Pies był niespokojny całe popołudnie, co chwilę chciał wychodzić i szczekał na wiewiórki kryjące się w gałęziach magnolii za domem.

Hershey opuściła głowę, a sierść na jej karku uniosła się nieco. Stała bez ruchu, wpatrując się w drzwi.

– Daj spokój, Hersh – powiedziała Abby, nie odrywając wzroku od ekranu komputera, na którym widniały zdjęcia ze ślubu Shipmanów. Usuwała właśnie fotografie, na których panna młoda miała kwaśny wyraz twarzy albo panu młodemu przekrzywił się krawat.

Hershey znowu warknęła.

– Przestań!

Pies zjeżył się jeszcze bardziej. Tym razem zawarczał niemal niedosłyszalnie, ale Abby i tak nie mogła już skupić się ma pracy. Poddała się.

– W porządku – powiedziała z silnym postanowieniem, że nie da się przestraszyć. – Pokaż, o co ci chodzi.

Wyłączyła komputer, zgasiła światło i otworzyła drzwi studia. Pies wypadł na zewnątrz jak torpeda i rzucił się, szczekając, w stronę werandy.

Abby poczuła, jak ogarnia ją strach. Tym razem była to zasługa psa, choć przecież ostatnio nie trzeba było wiele, by wzbudzić jej niepokój. Od śmierci Nicka stała się nerwowa.

Zamknęła studio, przeszła krótką ścieżkę do domu i otworzyła drzwi. Hershey ciągle warczała i patrzyła w stronę lasu. Ale zaraz potem z jednego z drzew zeskoczył Ansel, przemierzył kilkoma susami patio i wpadł do domu. Hershey rzuciła się za nim, wściekle machając ogonem.

– Świetnie – mruknęła Abby. – Śmiertelnie mnie przeraziłaś, Hershey. – Ze złością zamknęła drzwi na zasuwę. – Jesteś psem obronnym, ale nie musisz, powtarzam, nie musisz, bronić mnie przed Anselem! – Zdjęła buty, weszła do kuchni, przegoniła kota z blatu i postawiła go na podłodze. Potem otworzyła zamrażalnik, w którym była tylko jakaś dawno zapomniana pizza.

– Bon appetit – mruknęła. Wyjęła pizzę i włączyła piekarnik. Salami wyglądało tak, jakby zostało wyprodukowane w szóstym wieku, ser zmienił się w kryształki lodu. Ale nie miała nic innego. Pomyślała, że mogłaby coś do tego dorzucić, na przykład pomidora albo cebulę. Przeszukała lodówkę i znalazła małą puszkę czarnych oliwek.

– Pyszności – powiedziała do zwierząt. Czekając, aż piekarnik się nagrzeje, wyjęła z szafki butelkę czerwonego stołowego wina z prostą etykietą i przywiązaną do szyjki małą karteczką z napisem Dziękuję za gościnę. Alicia.

Abby uśmiechnęła się na wspomnienie ostatniej wizyty przyjaciółki. Odkryły wtedy niewielki sklep na Decatur, pełen win importowanych z Francji i Niemiec. Spodobały im się te białe etykiety, opatrzone tylko napisami Białe wino stołowe i Czerwone wino stołowe. Żadnych kolorowych obrazków, folii, haseł reklamowych. Kupiły oba i tego samego dnia wypiły białe.

Teraz nadszedł czas, by otworzyć czerwone. Abby postanowiła, że zadzwoni do Alicii i zaproponuje jej, by także nalała sobie lampkę wina. Napiją się razem, rozmawiając przez telefon.

Otworzyła szufladę i zaczęła szukać korkociągu, kiedy zauważyła, że Hershey stoi bez ruchu, wpatrując się w wejście do salonu. Cały dzień spędziła w studiu, więc teraz, kiedy słońce zaszło, w domu – poza kuchnią – było zupełnie ciemno.

– Nie dam się nabrać – powiedziała do psa, przekonana, że to Ansel ukrył się w salonie pod kanapą. Ale w tej drzwi kot wskoczył na jeden z kuchennych stołków i również wbił wzrok w ciemny prostokąt drzwi.

– Dość tego! – powiedziała Abby, ale nagle ona także poczuła coś… coś w powietrzu. Zapach? Coś wilgotnego i ziemistego…

Dostrzegła młotek leżący na kuchennym blacie, gdzie zostawiła go rano, i wzięła go do ręki.

Czy to tylko jej wyobraźnia, czy rzeczywiście coś usłyszała? Ciche szuranie… Butów po podłodze? Cicho zamykane drzwi? Przypomniała sobie szpital i drzwi, które były otwarte, a później zamknięte. Oblał ją zimny pot. Zacisnęła palce na trzonku młotka.

Przełknęła ślinę, weszła do salonu i szybko włączyła lampę od Tiffany’ego. Pokój natychmiast zalało miękkie różnobarwne światło.

W salonie nikogo nie było.

Hershey zawarczała przeciągle.

– Przestań już! Denerwujesz mnie – mruknęła Abby zirytowana. Chcąc się upewnić, że wszystko jest w porządku, ruszyła korytarzem przed siebie, ściskając młotek w dłoni i czując przyspieszone bicie własnego serca. Po drodze włączała wszystkie lampy, sprawdziła szafy, zajrzała pod łóżka. W łazience, wstrzymując oddech, jednym szarpnięciem odsunęła zasłonę prysznica. Ale tam również nikogo nie było.

– Widzisz? Nic tu nie ma – powiedziała do siebie. Serce ciągle waliło jej jak młotem, żołądek podchodził do gardła.

Na parterze zostało już tylko jedno pomieszczenie. Otworzyła drzwi prowadzące do pralni i stanęła jak wryta.

Okno było otwarte.

Abby omal nie wypuściła młotka z ręki.

Przecież przedtem to okno było zamknięte, prawda?

Rozpaczliwie usiłowała to sobie przypomnieć.

Każdego wieczoru sprawdzała dokładnie wszystkie drzwi i okna. Okno w pralni czasem się zacinało, ale mimo to zawsze udało się je zamknąć.

Zamknąć tak, ale nie przekręcić klamkę, pomyślała. Weszła do niewielkiego pomieszczenia, zatrzasnęła okno i spróbowała przekręcić klamkę. Ale zamek nie chciał trzymać. Lata w wilgotnym pomieszczeniu zrobiły swoje. Framuga się wypaczyła.

Świetnie, pomyślała. Teraz będzie musiała zabezpieczyć je jakoś inaczej, może jakąś deską z garażu… – Ale nagle do głowy przyszła jej okropna myśl. A jeśli intruz jest już w domu? Nie sprawdziła jeszcze pokoi na piętrze.

– Cholera – mruknęła, odwróciła się i podeszła do schodów.

Zacisnęła zęby.

Nie była na górze przez cały dzień. Na pewno nikt się tam nie ukrył. Ale czuła, że musi się upewnić. Wiedziała, że nie zmruży oka, jeśli nie sprawdzi wszystkich kątów.

– Chodź, Hershey, to wszystko przez ciebie – powiedziała do psa.

Włączyła światło nad schodami i z młotkiem w spoconej ręce zaczęła wchodzić na skrzypiące drewniane stopnie.

To jakieś szaleństwo. Okno na dole było otwarte i co z tego? Pies zachowywał się dziwnie, ale to przecież leży w jego naturze. Hershey nie należała do intelektualnej elity labradorów.

Na górze temperatura była znacznie wyższa. W tym pokoju nie było okien, tylko świetlik w dachu. Abby stanęła u szczytu schodów i włączyła górną lampę.

Pokój był oczywiście pusty.

Poza biurkiem i składanym fotelem.

Tu także nikt się nie ukrywał.

– Kłamczucha – powiedziała do Hershey i zajrzała do szaf. – Fałszywy alarm.

Hershey spuściła potulnie głowę i położyła uszy po sobie, jakby się wstydziła.

– O tak, powinnaś się wstydzić – skarciła ją Abby. Ciemne wilgotne oczy Dojrzały na nią ze skruchą i Abby natychmiast ogarnęły wyrzuty sumienia. – Przepraszam, piesku. Robisz przecież tylko to, co do ciebie należy, prawda? – Usiadła na górnym schodku, poklepała sukę po karku i pozwoliła się polizać po policzku.

Nie czepiaj się psa. Okno w pralni było otwarte, a na pewno tak go nie zostawiłaś. Ktoś inny musiał podciągnąć dolną część do góry. Albo zaczynasz tracić rozum.

Jak mama.

– Nie! – prawie krzyknęła i Hershey podskoczyła przestraszona. – Spokojnie, Hersh. Chodź, może znajdziemy jakieś psie ciasteczko.

Pies, jak zwykle pełen entuzjazmu, rzucił się w dół schodów. Abby zeszła za nim, a na dole usłyszała cichy dzwonek – znak, że piekarnik osiągnął żądaną temperaturę.

Hershey stała przy drzwiach i szczekała jak opętana.

– O nie. O co chodzi, Hersh? Tym razem nie dam się nabrać. Mowy nie ma! – zawołała Abby, ale wchodząc do kuchni, zauważyła za oknem światła samochodu.

Znowu ogarnął ją niepokój. Hershey i okno w pralni wytrąciły ją z równowagi.

Weź się w garść.

Po chwili usłyszała chrzęst opon na podjeździe i warkot silnika. Wyjrzała przez okno i zobaczyła czarnego mustanga. Zaraz potem samochód się zatrzymał i otworzyły się drzwi od strony kierowcy.

Abby otworzyła usta ze zdumienia.

– Och nie – szepnęła. Za kierownicą siedział detektyw Reuben Montoya.

Na pewno nie przywoził dobrych wieści.

Rozdział 15

Montoya wysiadł z samochodu. Miał na sobie spłowiałe dżinsy, czarny podkoszulek i skórzaną kurtkę. Serce Abby zabiło mocniej.

Nie zachowuj się jak idiotka. Nawet o tym nie myśl.

Otworzyła drzwi, zanim zdążył nacisnąć dzwonek. Hershey wybiegła na zewnątrz, merdając ogonem i domagając się zainteresowania. Nie ma to jak dobry pies obronny.

– Spodziewa się pani kogoś? – spytał Montoya z uśmiechem. Miał białe, bardzo białe zęby i uroczy uśmiech, zdolny podbić serce każdej kobiety. Przykląkł na jedno kolano i pogłaskał psa, który kręcił zadkiem i pomrukiwał z zadowolenia.

– Tylko pana, detektywie – odparła Abby. Ulżyło jej na jego widok. Po przeżyciach ostatniej godziny musiała ukoić nerwy. A może po prostu jest jedną z tych głupich kobiet, które mają słabość do twardych facetów?

Co to znowu za bzdury? Montoya jest policjantem. Pracuje nad sprawą morderstwa Nicka. I koniec na tym.

A jednak kiedy uśmiechnął się znowu, zmysłowo i chłopięco jednocześnie, ogarnęła ją fala gorąca. A więc detektyw Montoya pod twardą, oficjalną pozą ukrywa poczucie humoru. Przez to jest jeszcze bardziej niebezpieczny. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowała, był mężczyzna.

W dodatku policjant.

O nie.

Detektyw z wydziału zabójstw.

Jeszcze gorzej.

Spójrz prawdzie w oczy, Abby. Kim jesteś, żeby w ogóle myśleć o mężczyznach? Ostatni, o którym myślałaś poważnie, właśnie został zamordowany.

– Spodziewała się pani mnie? – zapytał. – I dlatego podeszła pani do drzwi uzbrojona w młotek?

– Co? A nie… wbijałam gwoździe i… – Nie było to kłamstwo. Rzeczywiście wbijała rano gwoździe. Szybko położyła młotek na stoliku koło drzwi. Hershey wbiegła, a Montoya wstał. Światło lampy lśniło w czarnych jak atrament włosach, uwydatniając regularne rysy twarzy.

Abby zaczęła się nagle zastanawiać, jak by to było całować się z nim…

Dość tego!

Ale nie mogła się powstrzymać. Stali naprzeciw siebie, on na ganku, ona po drugiej stronie progu. Scena zrobiła się nagle dość intymna.

– Jest pan sam? – spytała, choć znała odpowiedź. Wspięła się jednak na palce, by spojrzeć ponad jego ramieniem w stronę samochodu.

– Tak, dziś wieczorem mam występy solowe.

– Bez akompaniatora? – zapytała, krzyżując ręce na piersi, jakby złamał jej serce.

Montoya uśmiechnął się krzywo.

– Mówi pani o Brinkmanie?

– To taki dżentelmen – powiedziała sarkastycznie. – Z pewnością uwielbiają go wszystkie kobiety, z którymi pracuje.

– Niezupełnie.

– A to niespodzianka… – Abby wiedziała, że flirtuje, ale nie była w stanie się powstrzymać. – A więc, detektywie…

– Proszę mi mówić po imieniu. Jestem Reuben.

– Czy rzeczywiście ktoś cię tak nazywa?

– Tylko matka – odparł ze śmiechem.

– A reszta?

– Poza ciotką, która uparcie mówi do mnie Pedro, ponieważ to imię, które otrzymałem przy bierzmowaniu, oraz braćmi i siostrami, którzy wołają mnie Reu, wszyscy nazywają mnie po prostu Montoya.

– Może być – odparła. – A więc, Montoya, oficjalnie czy nie, przyjechałeś tu z jakiegoś powodu. – Odsunęła się od drzwi, bez słów zapraszając go do środka. – Powiesz mi, o co chodzi?

Kiwnął głową i wszedł za nią do domu.

Abby spojrzała w stronę przytulnego salonu, pełnego witrażowych lamp, antyków i wzorzystych poduszek, i doszła do wniosku, że łatwiej jej zebrać myśli w jakimś bardziej przestronnym pomieszczeniu, może w kuchni albo w jadalni…

– Czy coś się pali? – zapytał Montoya.

– Cholera! Nie… właściwie nie! – Abby wbiegła do kuchni. Ansel, wystraszony, uciekł do jadalni. – Właśnie robiłam kolację… Jest dość… skromna, ale… Może miałbyś ochotę zjeść ze mną? – zaproponowała, czując, że się czerwieni tak samo, jak wtedy, kiedy spontanicznie zaprosiła Tary’ego Hilliarda na potańcówkę.

Montoya wziął do ręki butelkę z czerwonym winem i uśmiechnął się na widok etykiety.

– Nie jestem na służbie – zaznaczył i spojrzał na Abby tymi brązowymi, nieprawdopodobnie seksownymi oczami. – To najlepsza propozycja, jaką otrzymałem od lat.

– Naprawdę? – zaśmiała się Abby. – W takim razie chyba powinieneś dobrze zastanowić się nad swoim życiem.

– Już to zrobiłem. – Nalał wina do dwóch kieliszków.

Abby zdjęła folię z pizzy, otworzyła saszetkę z tartym parmezanem i puszkę oliwek, a potem szybko pokroiła w plastry pomidora i cebulę. Ułożyła to wszystko na pizzy i wsunęła ją do piekarnika.