– Otwieraj, dla własnego dobra. Wiem, że tam jesteś.

Pośpiesznie wepchnęła bluzkę do spodni, próbowała przygładzić włosy.

– Lepiej zobaczę, czego chce.

– Zaczekam w kuchni – powiedział Zack, palcami przeczesując włosy.

– Jak już tu jest, chciałabym, byś go poznał.

– Mam się z nim spotkać – spojrzał w dół – tak, jak stoję?

– Może lepiej zaczekaj w kuchni. – Cudownie się zarumieniła. – Ruszyła w stronę drzwi, a on w przeciwnym kierunku.

Julie otworzyła drzwi akurat w chwili, gdy Ted unosił dłoń, by ponownie zastukać. Obrzucił ją domyślnym, rozbawionym spojrzeniem.

– Przepraszam, że przeszkadzam. Gdzie Benedict?

– W kuchni.

– No pewnie… – Zaśmiał się.

– Czego chcesz? – zapytała zażenowana, ale zaraz uśmiechnęła się do brata serdecznie, bo domyśliła się, że to on dał jej list Paulowi.

– Równie dobrze mogę od razu wyjawić wam obojgu, z czym przychodzę.- Ruszył korytarzem. Przystanął, by rzucić okiem do sypialni; najwyraźniej był w doskonałym humorze.

Przy zlewie Zack pił wodę ze szklanki.

– Zack, to mój brat Ted – zawisło w powietrzu.

Benedict, zaskoczony ich cichym nadejściem, odwrócił się i zatrzymał wzrok na znajomej mu twarzy.

Ted skinął głową.

– Nie mylisz się, byłem z Julie w Mexico.

– Miło mi spotkać cię w przyjemniejszych okolicznościach. – Zack otrząsnął się z zaskoczenia i wyciągnął dłoń.

– Ale może niekoniecznie w tym momencie – zażartował Ted, odwzajemniając uścisk dłoni. Zack od razu poczuł sympatię do młodego mężczyzny. – Na twoim miejscu – ciągnął Ted z uśmiechem – napiłbym się czegoś mocniejszego. – Popatrzył na zaskoczoną Julie i wyjaśnił: – Tato chce widzieć was w domu. Natychmiast – podkreślił komicznie surowym tonem. – Katherine jest tam teraz z mamą i pomaga jej w przekonaniu ojca, by cierpliwie zaczekał, a nie przyjeżdżał tutaj, co postanowił po nieudanych próbach dodzwonienia się.

– Dlaczego chce nas zobaczyć koniecznie teraz? – zapytała Julie.

Ted oparł się o ścianę, wcisnął dłonie do kieszeni spodni i spod uniesionych brwi wymownym wzrokiem popatrzył na Zacka.

– Chyba wiesz, czemu ojciec Julie jest… zdeterminowany chęcią porozmawiania z tobą. Zjawiając się w mieście, zaskoczyłeś wszystkich.

– Domyślam się. – Zack dopił wodę i napełnił szklankę na nowo.

– Julie – Ted zwrócił się z uśmiechem do siostry – idź, przyczesz włosy i postaraj się nie wyglądać na tak cudownie rozczochraną… Zadzwonię do ojca, że zaraz tam będziemy.

Julie odwróciła się i pobiegła do swojego pokoju, wołając po drodze przez ramię, że słuchawka telefonu w salonie jest odłożona.

Ted, po rozmowie, wrócił do kuchni. Zack golił się w łazience, po kilku minutach dołączył do niego, uczesany, w świeżej koszuli. Ted przerwał przeszukiwanie kredensów.

– Pewnie nie wiesz, gdzie Julie tym razem schowała wódkę.

– Tym razem? – zapytał trochę zdziwiony Zack. Myślami był już przy spotkaniu z przyszłym teściem.

– Julie ma taki dziwaczny zwyczaj – wyjaśnił Ted, zaglądając pod zlew. – Gdy dręczy ją jakaś sprawa, wszystko porządkuje… układa przedmioty w jej tylko znanym porządku.

Czuły uśmiech pojawił się wokół ust Zacka; przypomniał sobie, że widział ją już przy takiej czynności w Kolorado.

– Wiem.

– A więc nie jesteś zaskoczony. – Ted bez powodzenia kontynuował poszukiwania. – Jak chcesz wiedzieć, odkąd wypuścili cię z więzienia, uporządkowała na nowo każdą szafkę, każdy kredens. Pomalowała nawet garaż, dwa razy. Zajrzyj do lodówki. Słoiki i butelki ustawiła od lewej, od największej do najmniejszej. A na następnej półce akurat w odwrotnym porządku, jak się domyślam, z powodów artystycznych. W zeszłym tygodniu zadecydowały kolory. To ci dopiero był widok!

– Przypuszczam! – Zacka rozbawiły słowa Teda, ale równocześnie poczuł żal z powodu stania się przyczyną rozterek Julie.

– To jeszcze nic – dodał Ted. – Popatrz tutaj. – Otworzył szafkę i wskazał na puszki i pudełka stojące na półkach. – Żywność ułożyła w porządku alfabetycznym.

– Co takiego? – Zack z trudem zachował powagę.

– Sam zobacz. Zack zajrzał mu przez ramię. Puszki, słoiki i pudełka stały w iście wojskowym szyku, przez całą szerokość kredensu. – Buraki, galaretka, kalafior, mąka, sok jabłkowy, sos, szparagi – mruczał z niedowierzaniem – fasolka… – spojrzał na Teda -…fasola nie stoi na swoim miejscu.

– Właśnie że tak – zabrzmiał pełen nonszalancji głos Julie. Weszła do kuchni. Mężczyźni popatrzyli na nią z rozbawieniem. – Jest pod W.

– W? – Zack starał się nie roześmiać. Zmieszana zajęła się strzepywaniem nitki ze swetra.

– W jak warzywa – poinformowała. Zack wybuchnął śmiechem, wziął ją w ramiona i zatopił twarz w jej włosach – rozkoszował się jej bliskością.

– Gdzie jest wódka? – szepnął jej do ucha. – Ted jej szuka.

– Za jarzynami. – Odchyliła głowę, oczy zabłysły wesołością.

– A co, u diabła, tam robi? – zapytał Ted, przestawiając puszki fasolki.

– Pod P, jak płyny – udało się wykrztusić Zackowi, jego ramionami wstrząsał śmiech.

– A gdzież by indziej? – Julie zachichotała.

– Szkoda, że nie mamy czasu na jednego – powiedział Ted.

– Poradzę sobie bez tego! – oświadczył Zack.

– Jeszcze będziesz żałował.

Przy krawężniku czekał wóz patrolowy Teda. Zack niechętnie wśliznął się na tylne siedzenie. Twarz miał napiętą.

– Co się stało? – zapytała. Dostroiła się do niego tak dobrze, że natychmiast wyczuwała nawet najdrobniejszą zmianę tonu głosu czy mimiki.

– Po prostu nie jest to mój wymarzony środek lokomocji.

Zack zobaczył, jak jej oczy pociemniały współczuciem. Ona jednak zaraz otrząsnęła się i, by rozładować nastrój, zażartowała:

– Ted – powiedziała, nie spuszczając wesołych oczu z Zacka – powinieneś był przyjechać blazerem Carla. Zack zdążył się do niego przyzwyczaić.

Zaśmiali się obydwaj.

ROZDZIAŁ 80

Piętnaście minut później Zackowi nie było już do śmiechu; siedział naprzeciw ojca Julie, w jego niewielkim gabinecie, i w pokorze słuchał, jak wielebny Mathison, gniewnie przemierzając pokój tam i z powrotem, zmywa mu głowę. Był przygotowany na tę burzę – należała mu się reprymenda – jednak spodziewał się zupełnie czegoś innego: niedużego, łagodnego człowieczka, monotonnym głosem wygłaszającego długie kazanie na temat naruszonych przez Zacka przykazań. Tymczasem ojciec Julie okazał się pełnym witalnych sił, wysokim mężczyzną, zdolnym do wygłoszenia miażdżącej, jadowicie ciętej tyrady, a jego elokwencja zawstydziłaby nawet George'a C. Scotta.

– Nie mogę usprawiedliwić ani darować ci niczego, żadnego z postępków!- Jim Mathison zakończył wreszcie i opadł na obity skórą, stojący za biurkiem fotel. – Gdybym był człowiekiem gwałtownym, użyłbym bata. I wciąż mam na to ochotę! Naraziłeś moją córkę na chwile grozy, publiczną krytykę, rozpacz! W Kolorado uwiodłeś ją, dobrze wiem, chyba nie zaprzeczysz?!

Zack, choć mogło wydać się to absurdem, podziwiał ojca Julie; takiego sam chciałby mieć, takim zostać pewnego dnia – troskliwym, przestrzegającym zasad moralnych, nieskazitelnie uczciwym, oczekującym tego samego od swych najbliższych. Wielebny chciał zawstydzić Zacka i osiągnął cel.

– Czy możesz zaprzeczyć, że uwiodłeś moją córkę? – gniewnie powtórzył pastor.

– Nie – przyznał Zack.

– A potem rzuciłeś ją na pastwę dziennikarzy, zmusiłeś, by broniła cię przed całym światem. Po takim pokazie tchórzostwa i nieodpowiedzialności masz jeszcze czelność pokazywać się tutaj, mnie i Julie?

– Odesłanie Julie było moim jedynym przyzwoitym postępkiem. – Zack po raz pierwszy spróbował przeciwstawić się druzgocącej krytyce.

– Mów dalej, chcę usłyszeć, co masz na swoją obronę.

– Wiedziałem, że jest we mnie zakochana. Nie zgodziłem się, by pojechała ze mną do Ameryki Południowej i odesłałem do domu, nie dla własnej wygody, a dla jej dobra.

– W poczuciu przyzwoitości trwałeś dość krótko, prawda? Kilka dni później już knułeś, jak ją do siebie ściągnąć.

Zamilkł, milczeniem wymuszając odpowiedź. Zack, choć niechętnie, poddał się presji.

– Myślałem, że jest w ciąży i nie chciałem, by poddała się aborcji ani jako panna urodziła dziecko i naraziła się na potępienie całego miasta.

Zack wyczuwał, że wrogość jego rozmówcy nieco zelżała, choć sądząc z następnej chłodnej uwagi, nie było to takie oczywiste.

– Gdybyś zachował się przyzwoicie i w Kolorado powściągał żądzę, nie musiałbyś martwić się o jej ciążę, czyż nie mam racji?

W tej samej chwili Zacka ogarnęło uczucie gniewu i zażenowania, pomieszanego z rozbawieniem, bo słowo „żądza” brzmiało w ustach Mathisona w iście biblijnym znaczeniu. Spod uniesionych brwi spojrzał na pastora.

– Grzeczniej byłoby odpowiedzieć, młody człowieku.

– Odpowiedź jest chyba oczywista.

– A teraz – ciągnął Mathison gniewnie, odchylając się w fotelu -przylatujesz prywatnym samolotem, wpadasz jak wicher do miasta i znowu robisz z niej publiczne widowisko. A dlaczego? Żeby jeszcze raz złamać jej serce! Nasłuchałem się i naczytałem o tobie dość, jeszcze zanim poszedłeś do więzienia, a i potem, jak wyszedłeś na wolność! Wiem, jak rozpustne, amoralne i powierzchowne życie wiodłeś w Kalifornii – szalone przyjęcia, nagie kobiety, pijaństwo, filmy pornograficzne. I co teraz masz do powiedzenia?

– Nigdy w życiu nie zrobiłem filmu pornograficznego – oburzył się Zack. Pozostałe zarzuty wolał pominąć milczeniem.

Twarz Jima Mathisona nieco się rozpogodziła.

– Przynajmniej nie jesteś kłamcą. Czy zdajesz sobie sprawę, że Paul Richardson kocha się w niej? Chce się żenić, prosił mnie o błogosławieństwo. To wspaniały, przyzwoity mężczyzna, z zasadami. Szuka żony na całe życie, a nie tylko do chwili pojawienia się następnej seksownej filmowej blond gwiazdy, która zawróci mu w głowie. Pragnie mieć dzieci. Jest gotowy do poświęceń dla Julie – nawet wybrał się do ciebie, do Kalifornii. Pochodzi z kochającej się rodziny, jak Julie. Mogliby wieść cudowne życie. Co na to powiesz?

Zack, choć ogarnęła go zazdrość, rozumiał, że Jim Mathison użył Richardsona, by lepiej określić wady jego, Zacka, jako kandydata na męża Julie. Z premedytacją, zgrabnie wmanewrował go w położenie bez wyjścia, i teraz musi albo wyłożyć karty na stół, oświadczając się, albo odejść. Mimo że za sprawą ojca Julie czuł się nieswojo, podziwiał go coraz bardziej. Poprawił się na fotelu. Postanowił bronić swojej pozycji.

– Richardson, ten chodzący ideał, kocha Julie, ale ja także. A Julie mnie. Nie obchodzą mnie żadne blondynki, tylko Julie. Na zawsze. Pragnę dzieci, i to tak szybko, jak zechce Julie. Dla niej zrezygnuję ze wszystkiego, co okaże się konieczne. Nie dam rady odmienić życia, jakie dotychczas wiodłem, mogę tylko od tej chwili żyć inaczej. Nic nie poradzę na brak serdeczności w mojej rodzinie, ale chcę, by Julie nauczyła mnie, jak ją okazywać. Jeżeli nie otrzymam od pana błogosławieństwa, chciałbym przynajmniej uzyskać, choćby niechętne, przyzwolenie.

Mathison skrzyżował ręce na piersi i spojrzał Zackowi prosto w oczy.

– Nie usłyszałem jeszcze słowa „małżeństwo”.

– Myślałem, że to oczywiste. – Zack uśmiechnął się.

– Dla kogo? Czy Julie wyraziła zgodę, po tym, jak się tu pojawiłeś?

– Nie mieliśmy czasu na taką rozmowę. Mathison uniósł brwi.

– Nawet w czasie tej godziny, kiedy odłożyliście słuchawkę? A może byłeś zbyt zajęty przekonywaniem jej do założenia rodziny, której podobno tak pragniesz?

Zacka ogarnęło okropne uczucie, że zaraz zarumieni się jak uczniak.

– Wygląda na to – kontynuował Mathison chłodno – że masz wypaczone pojęcie tego, co przyzwoite. W twoim świecie pary łączy seks, potem przychodzą dzieci. Na małżeństwo znajdują czas na samym końcu. To nie jest porządek przyjęty w świecie Julie ani Boga. Ani moim.

Zack walczył z potrzebą poprawienia się w fotelu.

– Zamierzałem dzisiaj poprosić Julie o rękę – powiedział wprost. -Myślałem, że jutro, w drodze do Kalifornii, moglibyśmy zatrzymać się nad Jeziorem Tahoe i tam wziąć ślub.

Mathison aż wychylił się z fotela.

– Co takiego? Znaliście się zaledwie siedem dni, a ty chcesz, by wszystko rzuciła i odeszła z tobą, do tego po byle jakim, cywilnym ślubie! Ona ma pracę, rodzinę i przyjaciół. Co ty sobie wyobrażasz, uważasz ją za bezwolne, oswojone zwierzątko, które można wziąć na smycz i zabrać do Disneylandu? Gdzie twoje poczucie przyzwoitości! Po przemowie, jaką przed chwilą wygłosiłeś, spodziewałem się po tobie czegoś więcej.

– Nie rozumiem. Czego pan po mnie oczekuje? – Zack pakował się prosto w sidła.

Mathison natychmiast postarał się, by linka się zadzierzgnęła.

– Że będziesz się zachowywał jak dżentelmen, że zrezygnujesz z kilku spraw. Mówiąc krótko, liczę, że przyszły mąż Julie spędzi tu trochę czasu, pozna ją lepiej i zgodnie z wolą Boga będzie traktował z szacunkiem należnym naszym niewiastom. Potem poprosi ją o rękę. Zakładając, oczywiście, że Julie wyrazi zgodę, po odpowiednio długim narzeczeństwie weźmiecie ślub. A miesiąc miodowy – zakończył bezlitośnie – następuje po weselu. Tylko jeżeli przystaniesz na te wszystkie warunki, otrzymacie moje błogosławieństwo i udzielę wam ślubu, a dopiero wtedy – jestem pewien – Julie poczuje się naprawdę szczęśliwa. Czy to jasne?