– Weź się w garść – próbowała się pocieszyć i poszła do kuchni, wzięła szklankę i odkręciła kurek. Patrząc przez okno, przyłożyła szklankę do rozpalonego czoła, a potem upiła łyk wody. W oknie nad zlewem zobaczyła blade odbicie swojej twarzy na tle ciemnego lasu, w którym może teraz ktoś się krył i ją obserwował.
A któż mógłby to być, Abby?
Czy to przypadkiem nie paranoja?
Taka jak choroba Faith?
– Nie! – Abby ze złością wylała resztkę wody do zlewu.
Ciągle była zdenerwowana i wiedziała, że nie zaśnie. Postanowiła pójść do ciemni, obejrzeć odbitki zdjęć, które niedawno zrobiła.
A głównie po to, by udowodnić sobie, że się nie boi. Włożyła dżinsy i bluzę z długimi rękawami, wzięła klucze, zagwizdała na psa i wyszła. Na zewnątrz kumkały żaby i grały cykady. Księżyc właśnie skrył się za chmurami. Zamknęła za sobą drzwi, zostawiła Hershey na straży i po chwili była już w swoim małym studiu.
Ciemnia była po prostu niewielką komórką, do której podłączono wodę. Na półkach piętrzyły się światłoczułe papiery, stały butelki z chemikaliami, szczypce i kuwety.
Ostatnio wywoływała niewiele zdjęć, częściej zlecała to laboratorium przy Jackson Square. Realizując zlecenia, używała głównie aparatu cyfrowego i komputera. Ale nadal lubiła sama wywoływać czarno-białe zdjęcia robione na własny użytek.
Była to miła, uspokajająca czynność. A Abby ostatnio potrzebowała spokoju.
Kilka dni wcześniej wywołała negatyw znaleziony w aparacie małoobrazkowym, którego przestała używać jakiś czas po rozwodzie. Była ciekawa, co znajduje się na filmie, wykorzystała więc pozostałe klatki na zdjęcia Ansela, a później wywołała negatyw, zrobiła stykówkę i zostawiła ją do wyschnięcia.
Miała zamiar wrócić do niej później, ale przeszkodził jej w tym detektyw Montoya, który przyjechał, by poinformować ją o śmierci Nicka. Zupełnie zapomniała o stykówce. Przypomniała sobie o niej teraz, czuła jednak, że to tylko wymówka. W głębi serca bała się, że jeśli zaśnie, wrócą koszmary.
– Tchórz – mruknęła pod nosem i zabrała się do pracy.
Zdjęła stykówkę ze sznurka i położyła ją na biurku, włączyła lampę, wyjęła szkło powiększające z szuflady i zaczęła uważnie oglądać małe, czarno-białe obrazki. Uśmiechnęła się do siebie na widok Ansela: śpiącego, polującego, kryjącego się pod kanapą. Sprawdzała ostrość i naświetlenie.
Nagle jedno ze zdjęć przykuło jej uwagę.
– O Boże – powiedziała bez tchu i omal nie upuściła lupy.
Ze zdjęcia patrzyła na nią twarz jej nieżyjącego męża.
Uśmiechał się zabójczo, pokazując białe zęby i dołeczki w policzkach.
Cofnęła się odruchowo, jakby oczekiwała, że Nick nagle powstanie ze zdjęcia i stanie przed nią.
Zapomniała, że zrobiła ten portret, zanim postanowiła użyć aparatu cyfrowego. Nick potrzebował nowych zdjęć, a ona zgodziła się je wykonać.
Kiedy to właściwie było? Dwa lata temu? Półtora roku? Teraz nie miało to już znaczenia.
– Zapomnij o nim – powiedziała i przekreśliła zdjęcie.
Resztę powiększy później. Na dziś miała już dość wrażeń.
Zamknęła studio i ruszyła w stronę domu. Było bardzo ciemno, jeszcze nie zaczęło świtać. Pod drzwiami leżała Hershey, opierając łeb na przednich łapach. Weszły do domu.
– Chodź. Zobaczymy, czy uda nam się jeszcze złapać trochę snu – Powiedziała Abby i spojrzała na zegar stojący na kominku. Po piątej. Jęknęła. O dziewiątej była umówiona w studiu w mieście, będzie musiała wstać najpóźniej o wpół do ósmej. Ruszyła do sypialni, ale Hershey, która za nią szła, zatrzymała się nagle przed oszklonymi drzwiami.
– Chcesz wyjść?
Pies spojrzał na nią. Włosy na karku zjeżyły mu się powoli i zaczął głucho, gardłowo warczeć.
– Nie, nie rób mi tego – szepnęła, przypominając sobie ostrzeżenia Montoi. Czy na pewno zamknęła za sobą drzwi na klucz, kiedy wróciła do kuchni?
Wyłączyła światła, w domu było ciemno. Wyjrzała przez okno, ale tam była tylko nieprzenikniona ciemność.
– To tylko jakieś zwierzę – powiedziała, ale pies znowu zawarczał. Cicho. Ostrzegawczo.
– Daj spokój, Hershey, przez ciebie zaczynam się bać.
Pomyślała o rewolwerze leżącym w szufladzie nocnej szafki, ale nie była pewna, czy byłaby w stanie go użyć.
Nie zapalając świateł, podeszła do drzwi. Były zamknięte. A więc jest bezpieczna, prawda? Spojrzała przez szybę w stronę swojego studia i nagle dostrzegła jakiś cień w słabym świetle palącej się nad mniejszym budynkiem lampy.
Serce niemal stanęło jej w piersi.
Zmartwiała, spodziewając się, że zaraz zobaczy w oknie czyjąś twarz, ale nic się nie stało. Cień zniknął.
Weź się w garść, Abby.
Nikogo tu nie ma.
Nikogo.
Pies wydał kolejne, ostrzegawcze warknięcie i Abby ogarnęło nagle złe przeczucie.
Przeczucie, że to, co zaczęło się śmiercią Nicka, jeszcze się nie skończyło.
Rozdział 9
Pedro! – zawołała siostra Maria z uśmiechem, machając ręką do siostrzeńca.
Montoya czuł się zupełnie nie na miejscu w przedsionku budynku klasztoru. To, że został nazwany imieniem od bierzmowania, tylko pogłębił to uczucie.
– Tia Maria.
– Co za niespodzianka! – Ciotka objęła go i serdecznie uścisnęła. Postarzała się od czasu, kiedy widział ją po raz ostatni. Na twarzy przybyło jej zmarszczek, a na dłoniach brązowych plam, ale ciemne oczy były pełne siły i energii. – Chodź, usiądziemy sobie w ogrodzie i opowiesz mi, co cię tu sprowadza. Chciałabym oczywiście wierzyć, że po prostu stęskniłeś się za swoją starą ciotką, ale czuję, że chodzi o coś jeszcze – powiedziała i poklepała go po ręce, a później poprowadziła wąskim korytarzem na dziedziniec z fontanną, pełen kwiatów w wielkich betonowych donicach.
Maria usiadła obok niego na kamiennej ławce pod niewielkim daszkiem. Teraz dostrzegł w niej znowu młodą dziewczynę, którą kiedyś była. Przerażoną nastolatkę, która – co udało mu się wywnioskować z rodzinnych szeptów – zaszła w ciążę przed dwudziestym rokiem życia. To, kim był ojciec dziecka, pozostało jej tajemnicą, której strzegła od blisko czterdziestu lat; Montoya nigdy nie dowiedział się, co stało się z dzieckiem. Maria nie wyszła za mąż. Zamiast tego wstąpiła do zakonu, szukając w klasztornym życiu ukojenia, spokoju i – jak sądził – przebaczenia.
Przez chwilę rozmawiali o rodzinie i wspominali z rozbawieniem dzień, kiedy siostra Maria przyłapała go z jego pierwszą dziewczyną.
– Ale teraz jesteś już dorosły – powiedziała, przekrzywiając głowę, by na niego spojrzeć. – Czy w końcu wybaczyłeś sobie to, co stało się z twoją… przyjaciółką?
– Nie przyjechałem tu, żeby rozmawiać o Marcie – odparł cicho.
– Nie? Więc czemu tu przyszedłeś, Pedro? Czy to ma jakiś związek z planami wyburzenia szpitala?
– Mario, na imię mam Reuben, a na drugie Diego. Nikt nie nazywa mnie Pedro.
– Poza mną – odparła z uśmiechem. – I nie mam zamiaru tego zmieniać. To dobre imię. Pedro – Piotr – to mój ulubiony święty. A poza tym, wiesz, jak to jest ze starymi psami…
– Myślę, że mogłabyś się nauczyć kilku nowych sztuczek, gdybyś tylko chciała.
– Może. – Roześmiała się Maria. – Tylko, proszę, nie proś mnie do tańca.
– Umowa stoi. – Montoya odprężył się trochę. Zawsze ogromnie lubił ciotkę Marię i dobrze się czuł w jej towarzystwie.
Dotknęła lekko jego kolana.
– Więc o co chodzi? Co chcesz wiedzieć?
– Nie przyjechałem tu z powodu decyzji o wyburzeniu szpitala – powiedział – ale mam kilka pytań, które właśnie tego dotyczą. Pracowałaś tam, prawda? – Spojrzał w stronę szpitala. – Jakieś dwadzieścia lat temu?
Kiwnęła głową i przez chwilę patrzyła na pluskające się w fontannie ptaki.
– Tak, miałam tam biuro. Dzieliłam je z pracownicą socjalną.
– Z Virginią Simmons?
Odwróciła się do niego.
– Tak, była jedną z nich. Później rzuciła tę pracę i wyszła za jednego z lekarzy. Chyba za doktora Hellera. – Skrzywiła się, jakby wspomnienie tego człowieka budziło przykre wspomnienia, a potem zmarszczyła brwi. – Nie… pomyliłam się. Wyszła za doktora LaBelle. – Nagle otworzyła oczy szeroko, ze zrozumieniem. – O Boże! Ona jest matką Courtney Mary LaBelle, tej zamordowanej dziewczyny!
– Zgadza się.
Maria ze smutkiem pokręciła głową.
– Słyszałam o tym… taka tragedia. To dlatego tu przyjechałeś. Prowadzisz dochodzenie w sprawie jej śmierci. Powinieneś chyba porozmawiać z matką przełożoną, ona wie więcej o planach Mary. Nie zdawałam sobie sprawy… Ależ jestem głupia… Słyszałam nazwisko, poznałam ją, ale nie przyszło mi do głowy, że to córka Virginii. Cóż… coraz mniej pamiętam.
Nie zaskoczyło to Montoi. Słyszał od matki i jej sióstr, że Maria ma problemy z pamięcią. Przebąkiwano też – choć nikt nie powiedział tego głośno – o chorobie Alzheimera czy innym rodzaju demencji.
Maria chrząknęła i dotknęła palcami krzyżyka, wiszącego na jej piersi. Brama po drugiej stronie dziedzińca otworzyła się i wszedł przez nią wysoki, mocno zbudowany mężczyzna, pchając przed sobą taczkę, na której leżały grabie i szczotka na kiju.
– Kto to? – spytał Montoya, przyglądając się mężczyźnie w ciemnych okularach i czapce bejsbolowej nasuniętej na oczy. Na szyi miał zawieszone małe słuchawki, połączone cienkim kablem z odtwarzaczem kompaktowym czy iPodem, który trzymał w kieszeni.
– To Lawrence, ogrodnik – odparła Maria. Mężczyzna włożył słuchawki do uszu i zaczął zmiatać zeschłe liście z dziedzińca. – Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że jest podejrzany?
– Jestem tylko zaskoczony, widząc tu mężczyznę.
Ciotka Maria zachichotała.
– Mężczyźni czasem się przydają. Jesteśmy wprawdzie niemal samowystarczalne, ale większość z nas nie jest już tak młoda jak kiedyś, a pewne prace lepiej wykona mężczyzna niż starzejące się zakonnice. – Chwyciła jego rękę. – Czasami, Pedro… eee… Reuben… wydaje mi się, że świat stał się zły. Potem przypominam sobie słowa Pana i to mnie uspokaja. Przywraca mi wiarę w ludzi. Tobie pewnie trudno jest wierzyć w ludzi… z powodu twojej pracy.
– Myślisz, że to jest powód?
Maria uścisnęła mu dłoń.
– Sprawiasz wrażenie kogoś, komu bardzo przydałoby się trochę wiary.
– Chyba tak – odparł i pomyślał, że przydałoby mu się jej więcej niż trochę. – Wróćmy jednak do tego, co zdarzyło się dwadzieścia lat temu. Pamiętasz pacjentkę, która nazywała się Faith Chastain?
Maria zmarszczyła brwi i zacisnęła palce, jej twarz jakby zapadła się w siebie.
– Kilka dni temu minęła dwudziesta rocznica jej śmierci – powiedziała z zaskakującą przytomnością umysłu. – Nigdy tego nie zapomnę. Ja pierwsza się przy niej znalazłam. Wychodziłam właśnie z budynku, kiedy usłyszałam brzęk szkła… a potem ten krzyk. Ten straszny, rozdzierający krzyk przerażenia. – Maria urwała i przyłożyła dłoń do szyi. – Rodzina Faith właśnie przyjechała. Wysiadali z samochodu… jedna z dziewczynek była już w budynku, chyba weszła nawet na schody, tak, wydaje mi się, że mijałam ją na podeście. Druga córka i mąż Faith byli jeszcze na zewnątrz, chyba mieli ze sobą prezent… chociaż to było tak dawno temu… – Oczy Marii zaszły mgłą, spojrzała niewidzącym wzrokiem na ogrodnika. – To było straszne – powiedziała cicho. – Wyszłam i zobaczyłam ją… leżała cała połamana i powykręcana na podjeździe. – Przeżegnała się szybko. – Była tam ta dziewczynka i mąż… Jacques. To było okropne, okropne. – Wzdrygnęła się i zamrugała, chcąc powstrzymać łzy. – Jedna z córek miała prezent. Tego dnia były urodziny Faith. Dziwne, przyjść na świat i opuścić go tego samego dnia roku. – Zmarszczyła brwi. – To były też urodziny jednej z jej córek, tej młodszej, tak mi się wydaje, ale nie jestem pewna.
– Co możesz mi powiedzieć o Faith? – spytał Montoya.
– O jej stanie? Obawiam się, że niewiele. Dane dotyczące pacjentów są poufne.
– Wiem, ale ona nie żyje, tia. Od dawna.
– Tak czy inaczej nie mogę ci udzielić żadnych informacji.
– Mogę dostać nakaz sadowy.
– A jeśli i wtedy nic nie powiem, poślesz mnie do więzienia? – Maria wstała, podeszła do wiszącego na ganku kosza i zaczęła obrywać zeschłe kwiaty.
– Tia Maria, proszę – powiedział, starając się, by nie zabrzmiało to rozpaczliwie. – Pomóż mi, próbuję schwytać mordercę Courtney.
– Pytając mnie o Faith Chastain? – Wyraźnie mu nie wierzyła.
– Wszystko, co powiesz, zostanie między nami.
– Jest prawo, które chroni pacjentów i lekarzy – odparła cicho i wróciła na ławkę, krusząc suche płatki w palcach. Westchnęła. – Nie jest chyba tajemnicą że Faith kilka razy wracała do szpitala. Różni lekarze stawiali rożne diagnozy. Oczywiście w tamtych czasach nie wiedziano o chorobach psychicznych tyle, co teraz. – Otrzepała ręce z pyłu. – Mogę ci powiedzieć, jakie jest moje zdanie: Faith Chastain była bardzo nieszczęśliwą kobietą. Nie jest to medyczna diagnoza, ale to prawda. A choroba? Schizofrenia? Może. Paranoja? Na pewno. Sprawiała wrażenie, jakby walczyła z jakimiś wewnętrznymi demonami. Próbowałam jej pomóc modlitwą i miałam nadzieję, że znajdzie w tym pocieszenie. Że odnajdzie spokój w Bogu. Czy tak się stało? Tego nie wiem…
"Dreszcze" отзывы
Отзывы читателей о книге "Dreszcze". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Dreszcze" друзьям в соцсетях.