– Podobnie jak ja – powiedziała Abby.

– Trzymasz się jakoś?

– Cóż, jestem jeszcze w szoku, ale nic mi nie będzie.

– Na pewno? – spytała Gina z troską.

– Oczywiście – rzuciła Abby trochę niecierpliwie. Jej uczucia do Nicka były ambiwalentne, ale nie mogła przecież powiedzieć, że nic do niego nie czuła. Erwin wyszedł z łazienki i teraz sprawdzał drzwiczki w kredensie w holu, te, które zawsze skrzypiały. – Posłuchaj, muszę kończyć. Mam tu teraz kogoś, kto przyszedł obejrzeć dom. Zadzwonię do ciebie.

– Lepiej zadzwoń do taty. Będzie chciał wiedzieć, co się stało. Zawsze lubił Nicka.

Jeden z niewielu w rodzinie, pomyślała Abby, zaciskając zęby.

– Zadzwonię – obiecała.

W tej samej chwili Sean Erwin wetknął swoją lśniącą od żelu głowę w kuchenne drzwi i spojrzał w stronę wyjścia na tylny ganek.

– Nie ma tu pani spiżami, prawda? – spytał, nie widząc, że Abby wciąż rozmawia przez telefon.

– Zadzwonię później – powiedziała do siostry i dopiero wtedy Erwin zauważył słuchawkę.

– Przepraszam – powiedział cicho, ale Abby już się rozłączyła.

– Nie ma problemu. – Och, Abby, straszna z ciebie kłamczucha. Była zirytowana i nie mogła się powstrzymać. – Nie, nie mam spiżami. Nie mam też fortepianu, więc nigdy nie brakowało mi miejsca, a do spania wystarcza mi łóżko w normalnym rozmiarze.

Erwin zamrugał, wyraźnie zaskoczony. Abby doszła do wniosku, że dobrze się składa, iż zarabia na życie jako fotograf, a nie zajmuje sprzedażą nieruchomości. Ale pytania Erwina wydały się jej celowo nieuprzejme.

– Rozumiem – odparł dotknięty. – Próbuję tylko zorientować się w sytuacji.

– Proszę bardzo. Dom jest, jaki jest. Można go najwyżej rozbudować albo połączyć z nim studio. – Podeszła do drzwi ganku i otworzyła je. Ansel natychmiast skorzystał z okazji. – Jest otwarte, jeśli ma pan ochotę je zobaczyć.

– Dobrze, dziękuję – powiedział i wyszedł. Abby chciała, żeby się w końcu zabrał. Bardzo chciała sprzedać dom, ale czuła, że to nie jest dobry dzień.


– Och nie! Nie! Nie! Nie! Nie Mary! Proszę powiedzieć, że to jakaś straszna pomyłka! – Virginia LaBelle drżała gwałtownie. Otworzyła szeroko przerażone błękitne oczy i pokręciła gwałtownie głową. Zbladła jak ściana i gdyby nie podtrzymywał jej mąż, z pewnością upadłaby na marmurową posadzkę swojego dwupiętrowego wiktoriańskiego domu. Po jej twarzy płynęły łzy. – Nie moje dziecko – jęknęła. Montoi ścisnęło się serce, kiedy spojrzał na schody wiodące na podest, nad którym w złotej ramie wisiał wielki portret pięknej młodej dziewczyny. Błękitne oczy, złote włosy opadające w lokach na ramiona, dołeczki w policzkach. Piękna dziewczyna. Przypomniał sobie, jak wyglądała, kiedy została znaleziona w opuszczonej chacie na bagnach, i zrobiło mu się niedobrze.

– Bardzo mi przykro. – Powiedział to szczerze. To najgorsza część jego pracy. Najgorsza. Wolał zajmować się ofiarami morderstw niż informować rodzinę, że ich bliscy nie żyją. Zwłaszcza wtedy, kiedy chodziło o dziecko. – W dowodzie osobistym miała napisane „Courtney”.

– Nazywamy ją Mary. Od czasu, kiedy dorosła na tyle, by samodzielnie o tym zdecydować. To było chyba w czwartej albo piątej klasie – powiedział ojciec dziewczyny, Clyde. Wysoki, mocno zbudowany mężczyzna o przyprószonych siwizną włosach i bródce postarzał się nagle na oczach Montoi. Zgarbił się, opalona skóra poszarzała, a niebieskie oczy za szkłami okularów zblakły.

– W trzeciej. Wtedy uczyła ją siostra Penelopa. – Virginia go poprawiła, usiłując powstrzymać łzy. Wyglądała tak, jakby ciągle nie mogła uwierzyć w to, co się stało.

– Jest pan pewien, że to nasze dziecko? – spytał Clyde cicho.

– Tak, ale ktoś będzie musiał zidentyfikować ciało.

Matka Courtney jęknęła i się rozpłakała.

– To musi być pomyłka.

– Ja to zrobię – powiedział Clyde i zacisnął zęby, jakby zbierał siły.

– To niemożliwe. Niemożliwe – szepnęła Virginia.

– Ćśś… kochanie… – Clyde przycisnął usta do skroni żony, ale nie powiedział „wszystko będzie w porządku”.

Bo nie będzie. Przez resztę życia ci mili, zamożni ludzie będą opłakiwać córkę i nic innego nie będzie miało dla nich znaczenia. Wszystko to, dla czego pracowali, o czym marzyli – ten wspaniały dom, zadbany ogród, srebrny cadillac – przestanie ich cieszyć.

– Może powinnaś się położyć – zaproponował Clyde, ale jego żona nie chciała o tym słyszeć.

Otarła oczy wypielęgnowaną dłonią.

– Chcę usłyszeć wszystko, co pan ma nam do powiedzenia. Na pewno się myli, ale muszę to usłyszeć.

– Ginny, detektyw Montoya nie przyszedłby do nas, gdyby nie miał pewności…

– To musi być pomyłka. Oboje o tym wiemy. – Wzięła głęboki oddech i wyswobodziła się z uścisku męża. Nogi jej drżały, ale stała wyprostowana jak struna. – Proszę dać mi chwilę. – Dotknęła włosów, jakby zorientowała się, że muszą być rozwichrzone, a potem poszła do łazienki, stukając obcasami złotych sandałków po marmurowej podłodze.

– Jestem psychiatrą – powiedział Clyde. – Przepiszę jej coś na uspokojenie. – Zerknął nerwowo w stronę drzwi łazienki. – I wezwę naszego księdza. Ojciec Michael zawsze potrafi ją uspokoić.

Montoya zauważył rzeźbiony drewniany krzyż wiszący na ścianie i wielką, oprawną w skórę Biblię, która leżała na małym stoliku przy schodach. Na ścianie korytarza, biegnącego nad schodami, wisiały zdjęcia jedynej córki państwa LaBelle.

Drzwi łazienki otworzyły się i wyszła z niej Virginia LaBelle. Poprawiła makijaż i fryzurę. Uśmiechnęła się słabo.

– Proszę za mną – powiedziała do Montoi. – Porozmawiamy o tym. Jestem pewna, że zaszło nieporozumienie.

Clyde spojrzał znacząco na Montoyę, ale poszedł za żoną do przytulnego saloniku, pełnego antyków, jedwabnych poduszek i kryształowych lamp. Virginia panowała nad sobą, choć z pewnością wiele ją to kosztowało. Montoya przypuszczał, że wywodziła się z jednego ze starych rodów z Południa.

– Może chciałby się pan czegoś napić? Ada mogłaby nam przynieść herbatę.

– Nie, dziękuję. – Montoya rozejrzał się po pokoju. Tu także pełno było zdjęć Courtney, a nad kominkiem wisiał jej portret.

– Chce zostać zakonnicą – powiedziała Virginia z dumą i dotknęła wiszącego na jej szyi krzyżyka z diamentów, bardzo podobnego do tego, jaki nosiła jej córka.

Zakonnicą?

Tego się nie spodziewał. Spojrzał uważnie na kobietę i zaczął się zastanawiać, czy wstrząs nie zmącił jej rozumu.

– Miała zamiar wstąpić do zakonu?

– Wiemy, że w dzisiejszych czasach młode kobiety rzadko się na to decydują i Bóg jeden wie, że oboje próbowaliśmy ją od tego odwieść. – Rzuciła mężowi znaczące spojrzenie. – Chcemy doczekać wnuków, rozumie pan… – umilkła i spojrzała na portret swojego jedynego dziecka, a w jej oczach znowu pojawiły się łzy.

Montoya zebrał siły i powiedział im to, co mógł powiedzieć. O chacie, sukni ślubnej i Nicku Giermanie. O tym, że ich córka miała w ręce rewolwer.

Oboje rodzice słuchali. Bez słowa komentarza. Dopiero, kiedy wspomniał o rewolwerze, Clyde drgnął i zamrugał.

– To ja dałem jej ten rewolwer, dla obrony – wyszeptał. – Nigdy nie przypuszczałem… O Jezu. – Ukrył twarz w dłoniach.

Ku zaskoczeniu Montoi, żona dotknęła jego ramienia, jakby chciała mu dodać otuchy.

– Nie powinienem tego robić. Gdyby nie ten rewolwer, może jeszcze by żyła.

– Ćśśś… Nie, Clyde. Cokolwiek się stało, to nie twoja wina. Zobaczysz. To na pewno pomyłka. – Znów spojrzała na Montoyę. – Mary nie zna Nicka Giermana, jestem tego pewna. To ten człowiek, który prowadzi taki okropny program w radiu, prawda? Ten, który jest wszędzie zabroniony?

– Pracował dla WSLJ, zgadza się.

– Widzi pan. Mary go nie zna. Nie może go znać. Nie ma sukni ślubnej, może mi pan wierzyć. To ktoś inny. Ktoś, kto przypadkiem miał przy sobie dokument naszej córki.

– Czy rozmawialiście państwo z córką w ciągu ubiegłych dwóch dni? – spytał Montoya. Pomyślał o zdjęciu młodej martwej dziewczyny, ale nie umiał się zdobyć na pokazanie go rodzicom.

– Cóż, nie…

– Dziewczyna na zdjęciu w dowodzie osobistym i prawie jazdy i dziewczyna, którą znaleźliśmy, to ta sama osoba

Virginia wydała słaby okrzyk.

– Sprowadzę tu ojca Michaela, jeśli sobie państwo życzycie – zaproponował Montoya, czując, że tego dnia niczego już się nie dowie od zrozpaczonych rodziców.

– Nie… ja się tym zajmę. – Virginia uśmiechnęła się drżącymi wargami, a potem podeszła do telefonu i wystukała numer. Rozmawiała przez chwilę, po czym odłożyła słuchawkę, ale jeszcze przez chwilę stała przy telefonie, jakby wahała się, czy przerwać połączenie.

– Wspomniała pani, że Courtney… to znaczy Mary… chciała zostać zakonnicą – powiedział Montoya, kiedy matka dziewczyny wróciła na kanapę i wyciągnęła z torebki chusteczkę higieniczną. – Kiedy postanowiła wstąpić do zakonu?

Clyde zmarszczył brwi.

– Sześć, może osiem miesięcy temu. Tak myślę… – Spojrzał na żonę.

– W ubiegłe Boże Narodzenie. – Virginia mięła w rękach chusteczkę i patrzyła w okno, jakby spodziewała się, że lada chwilę zobaczy za nim córkę. – Była wtedy z wizytą w zakonie Naszej Pani od Cnót.

Montoya drgnął.

– To dość blisko – ciągnęła. – Poza tym mamy pewien sentyment dla tego zakonu. Clyde był lekarzem w przyklasztornym szpitalu, a ja pracownikiem socjalnym. Tam się poznaliśmy. – Uśmiechnęła się słabo, ale uśmiech szybko zniknął z jej twarzy. – Teraz szpital ma zostać zburzony, ale siostry nadal będą mieszkać w klasztorze. – Zamknęła oczy i westchnęła.

Montoya słyszał o planach związanych ze szpitalem. Jego ciotka wstąpiła do zakonu wiele lat temu i nadal tam mieszkała.

– Chcieliśmy tylko, żeby najpierw spędziła rok w college’u, zanim złoży śluby, ale… ona już podjęła decyzję – powiedział Clyde.

– Wie pan, dlaczego?

Mężczyzna zawahał się i spojrzał na żonę.

– Uważała, że Bóg do niej przemówił.

– Osobiście?

– Tak. – Clyde kiwnął głową i odwrócił wzrok.

A więc niedoszła siostra Mary, vel Courtney, nie była chyba do końca normalna.

– Wiem, jak to brzmi, detektywie. Pracuję z ludźmi, którzy słyszą głosy…

– To nie to samo! – Virginia mu przerwała. – Mary… ona tylko uważała, że Bóg odpowiada na jej modlitwy, to wszystko. Nie była schizofreniczką, na litość boską! To normalna, zdrowa dziewczyna.

Jasne. Jak Joanna d’Arc.

Clyde objął żonę ramieniem.

– Miała kiedyś chłopaka? – spytał Montoya.

– Tak, ale to nie było nic poważnego.

– Na pewno?

– Tak – odparła Virginia i oboje rodzice zgodnie kiwnęli głowami.

– Może był ktoś, kto się nią interesował, ale bez wzajemności?

– Mary jest bardzo lubiana, detektywie – powiedziała Virginia. – Mogłaby się umawiać z wieloma chłopcami, ale nie robi tego. Przyrzekła oddać się Bogu. Dlatego właśnie nosiła ten pierścionek.

– Pierścionek?

– Tak, ten na lewej ręce – wtrącił się Clyde. Montoya przypomniał sobie skórę zdartą z palca lewej ręki dziewczyny znalezionej w chacie.

– Na palcu, na którym inne dziewczęta noszą pierścionki zaręczynowe – dodała Virginia – Mary nosi pierścionek przyrzeczenia. Wybrała go sama na osiemnaste urodziny, w dniu, kiedy obiecała siebie Ojcu.

– To znaczy Bogu.

– Oczywiście. – Virginia uniosła głowę, jakby się usprawiedliwiając.

Montoya nie wiedział, co powiedzieć. Wszystko z każdą chwilą stawało się coraz dziwniejsze. Spojrzał na portret nad kominkiem. Tak, na lewej ręce, która spoczywała na oparciu kanapy, dziewczyna miała delikatny, złoty pierścionek z pojedynczym czerwonym kamieniem.

– I nie miała zamiaru wyjść za mąż?

– Co? Nie! Oczywiście, że nie.

– Ani sukni ślubnej?

– Nie… po co by jej była suknia ślubna? Mówiłam panu, nawet nie miała chłopaka!

– Czy wybrała College Wszystkich Świętych z jakiegoś konkretnego powodu?

– To my wybraliśmy ten college. Chcieliśmy, żeby była blisko nas, ale dość daleko, by zakosztować studenckiego życia. Mogła oczywiście pójść do uniwersytetu Loyoli, jezuici doskonale prowadzą tę szkołę. I mają też szpital. Sam pracowałem tam kiedyś przez kilka lat.

Virginia zaczęła drzeć chusteczkę na strzępy.

– Clyde uważał, że powinna opuścić dom, poznać nowych ludzi, nawet jeśli zdecyduje się wstąpić do zakonu. – Zamrugała szybko i pociągnęła nosem. – Chciał, żeby doświadczyła trochę życia w świecie.

Ojciec Courtney spojrzał na nią z bólem.

– Chciałem dla niej jak najlepiej.

– Oboje tego chcieliśmy. – Virginia przytknęła chusteczkę do oczu.