Bez pukania pchnął uchylone drzwi ramieniem. Rick Bentz siedział przy biurku, na którym leżało mnóstwo papierów i stały fotografie jego żony i córki.

– Hola, mi amiga – powiedział z uśmiechem. Był potężnym mężczyzna który walczył z nadwagą, tłukąc codziennie w worek treningowy. Sprawiał wrażenie człowieka łagodnego usposobienia, ale bywał wybuchowy, zwłaszcza jeśli ktoś wszedł w drogę jego córce, Kirsti, obecnie dwudziestopięcioletniej, albo Olivii, od kilku lat jego żonie. – Como es usted?

– Chyba chciałeś powiedzieć amigo. Jestem mężczyzną. Varon! Rozumiesz? Soy un hombre, para el motivo del Dios! Przetłumaczyć? Jestem facetem, na litość boską!

Bentz spojrzał wymownie na kolczyk w uchu Montoi i uśmiechnął się krzywo.

– Skoro tak mówisz…

– No dobra, nie zaczynaj znowu.

– To tylko tak, na przełamanie lodów, hombre. Wróciłem na stare śmieci. – Upił łyk kawy i podniósł filiżankę. – Gracias.

– A ja już myślałem, że rozbiłeś bank w Vegas. – Montoya także upił łyk kawy i oparł się o szafkę z dokumentami, na której dogorywał kaktus w doniczce. – Byłem pewien, że wygrałeś majątek w karty, wpadłeś tu tylko zabrać swoje rzeczy i pożegnać się ze starymi kumplami.

– Właśnie tak było – zaśmiał się Bentz. – Tyle że to była ruletka. Jestem teraz tak bogaty, że mógłbym kupić Asę Pomeroya i Gregory’ego Raya Furlougha razem wziętych.

– A więc zostałeś nowym panem Trumpem…

– Jasne. – Bentz rozparł się na krześle, które zaskrzypiało żałośnie.

– Wiesz, że Trump ma na imię Donald, prawda? Myślę, że tak cię będziemy od dziś nazywać.

Bentz parsknął śmiechem, a Montoya poczuł się lepiej niż kiedykolwiek, odkąd zaczęła się ta historia z podwójnym morderstwem. Z Brinkmanem nie pracowało mu się tak dobrze; Bentz był inteligentniejszy i milszy w obejściu. Spokojniejszy. Równoważył impulsywność Montoi.

– A więc, Donaldzie – powiedział – przydałby mi się nowy komplet opon. Najlepiej ferrari, ale może być też porsche.

– Będę o tym pamiętał – odparł Bentz. – Zbliża się Boże Narodzenie. – Sięgał do szuflady, wyjął fiolkę ze środkiem na nadkwasotę i połknął jedną tabletkę, a potem pochylił się w stronę ekranu komputera, na którym widniały zdjęcia z miejsca zbrodni. – A teraz powiedz mi coś więcej o tej sprawie. Widziałem już raporty wstępne. Masz coś jeszcze?

Montoya podał mu segregator i opowiedział o swoich przypuszczeniach.

– Z jednej strony nie mamy podejrzanych, bo nie wpadliśmy na trop nikogo, kto chowałby urazę do Courtney LaBelle. Była dziewicą, zamierzała wstąpić do zakonu Naszej Pani od Cnót.

– Ale z drugiej strony – przerwał mu Bentz – ofiarą jest też Nick Gierman, który miał mnóstwo wrogów, poczynając od mniejszości seksualnych, a na grupach religijnych kończąc, bo w swoich programach obrażał, kogo się dało.

– Zgadza się.

– Narzędzie zbrodni?

– Rewolwer, który Courtney LaBelle dostała od swojego ojca. W kampusie nikt o nim nie wiedział. Sprawdziłem to dzisiaj. Nawet jej współlokatorka, niejaka O, nie miała o tym pojęcia.

– Cóż, ktoś jednak wiedział.

– Tak. – Montoya podrapał się po brodzie. – Wiesz, to dziwne. Dziewczyna nosi pierścionek na znak, że postanowiła poświęcić swoje dziewictwo Bogu, a ojciec daje jej rewolwer na wypadek, gdyby musiała się bronić. – Zmarszczył brwi. – Bóg i broń jakoś do siebie nie pasują.

– Mylisz się. Pomyśl o wyprawach krzyżowych albo o tym, co się dzieje na Bliskim Wschodzie. Religia i pieniądze to źródło wszystkich wojen.

– Zostałeś, jak widzę, filozofem.

– Filozofem, który przypadkiem wygrał fortunę w ruletkę. – Bentz błysnął zębami w uśmiechu i sięgnął po okulary do czytania. Przez chwilę przyrzucał kartki raportów wpięte do segregatora. – Masz coś jeszcze?

Montoya powiedział mu wszystko, co wiedział na temat alibi osób, które były jakoś powiązane z ofiarami, i o braku śladów na miejscu zbrodni. Ciągle trwały badania odcisków opon w pobliżu chaty, szukano też producenta butów, których ślady odkryto. To pozwoliłoby odnaleźć osoby, które kupiły takie buty w rozmiarze dwanaście w ciągu kilku ostatnich lat. Żmudna procedura, ale konieczna.

Powiedział też Bentzowi o sukni ślubnej i ciemnym włosie znalezionym na tkaninie.

– Włos jest teraz w laboratorium DNA. Miejmy nadzieję, że należał do kogoś, kto znał obie ofiary.

Bentz zmarszczył brwi. Obaj wiedzieli, że zajmie to mnóstwo czasu, obaj też nie wierzyli, że ofiary zostały wybrane przypadkowo. Morderstwo zbyt dobrze zaplanowano.

– Oto pytanie, kto mógł pragnąć śmierci Giermana i Courtney LaBelle – powiedział Bentz. Sięgnął znowu do szuflady, wyjął paczkę miętowej gumy do żucia i wyciągnął ją w stronę Montoi.

– Nie, dzięki.

– Nadal nie palisz? – spytał Bentz, wkładając gumę do ust.

– Tak.

– I jak się czujesz?

– Świetnie – warknął Montoya. Za nic nie przyznałby się przed Bentzem, że chwilami miał ochotę oddać pięć lat życia za jednego papierosa.

Bentz uniósł z niedowierzaniem brwi, ale nic nie powiedział.

– Przemyślmy to jeszcze raz. Ostatnimi osobami, które widziały Courtney LaBelle, były jakieś dzieciaki, które wchodziły do biblioteki, kiedy ona z niej wychodziła, tak?

– Na to wygląda.

– A ostatnią osobą, która widziała Nicka Giermana, był Maury Taylor z radiostacji.

Montoya pokiwał głową.

– Czyli że Gierman został najprawdopodobniej porwany koło szóstej czterdzieści, a dziewczyna trzy godziny później.

– W Baton Rouge. Półtorej godziny drogi dalej. Co ten gość zrobił w tym czasie z Giermanem? Zamknął go w bagażniku?

– Chata stoi niedaleko zachodniego brzegu jeziora Pontchartrain.

– Trzydzieści kilometrów od autostrady numer 10.

– Gdzie ten facet mieszka? – zastanawiał się głośno Bentz. – I skąd wiedział o tej pustej chacie?

– Nie ma żadnych powiązań między właścicielami chaty a ofiarami. To zostało już sprawdzone. – Montoya dopił kawę, skrzywił się i wylał resztki do donicy z półżywą rośliną.

– Jedyne, co łączy ofiary, to wykład Giermana, na którym była Courtney, i fakt, że matka byłej żony Giermana była pacjentką w szpitalu, w którym pracowali rodzice Courtney, a ona sama miała zamiar wstąpić tam do klasztoru.

– Słabe powiązanie – przyznał Montoya.

– Prawie żadne.

– Myślisz, że to zbieg okoliczności?

Bentz odchylił się na oparcie krzesła, które znowu zaskrzypiało, i przez chwilę w zamyśleniu żuł gumę.

– Znasz moje zdanie na temat zbiegów okoliczności – powiedział.

– Tak. Nie wierzysz w nie tak samo jak Brinkman. – Montoya spojrzał na monitor. Nagie ciało Giermana, przykryte częściowo ciałem dziewczyny w skrwawionej ślubnej sukni. Tak, zostali upozowani. To było przesłanie. Od kogoś o chorym umyśle.

– Zgadzasz się z tym?

– Owszem.

Bentz potarł kark dłonią i zmarszczył brwi.

– Ktoś, kto robi coś takiego, chce zwrócić na siebie uwagę.

Montoya wiedział już, do czego zmierza partner.

– Myślisz, że zrobi to znowu?

Starszy policjant podniósł na niego oczy.

– Mam nadzieję, że nie.

Rozdział 11

Chcę przyjechać na pogrzeb – upierała się Gina po drugiej stronie kontynentu. – Kiedy będzie?

– Nie wiem. – Abby rozmawiała przez komórkę, prowadząc samochód, i nie czuła się w tej sytuacji najlepiej. Miała słabą podzielność uwagi.

Padał deszcz, niebo było ciemne, choć zbliżało się południe, jechała więc powoli. Ciężarówki, rozbryzgując wodę potężnymi oponami, mijały ją, jakby stała w miejscu.

– Słuchaj, jestem teraz w samochodzie. Zadzwonię do ciebie później, dobrze?

– Ja też jestem teraz w samochodzie i co z tego?

– Nie umiem się koncentrować jednocześnie na rozmowie i prowadzeniu samochodu.

– Daj spokój. To łatwe.

– Jasne – mruknęła Abby sarkastycznie. Musiała przyhamować, bo nagle wepchnęła się przed nią duża srebrna toyota. – Idź do diabła!

– Ja?

– Nie. Nie tym razem.

– Dzięki Bogu. To kiedy zadzwonisz?

– Jak tylko dojadę. Obiecuję.

– A co będziesz robić? Masz sesję?

– Tak – odparła Abby. Właściwie nie było to kłamstwo. W każdym razie nie duże kłamstwo. Gina dostałaby zawału, gdyby się dowiedziała, że Abby jest w drodze do Szpitala Naszej Pani od Cnót, by raz na zawsze skończyć z przeszłością. Poprzedniego dnia spędziła kilka godzin z klientami i pokazywała dom zainteresowanym osobom; później przebiegła pięć kilometrów i wróciła do domu wykończona. Zjadła obiad z mikrofalówki, wzięła kąpiel, wypiła trochę wina i poszła do łóżka. Spała mocno, tej nocy nie śniły jej się żadne koszmary. Wstała zaskakująco wypoczęta i postanowiła wziąć się za swoje życie. Tak, po pierwsze, musi pojechać do szpitala. Już czas. Najwyższy czas. Ale Gina by tego nie zrozumiała.

– W porządku, daj mi tylko znać, kiedy jest pogrzeb Nicka.

– Gina…

– Posłuchaj, będziesz potrzebować wsparcia. A na rodzinę Nicka raczej nie licz. Nie są specjalnie uczuciowi, prawda?

Abby nie mogła powstrzymać uśmiechu.

– W porządku, dam ci znać, kiedy się czegoś dowiem.

– Abby?

– Co? – spytała, spoglądając we wsteczne lusterko. Jakiś samochód omal nie wjechał jej w tylny zderzak.

– Wszystko w porządku?

– Co? A tak, w najlepszym.

– Mówię poważnie. Wiem, że ci ciężko i…

– Muszę kończyć, zbliżam się do zjazdu – przerwała Abby zirytowana. Rozłączyła się, zanim Gina zdążyła zadać kolejne pytanie. Miała już dość swojej nadopiekuńczej, wścibskiej starszej siostry. Nie rozmawiały ze sobą od wielu miesięcy, a teraz nagle Gina dzwoniła niemal codziennie. Jakby dręczyła ją jakaś niezdrowa fascynacja śmiercią Nicka albo chciała być w centrum wydarzeń.

A może naprawdę się martwi.

– Akurat – mruknęła pod nosem i wyłączyła telefon.

Drogę do szpitala znała na pamięć. Krajobraz zmienił się trochę, tam gdzie kiedyś były tylko zielone pola i pastwiska pełne pasącego się bydła, teraz stały nowe domy z ogrodami. Minęła je i okolica coraz bardziej przypominała tę zapamiętaną z dzieciństwa. Serce Abby przyspieszyło; zacisnęła palce na kierownicy. Kilka razy miała ochotę zawrócić.

Kiedy życie staje się twarde…

– Tak, wiem, tato – mruknęła, starając się opanować strach.

Zagryzła wargi.

Dasz radę.

Ostatni zakręt. Wjechała w wąską aleję, przy której stała stara, zniszczona Mica z napisem Nasza Pani Od Cnót. zał. 1843

Zacisnęła palce na kierownicy z taką siłą, że aż zbielały ich kostki. Teren należał już do zakonu: dwanaście hektarów bujnych, pięknych ogrodów, lasów i zabudowań, marzenie wielu okolicznych deweloperów. Abby skręciła w prywatną drogę i wkrótce znalazła się pod bramą szpitala. Brama była oczywiście zamknięta na łańcuch, a na ogrodzeniu wisiała tabliczka z napisem Wstęp wzbroniony

Spodziewała się tego i miała pewien plan. Nie zrezygnuje, mowy nie ma. Wyjęła aparat fotograficzny z torby, przypięła do niego pasek i wysiadła z samochodu. Zaskoczył ją smutek, który poczuła nagle na widok podupadającego budynku. Stary szpital przetrwał wojnę secesyjną i dwie światowe, a teraz chylił się ku upadkowi.

Wszystko ma swój czas.

Wszystko i wszystkich czeka śmierć.

Otrząsnęła się z nostalgii, wsunęła obiektyw aparatu między sztachety i zrobiła kilka zdjęć budynku w niknącym świetle. Tak, czas tego szpitala dobiegał końca. Patrzyła na rozsypującą się kostnicę, kruszące się cegły i zabite deskami okna. Ściany pokrywały plamy czarnej farby, którą zamalowano kolorowe, widoczne jeszcze gdzieniegdzie graffiti. Ktoś, zapewne zakonnice, chciały ukryć profanujące to miejsce napisy.

Dobry Boże, co się z nią dzieje? Przecież nienawidziła tego miejsca. Skąd ten żal? Powinna raczej zatańczyć na tym grobie smutnej przeszłości.

Może jest jednak bardziej zaburzona, niż sądziła.

– Przestań – skarciła się natychmiast. – Do niczego to nie prowadzi.

Spróbowała otworzyć bramę, ale bez skutku, łańcuch trzymał mocno. Można się było tego spodziewać. Widziała z daleka miejsce, w którym zginęła matka. Teraz mogłaby już odejść. Ale czuła, że nie może tego zrobić. Obiecała sobie, że będzie to jej ostatnia wizyta w szpitalu. Jeśli dziś nie uda się jej rozprawić z duchami przeszłości, zostaną z nią na zawsze.

Przygnębiająca myśl.

Wróciła do samochodu, ale nie skręciła na drogę, lecz w stronę klasztoru. Minęła bramy i wjechała na położony dalej parking, z którego korzystali niegdyś pracownicy szpitala. Odkryła go jako dziecko, kiedy wraz z Gina krążyła wokół klasztoru. Wtedy też natknęły się na ścieżkę między szpitalem i klasztorem. Często biegały nią w słońcu, goniąc motyle wśród drzew.