Posępna obojętność, z jaką Benedict przyjął niecodzienną bądź co bądź informację, umocniła Charliego w przekonaniu, że pasażer jest nie tylko spłukany, ale w dodatku nie ma pomysłu na najbliższą przyszłość.
– Jeżeli sprawdzisz się, może będę mógł szepnąć za tobą słówko w dziale zatrudnienia Empire – oczywiście, jeżeli nie przeszkadza ci machanie miotłą i zginanie pleców.
Pasażer odwrócił twarz do okna, wbijając wzrok w ciemność. Właśnie gdy Charlie ponownie zmienił zdanie, uznając, że chłopak uważa się za kogoś lepszego, młodzieniec odezwał się głosem zachrypłym z zażenowania i ulgi:
– Dziękuję, jestem bardzo wdzięczny.
ROZDZIAŁ 1
1978
– Jestem pani Borowski z LaSalle, ośrodka do spraw rodzin zastępczych. – Po perskim dywanie kroczyła w stronę recepcjonistki kobieta w średnim wieku, z zarzuconą na ramię firmową torbą magazynu „Woolwortha”. Wskazując gestem dłoni drobną, apatycznie wlokącą się za nią jedenastolatkę, dodała chłodno: – A to Julie Smith, umówiona na wizytę u doktor Theresy Wilmer. Wrócę po nią, jak zrobię zakupy. Recepcjonistka uśmiechnęła się do dziewczynki.
– Doktor Wilmer zaraz cię przyjmie, Julie, a na razie usiądź sobie i wypełnij formularz, ile potrafisz. Gdy byłaś u nas poprzednio, zupełnie o nim zapomniałam.
Zbita z tropu świadomością, że ma na sobie podniszczone dżinsy i powyciągany żakiet, Julie niepewnie rozglądała się po eleganckiej poczekalni, przebiegała wzrokiem po delikatnych figurkach z porcelany stojących na antycznym stoliku do kawy i cennych rzeźbach z brązu wystawionych na marmurowych postumentach. Ominęła z daleka stolik i umieszczone na nim bibeloty. Usiadła na krześle stojącym obok olbrzymiego akwarium, w którym egzotyczne złote rybki, falując płetwami, kluczyły wśród koronkowej zieloności. Pani Borowski, już zza drzwi, wsadziła do pokoju głowę i ostrzegła:
– Julie ukradnie wszystko, co nie zostało przybite gwoździami. Jest cwana i szybka, lepiej niech pani dobrze na nią uważa.
Wściekła z upokorzenia, Julie opadła na krzesło. Wyciągnęła przed siebie nogi, starając się przybrać maksymalnie znudzoną pozę świadczącą o zupełnej obojętności na okropną uwagę pani Borowski. Ale cały efekt psuły jaskrawe kolory wstydu plamiące jej policzki, no i to, że nogami nie sięgała podłogi.
Po chwili usiadła jednak wygodniej i z przestrachem przyglądała się otrzymanej karcie. Choć wiedziała, że nie uda jej się odróżnić słów, spróbowała zrozumieć tekst. Z zawziętością, przygryzając język zębami, skoncentrowała się na drukowanych napisach. Pierwsze słowo zaczynało się na N jak słowo No na tablicach z napisem No Parking -przyjaciółka wytłumaczyła jej jego znaczenie. Następną literą na karcie było a, tak jak w słowie cat, ale pozostałe wyglądały już inaczej. Dłoń dziewczynki z pasją zacisnęła się na żółtym ołówku; całym wysiłkiem woli starała się opanować jakże jej znajome uczucie frustracji i gniewnej rozpaczy, ogarniające ją za każdym razem, gdy kazano jej czytać. Słowo cat poznała w pierwszej klasie, ale nigdzie więcej się z nim nie spotkała. Wściekła na tekst na karcie, którego nie rozumiała, zastanawiała się, dlaczego nauczyciele uczą dzieci takich idiotycznych słów jak cat, jeżeli nie można nigdzie na nie natrafić, poza głupimi książkami dla głupich uczniów.
Ale te książki nie były głupie, przypomniała sobie, ani nauczyciele. Inne dzieci w jej wieku pewnie w mig poradziłyby sobie z tą durną kartą! To ona jest głupia, bo nie umie przeczytać ani słowa!
Przecież, mówiła sobie, wiem mnóstwo o sprawach, o których inne dzieci nie mają pojęcia, bo nie obserwują wszystkiego tak uważnie. Jedno ze spostrzeżeń podpowiadało jej, że gdy dostaje się kwestionariusz do wypełnienia, trzeba zacząć od wpisania nazwiska.
Z pracowitą starannością, w poprzek górnej części karty wykaligrafowała
J – u – l – i – e – S – m – i – t – h, ale zaraz utknęła, niezdolna wypełnić dalszych rubryk. Znowu ogarnął ją gniew i zniechęcenie na głupi kawałek papieru, zaczęła więc myśleć o przyjemniejszych sprawach, jak choćby dotyk wiatru na twarzy wiosenną porą. Właśnie udało jej się wyczarować obraz siebie odpoczywającej pod wielkim, liściastym drzewem, podziwiającej wiewiórki skaczące z gałęzi na gałąź, gdy miły głos recepcjonistki gwałtownie zmusił ją do powrotu do podszytej poczuciem winy czujności.
– Coś nie w porządku z ołówkiem, Julie? Mocno przycisnęła zaostrzony koniec do dżinsów.
– Złamał się, proszę pani.
– Masz tu drugi.
– Boli mnie dzisiaj ręka – skłamała – i nie mam ochoty na pisanie. – Zerwała się. – Muszę iść do toalety, gdzie jest?
– Obok wind. Doktor Wilmer zaraz będzie wolna, nie odchodź za daleko.
– Dobrze – odpowiedziała posłusznie Julie. Po zamknięciu za sobą drzwi gabinetu odwróciła się, by popatrzeć na napis, uważnie studiowała początkowe litery, aby później, gdy wróci, mogła odszukać właściwy pokój.
– P – szeptała na głos, by lepiej zapamiętać – S – Y. – Zadowolona ruszyła przed siebie korytarzem, później przeszła przez wyłożony dywanami hol i skręciła w lewo. Dalej droga prowadziła w prawo, koło fontanny, a gdy w końcu dziewczynka dotarła do wind, odkryła, ku swemu zakłopotaniu, dwoje drzwi z wymalowanymi na nich słowami. Była niemal pewna, że to toalety, gdyż wśród fragmentów wiedzy, które skrzętnie gromadziła, znajdowała się informacja, iż drzwi do ubikacji w dużych budynkach zazwyczaj mają inne klamki niż te prowadzące do pomieszczeń biurowych. Trudność polegała na braku jakichkolwiek napisów, jak BOYS lub GIRLS – słowa, które umiała rozróżnić – brakowało też wizerunków mężczyzny i kobiety, informujących, gdzie wejść. Julie położyła dłoń na klamce drzwi bliższych windy, pchnęła lekko i zajrzała do środka. Wycofała się w pośpiechu na widok śmiesznie wyglądających muszli na ścianie, gdyż wiedziała jeszcze o dwóch rzeczach, całkowicie, jak sądziła, nieznanych innym dziewczętom: w toaletach dla mężczyzn wiszą pojemniki o dziwacznych kształtach, a oni wściekają się, gdy dziewczyna przyłapie ich, jak to robią. Otworzyła drugie drzwi i znalazła się we właściwej toalecie.
Uświadomiła sobie, że straciła sporo czasu i pośpiesznie wróciła tą samą drogą, aż doszła do części korytarza, w której powinno znajdować się biuro doktor Wilmer. Z uwagą zaczęła studiować litery. Nazwisko doktor Wilmer poprzedzały PSY, a na najbliższych drzwiach widniał napis PET; pomyślała, że pewnie źle zapamiętała i szybko weszła do środka. Nieznajoma, szpakowata kobieta popatrzyła na nią znad maszyny do pisania.
– Tak?
– Przepraszam, pomyliłam pokoje – wymamrotała czerwona ze wstydu Julie. – Czy pani wie, gdzie jest biuro doktor Wilmer?
– Doktor Wilmer?
– Tak, no wie pani, Wilmer, zaczyna się od P – S – Y!
– P-S-Y… aha, chodzi ci o Gabinet Psychiatrów! Apartament dwadzieścia pięć szesnaście, przy końcu korytarza.
Kiedy indziej Julie udałaby, że zrozumiała i szukałaby dalej, dopóki nie natrafiłaby na właściwe drzwi, ale teraz nie chciała się spóźnić.
– Może pani przeliterować?
– Słucham?
– Numery! – zawołała zdesperowana dziewczynka. – Proszę powiedzieć mi je tak: sześć-dziewięć-cztery-dwa, w ten sposób.
Kobieta popatrzyła na nią jak na osobę niezbyt rozgarniętą. Rzeczywiście taka jestem, pomyślała Julie, ale nie znoszę, gdy inni mi to wytykają. Po pełnym irytacji westchnieniu kobieta wyrecytowała:
– Doktor Wilmer zajmuje apartament dwa-pięć-jeden-sześć.
– Dwa-pięć-jeden-sześć – powtórzyła Julie.
– Czwarte drzwi po lewej stronie.
– Czemu nie mówiła pani tak od razu! Na widok Julie sekretarka doktor Wilmer podniosła wzrok znad maszyny.
– Zgubiłaś się?
– Ja? Ależ skąd! – skłamała dziewczynka, gwałtownie potrząsając gęstymi lokami. Wróciła na poprzednie miejsce i zaraz zainteresowała się stojącym obok akwarium, zupełnie nieświadoma, że jest obserwowana zza czegoś, co wyglądało jak zwyczajne lustro. Jej uwagę od razu zwróciła jedna z rybek: nie dawała znaku życia, dwie pozostałe pływały wokół, jakby rozważając pożarcie martwej towarzyszki. Julie uderzyła palcem w szklaną ściankę, by odgonić żarłoczne stworzenia, ale nie na wiele to się zdało, bo zaraz wróciły.
– Tam jest nieżywa rybka – powiedziała, usiłując mówić obojętnym tonem- mogę ją wyciągnąć.
– Sprzątający usuną ją wieczorem, ale dziękuję za dobre chęci.
Julie stłumiła w sobie irracjonalny protest przeciwko czemuś, co uważała za bezsensowne okrucieństwo wobec martwego stworzenia. To niesprawiedliwe, by coś tak niewyobrażalnie pięknego, w dodatku bezbronnego, zostało pozostawione ot tak sobie! Wzięła czasopismo ze stolika i udawała, że je przegląda, ale kątem oka nie przestała obserwować żywych ryb. Za każdym razem, gdy wracały skubać zmarłą koleżankę, Julie rzucała ukradkowe spojrzenia w stronę sekretarki, by przekonać się, czy ta nie patrzy, i niby przypadkiem, wyciągniętą ręką stukała w szkło, płosząc nachalne stworzenia.
Kilka stóp dalej, z gabinetu po drugiej stronie lustra, doktor Theresa Wilmer obserwowała scenkę, a jej oczy zajaśniały zrozumieniem na widok bohaterskich wysiłków Julie, mających na celu obronienie martwej ryby, przy równoczesnym zachowaniu obojętnej miny na użytek siedzącej za biurkiem kobiety. Zwracając się do stojącego obok mężczyzny, psychiatry interesującego się jej najnowszym przedsięwzięciem, odezwała się ironicznie:
– Oto ona, „straszna Julie”, przerażająca nastolatka, określana przez niektórych z biura rodzin zastępczych nie tylko jako nierozgarnięta, ale także niezdolna do podporządkowania się, dodatkowo mająca fatalny wpływ na rówieśników – niespokojny duch, staczający się w otchłań młodocianej przestępczości. Czy słyszałeś o tym – mówiła dalej tonem lekko rozbawionym, z wyraźną nutą podziwu – że ta smarkula zorganizowała strajk głodowy w LaSalle? Namówiła czterdzieścioro pięcioro dzieci, w większości starszych, by razem domagali się lepszego jedzenia.
– Pewnie postąpiła tak, by zaspokoić nieodpartą potrzebę buntowania się przeciw kierownictwu? – Doktor John Frazier z uwagą przyjrzał się małej dziewczynce stojącej po drugiej stronie lustra.
– Nie – odparła oschle doktor Wilmer – szło o podstawową potrzebę: lepsze jedzenie. Wyżywienie w LaSalle jest wystarczające, ale zupełnie pozbawione smaku, wiem, bo sama próbowałam.
Frazier, zaskoczony, popatrzył na koleżankę.
– A co z kradzieżami? Ich nie można bagatelizować.
Opierając się ramieniem o ścianę, Terry skinęła głową w stronę dziecka i powiedziała z uśmiechem:
– Słyszałeś o Robin Hoodzie?
– No pewnie. Czemu pytasz?
– Bo właśnie patrzysz na uwspółcześnioną wersję młodocianego Robina. Julie potrafiłaby ukraść ci złoty ząb i nawet byś tego nie zauważył, jest niewiarygodnie zręczna.
– Nie sądzę, by to mogło być dostateczną rekomendacją do zamieszkania w Teksasie z twoimi niczego nie podejrzewającymi kuzynami, do których, jak rozumiem, zamierzasz ją posłać.
Wzruszyła ramionami.
– Julie kradnie jedzenie, ubrania czy zabawki, ale nie dla siebie. Rozdaje łupy młodszym dzieciom z LaSalle.
– Jesteś pewna?
– Jak najbardziej; sprawdziłam.
Niewyraźny uśmiech ukazał się na ustach Johna Fraziera, gdy przyglądał się dziewczynce.
– Bardziej niż Robin Hooda przypomina Piotrusia Pana. Wygląda zupełnie inaczej, niż się spodziewałem po przeczytaniu jej akt.
– Mnie także zaskoczyła – przyznała Terry. – Jak wynika z danych Julie, dyrektor Ośrodka Rodzin Zastępczych LaSalle, gdzie dziewczynka, obecnie przebywa, uznał ją za „problem wychowawczy ze szczególnym upodobaniem do wagarów, siania zamętu, kradzieży, włóczenia się w nieodpowiednim męskim towarzystwie”. – Po przeczytaniu aż tak krytycznej opinii doktor Wilmer spodziewała się wojowniczo nastawionej, twardej dziewczyny, której ciągłe eskapady z młodymi mężczyznami zaowocowały prawdopodobnie przedwczesnym zainteresowaniem sprawami seksu, a może nawet nadpobudliwością w tej materii. Dlatego też otworzyła usta ze zdziwienia, gdy przed dwoma miesiącami w jej biurze zjawiło się dziecko o wyglądzie małego, niechlujnego chochlika w dżinsach i podartej koszulce, z krótko ostrzyżonymi, kręconymi ciemnymi włosami. Zamiast młodocianej femme fatale, jakiej oczekiwała, doktor Wilmer ujrzała dziewczynkę z zabawną buzią urwisa, w której najwyraźniejszy akcent stanowiły olbrzymie, ocienione gęstymi rzęsami oczy. W postawie Julie Smith, gdy po raz pierwszy znalazła się przed biurkiem doktor Wilmer w wysuniętej przodu bródce i dłoniach wciśniętych w tylne kieszenie dżinsów było coś z chłopięcej buńczuczności.
Podczas pierwszego spotkania Theresa została oczarowana. Ale jej fascynacja Julie zaczęła się wcześniej, w chwili gdy pewnego wieczora u siebie w domu otworzyła jej teczkę i zaczęła czytać odpowiedzi w licznych testach, stanowiących część obiecującej metody, ostatnio przez nią opracowanej. Gdy skończyła, zaczynała rozumieć mechanizm myślowy tego dziecka, pojęła głębię bólu, poznając koleje losu dziewczynki: porzucona przez biologicznych rodziców, potem odtrącona przez dwie pary adopcyjnych, została skazana na spędzanie życia w chicagowskich slumsach, w kolejnych, zatłoczonych domach zastępczych. W rezultacie, w całym dotychczasowym życiu jedynym źródłem prawdziwego ludzkiego ciepła i oparcia byli jej towarzysze – niechlujne, zaniedbane jak ona dzieci, które natychmiast uznała za „swoje środowisko”, dzieciaki uczące ją ściągania towarów ze sklepowych półek i wagarowania. Bystrość Julie i zręczność jej palców spowodowały, że sprawdziła się w obydwu dziedzinach. Niezależnie od częstotliwości, z jaką lądowała w kolejnych domach zastępczych, w każdym nowym miejscu szybko zdobywała popularność i szacunek rówieśników, czego dowodem niech będzie wydarzenie sprzed kilku miesięcy: grupa chłopców zgodziła się zademonstrować jej metodę stosowaną podczas włamań do samochodów i sposób ich uruchamiania. Pokaz zakończyło zwinięcie całej grupy – wraz z Julie, tylko obserwatorką – przez zaalarmowanego chicagowskiego policjanta.
"Doskonałość" отзывы
Отзывы читателей о книге "Doskonałość". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Doskonałość" друзьям в соцсетях.