znaleźć, chałupkę drwali? – odezwała się Julie głosem rozedrganym nerwowym napięciem.

Przez płatki śniegu, gęsto oblepiające przednią szybę, ledwie widziała drogę. Już od dłuższej chwili jechali boczną drogą, stromo wspinającą się w góry niekończącą się serią ostrych zakrętów, takich, które nawet w lecie przyprawiałyby o zawrót głowy; teraz, na śliskim śniegu, przy bardzo złej widoczności, jazda tędy zdawała się graniczyć z szaleństwem. A w momencie, gdy wydawało się, że już nie może być gorzej, wjechali w krętą drogę, tak wąską, iż samochód co chwilę ocierał się o gałęzie potężnych, czarnych sosen, rosnących po obu stronach.

– Jesteś zmęczona, widzę to – powiedział jej pasażer. – Gdybym wiedział, że nie będziesz próbowała wyskoczyć z wozu, poprowadziłbym sam i dał ci odpocząć.

Od chwili pocałunku przed prawie dwunastoma godzinami Zack traktował Julie z kurtuazją jeszcze bardziej przerażającą niż poprzednie wybuchy gniewu. Nie mogła uwolnić się od przekonania, że zmienił plany względem jej osoby, dlatego wszelkie próby nawiązania beztroskiej rozmowy spotykały się z jej uszczypliwymi uwagami. Zachowywała się jak jędza, i za to też go obwiniała.

Zignorowała ostatnie słowa i tylko ledwie dostrzegalnie wzruszyła ramionami.

– Według mapy i instrukcji jedziemy w dobrym kierunku – odezwała się w końcu – ale nie ma tam nic o drodze wznoszącej się pionowo! To samochód, a nie samolot czy pług śnieżny!

Podał jej napój zakupiony w sklepiku przy stacji benzynowej, na której zaopatrzyli się w paliwo, i gdzie Zack znowu eskortował ją w drodze do toalety. Jak poprzednio, uniemożliwił Julie zablokowanie drzwi, a potem sprawdził, czy nie została po niej jakaś kartka z informacją. Nie skomentował ani słowem jej skarg na fatalne warunki jazdy. Więc zamilkła.

W innych okolicznościach zachwyciłby ją zapierający w piersiach dech widok majestatycznych, pokrytych śniegiem gór i strzelistych sosen, teraz całą uwagę musiała skupić na utrzymaniu się na drodze. Miała nadzieję, że wreszcie, po tej niekończącej się podróży, są blisko celu, bo już ponad dwadzieścia minut temu zjechali z w miarę przyzwoitego traktu. Teraz, w strasznej śnieżnej zadymce, pięli się w górę drogą niewiele szerszą od samochodu.

– Mam nadzieję, że ten, kto dał ci tę mapę i instrukcje, choć raz tędy przejechał – powiedziała.

– A już myślałem, że wolałabyś, byśmy się zgubili – zażartował.

Nie reagowała na przyjazne rozbawienie brzmiące w jego głosie.

– Na pewno byłabym zachwycona, gdybyś ty zniknął, bo z tobą nie mam najmniejszej ochoty gubić się w tej głuszy! Prawda jest taka, że przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny prowadziłam bez przerwy, do tego przy okropnej pogodzie, i jestem zupełnie wyczerpana…

Urwała, przerażona widokiem wąskiego drewnianego mostku tuż przed nimi. Jeszcze dwa dni temu w Kolorado panowała, jak na tę porę roku, wyjątkowo wysoka temperatura i topniejący śnieg zamienił niewielkie, jak ten, strumyczki, w głębokie, rwące potoki, występujące z brzegów.

– Ten most nie wygląda bezpiecznie. Woda jest za wysoka…

– Nie mamy wyboru. – Niepokój w jego głosie i własny strach zrobiły swoje – mocno nacisnęła na hamulec.

– Nie zamierzam wjeżdżać na ten przeklęty most!

Zack dotarł za daleko, by się teraz cofnąć, poza tym zawrócenie na wąskiej, śliskiej drodze nie było możliwe. Ani zjechanie tyłem po tych serpentynach. Trakt odśnieżano niedawno – być może nawet ostatniego ranka – jakby Matt Farrell, dowiedziawszy się o ucieczce Zacka, domyślił się, dlaczego w rozmowie przed kilkoma tygodniami przyjaciel prosił go o telefoniczne przekazanie komuś dokładnych wskazówek, jak trafić do domku w górach. Najwyraźniej to Matt kazał oczyścić drogę, by Zack mógł dotrzeć do domu, gdyby zechciał się tam ukryć. Ale tutaj nic nie mogli poradzić – stali przed mostem nie wyglądającym zbyt pewnie. W dole wzburzony potok niósł potężne konary, płynące na tyle szybko, że mogły poważnie nadwerężyć drewnianą konstrukcję.

– Wysiadaj – polecił Zack.

– Mam wysiąść i zamarznąć na śmierć?! A więc to przez cały czas planowałeś! Żebym dowiozła cię aż tutaj, a potem zginęła z zimna w śniegu. – Żadna ze zgryźliwych uwag, jakimi dręczyła go przez cały dzień, nie była w stanie popsuć jego dobrego humoru, ale teraz udało się. Zack zacisnął szczęki, a gdy się odezwał, w jego głosie brzmiał zimny gniew.

– Wysiadaj – warknął – sam poprowadzę przez most. Jeżeli wytrzyma, przejdziesz pieszo i wsiądziesz na drugim brzegu.

Julie nie trzeba było długo namawiać. Ciasno otuliła się swetrem, otworzyła drzwi i wysiadła. O dziwo! Poczucie bezpieczeństwa szybko przerodziło się w inne – absurdalne w tych okolicznościach. Patrzyła, jak Zack przesuwa się na miejsce kierowcy i czuła coraz większe wyrzuty sumienia. Wstydziła się swojego tchórzostwa i równocześnie niepokoiła o jego bezpieczeństwo. A wszystko zanim jeszcze sięgnął do tyłu, wyciągnął jej kurtkę i dwa koce Carla i podał przez otwarte drzwi ze słowami:

– Owiń się porządnie. Jeżeli most runie, poszukaj węższego miejsca i przeskocz na drugi brzeg. Na szczycie tego wzgórza znajdziesz dom z telefonem i całą masą żarcia. Możesz przeczekać tam śnieżycę i wezwać pomoc.

Powiedział „jeżeli most runie” z kamiennym wyrazem twarzy, bez cienia emocji w głosie. Julie przeszedł dreszcz: Zachary Benedict ryzykował życie z całkowitą obojętnością! Jeżeli most się załamie, razem z samochodem wyląduje w wezbranym, lodowatym potoku. Przytrzymała klamkę, by nie zatrzasnął drzwi.

– Jeżeli nie wytrzyma – rzekła – podam ci linę albo gałąź, cokolwiek, żebyś mógł wydostać się na brzeg.

Nie słuchał do końca, zatrzasnął drzwi. Julie, drżąc z zimna, ciaśniej otuliła się kurtką i przycisnęła do piersi koce. Przez chwilę koła samochodu obracały się w śniegu, potem złapały podłoże i pojazd, cal po calu, zaczął posuwać się do przodu. Julie brnęła przez śnieg w stronę mostu i modliła się w duchu. Na brzegu zatrzymała się i spojrzała na rwącą wodę, próbując ocenić głębokość. W dole zakłębiło się, po chwili podrzucany prądem konar znalazł drogę. Wyszukana na brzegu, długa na osiem stóp gałąź nie sięgnęła dna. Strach przeszedł w panikę.

– Zaczekaj! – krzyknęła poprzez wyjący wiatr – możemy zostawić samochód i przejść piechotą! – Nawet jeśli usłyszał, nie reagował. Silnik zawył mocniej, koła zabuksowały w śniegu, potem złapały przyczepność i rozkołysany samochód skoczył do przodu; nabierając prędkości, szykował się do pokonania zwałów śniegu, zalegających most. Nagle Julie usłyszała trzask pękających desek. – Zatrzymaj się! Most cię nie utrzyma! Wysiadaj! Wysiadaj z wozu… – krzyczała.