– Zadzwonię do Montoi.

– Dobrze. – Abby sama myślała o tym, żeby do niego zadzwonić. Ale gdyby mu powiedziała, co ma zamiar zrobić, dostałby pewnie szału. Nie zrozumiałby tak jak Gina. Jeszcze bardziej stanowczo domagałby się, żeby została w domu. Poza tym był zajęty – usiłował rozwikłać serię morderstw, a w dodatku jego własna ciotka właśnie zaginęła.

Wsiadła do samochodu i wyjechała z garażu. Jak to mówią? Dziś jest pierwszy dzień reszty twojego życia.

Dla niej było dokładnie odwrotnie. Dziś był ostatni dzień jej trzydziestu pięciu lat.

Jutro rozpocznie nowe życie.


– …zgadza się. Sprawdź alibi tego DuLoca i dowiedz się jak najwięcej na temat Leona Hellera. Mam numer jego polisy – powiedział Montoya do Zaroster, trzymając kierownicę jedną ręką. – Miał romans z Faith Chastain, kiedy była pacjentką w Szpitalu Naszej Pani od Cnót. Z tego powodu został stamtąd zwolniony. Potem wyjechał na Zachód, najprawdopodobniej. Sprawdź w FBI, oni mogą mieć lepszy dostęp do jego danych.

– Jasne – powiedziała Zaroster i się rozłączyła.

Montoya uchylił okno samochodu. Czy Heller wrócił? Czy to on mści się na osobach, kiedyś blisko związanych z Faith Chastain? A jeśli tak, dlaczego zabił też Charlesa Pomeroya i Nicka Giermana? Może chodziło o jakieś luźne powiązania? Syn Pomeroya leczył się w tym szpitalu, a Gierman ożenił się z córką Faith, która była świadkiem śmierci matki. Mary LaBelle była córką ludzi, którzy pracowali w szpitalu. Hannah Jefferson była pracownikiem socjalnym.

W czasie, kiedy Heller był tam lekarzem.

A DuLoc był pacjentem.

Był już coraz bliżej, wiedział o tym, ale prawda ciągle pozostawała poza jego zasięgiem.

Dojeżdżał do miasta, kiedy telefon zadzwonił. Odebrał połączenie, wjeżdżając z wiejskiej drogi na autostradę.

– Montoya.

– Zaroster.

– Szybko ci poszło.

– Nie chodzi o Hellera ani DuLoca. Na razie niczego się o nich nie dowiedziałam. – Zawahała się. – Słuchaj, wiem, że nie pracujesz już nad tą sprawą, ale pomyślałam, że powinieneś wiedzieć. Znaleźli samochód Pomeroya, stał na moczarach, na południe od miasta.

Montoya zacisnął zęby. Wiedział, czego powinien się spodziewać.

– Zauważył go facet, który organizuje dla turystów loty helikopterem nad miastem. Zobaczył samochód, zorientował się, że stoi w dziwnym miejscu, i zadzwonił na policję. Pierwsi byli tam ludzie z lokalnego departamentu szeryfa. Znaleźli dwa ciała, mężczyzny i kobiety, zidentyfikowane jako Gregory Ray Furlough i siostra Maria Montoya.

Zacisnął palce na kierownicy. Spodziewał się tego, a jednak odczuł straszny cios.

– Bardzo mi przykro.

– Pieprzony drań. – Ogarnęła go zimna wściekłość, do oczu napłynęły piekące łzy. Przypomniał sobie ciotkę jako młodą kobietę, pełną nadziei, pracującą z dziećmi, śmiejącą się z wybryków swoich siostrzeńców. Był w niej zawsze jakiś smutek, a jednak zdawała się czerpać radość z życia w klasztorze.

– Dostaniemy go – powiedziała Zaroster.

Montoya nie miał co do tego wątpliwości. Jeśli będzie trzeba, spędzi resztę życia na ściganiu tego psychola. Nic go nie powstrzyma. Dorwie potwora.

– Daj mi adres. – Wcisnął gaz, włączył światła i ruszył z piskiem opon, jakby gonił go sam Lucyfer.


Przebita opona?

Akurat teraz?

– Świetnie – mruknęła Abby, patrząc na przednie koło swojej małej hondy. Potem podniosła wzrok na niebo i zorientowała się, że wkrótce zacznie zmierzchać. Świetnie. Nie ma wyjścia, musi zmienić koło. Jeśli się pospieszy może dotrze do szpitala przed zmrokiem. Albo zmieni koło sama – zajmie to co najmniej pół godziny, jeśli zapasowe jest w porządku – albo będzie musiała wezwać pomoc drogową. Wtedy wszystko zabierze pewnie więcej czasu. Mogłaby też pójść pieszo. Od szpitala dzieliło ją osiem kilometrów drogą, ale gdyby poszła na przełaj przez pola, to półtora kilometra. Wtedy jednak musiałaby wziąć plecak, a nie wszystko się do niego zmieści.

– Krok pierwszy – powiedziała do siebie, biorąc lewarek i broszurę z instrukcją użycia.

Może lepiej wezwij pomoc i wracaj do domu – może to jeden z tych znaków, w które tak wierzy Gina? Może jednak nie powinnaś jechać do szpitala?

– Nie – powiedziała głośno. Mowy nie ma. Musi poznać prawdę. Dzisiaj.


Powinna pojechać z Abby.

Przy trzecim kieliszku wina, oglądając film, który widziała już kilka razy, Gina doszła do wniosku, że popełniła wielki błąd. Jak mogła pozwolić Abby wrócić samotnie do tego strasznego szpitala? Powinna z nią pojechać.

Ale nie miała na to najmniejszej ochoty. To miejsce ją przerażało. Nigdy go nie lubiła. Nigdy nie chciała tam wrócić.

Pies, leżący przy kominku, podniósł głowę i warknął cicho.

Gina także z nadzieją podniosła wzrok. Może Abby zastanowiła się i jednak wróciła?

Hershey wstała i zawarczała głucho.

Nie… to nie Abby. Ginie nagle zrobiło się zimno.

– Co to? – spytała, ściszając telewizor. Pies, ze zjeżoną sierścią, chodził od okna do okna, wyglądając na zewnątrz. – Świetnie. Idź na dwór! Rób, co chcesz. – Gina wstała i poczuła, że jest już trochę wstawiona. Nie pijana, oczywiście, ale z pewnością i nie całkiem trzeźwa. Na pewno nie mogłaby prowadzić. I nie powinna już więcej pić. Prawdę mówiąc, wciąż była zmęczona, a wino wzmogło przykre skutki zmiany czasu.

Teraz cholerna suka drapała wściekle w tylne drzwi.

– Dość tego – mruknęła Gina. – Żadna wiewiórka nie jest tego warta. – Otworzyła drzwi i pies, warcząc i szczekając, wypadł na zewnątrz. Ansel, siedzący na jednym ze stołków, syknął przeciągle. Gina omal nie dostała zawału. – Daj spokój. – Serce waliło jej jak młotem.

Wtedy usłyszała ten dźwięk. Dobiegał od strony przedpokoju. Znieruchomiała. Czy to telewizor? Chyba nie…

Ansel wydał kolejny syk i pobiegł do jadalni.

Cholerne zoo, pomyślała wytrącona z równowagi. Nasłuchiwała przez chwilę, ale teraz nie słyszała już nic poza szczekaniem psa i telewizorem.

Wzięła głęboki oddech i spróbowała się uspokoić.

Pies nie przestawał szczekać. Gina spojrzała przez szybkę w drzwiach i zobaczyła Hershey, która podskakiwała nerwowo pod oknem pralni. Zapewne zwietrzyła tam jakieś zwierzę.

Świetnie. A jeśli to skunks?

Wróciła do salonu i zaczęła grzebać w torebce, zerkając na telewizor. Na ekranie był akurat papież, stał na balkonie i machał rękę do tłumu ludzi zgromadzonych na placu.

Znalazła telefon.

Skrzypnięcie.

Co to było, do diabła? Drzwi się otworzyły?

Wystukała szybko numer Abby. Nie stchórzy. W żadnym wypadku!

Usłyszała dźwięk sygnału, sekundę później gdzieś w domu rozległa się znajoma melodyjka. Czyżby Abby zapomniała zabrać komórkę? O nie… Ze słuchawką przy uchu przeszła do holu. Melodyjka dobiegała z pralni.

– Abby – westchnęła i weszła do małego pomieszczenia. Komórka leżała na parapecie otwartego okna…

Otwarte okno?

Pod tym oknem warczała Hershey… o Boże.

Gina poczuła gęsią skórkę. Wyłączyła telefon, odwróciła się i omal nie zemdlała.

W drzwiach stał potężny, czarno ubrany mężczyzna.

Zobaczyła jakiś dziwny rewolwer w jego ręce i zaczęła krzyczeć.

Chce ją zabić!

Instynktownie odwróciła się, skoczyła na pralkę i dalej, w otwarte okno. Upadła w błoto, pozbierała się szybko i nie oglądając się za siebie, zaczęła uciekać.

Ale dokąd? Dokąd może uciec?

Wynajęty samochód! Zostawiła kluczyki pod siedzeniem. Biegła jak oszalała w stronę frontowej części domu, kiedy zorientowała się nagle, że trzyma w ręce swoją komórkę. Wystukała 911.

Usłyszała, jak za jej plecami otwierają się drzwi.

Biegnij, Gino! Biegnij!

Wypadła zza węgła, z Hershey podskakującą u jej boku.

Samochód stał na podjeździe. Za nią zaczął dzwonić telefon.

Odbierz, myślała gorączkowo, chrzęszcząc bosymi stopami po żwirze. O Boże, gdzie on jest? Odwróciła się i zobaczyła, że był blisko, nie dalej niż kilkanaście metrów za nią.

Ogarnęła ją panika.

– Dziewięćset jedenaście. O co…

– On tu jest! Morderca! W Cambrai. Jestem u Abby Chastain…

Była już przy samochodzie, kiedy znowu podniósł broń.

– Szybko! – rzuciła jeszcze i chwyciła za klamkę.

Wtedy nacisnął spust.


Montoya zaparkował samochód przy końcu drogi, gdzie dwóch ludzi szeryfa, których nie znał, stawiało już policyjną barykadę. Pokazał im odznakę i ruszył między stojącymi tam wozami, wśród których były pierwsze telewizyjne furgonetki. Mimo że do zachodu słońca została jeszcze co najmniej godzina, tu, w lesie, panował ponury półmrok.

Wiedział, że oberwie mu się za to, że przyszedł, ale szedł przed siebie, jakby miał pełne prawo tu być. Jeśli ktoś go zaczepi, da sobie radę. Chciał to tylko zobaczyć. Nic więcej.

Wierzył, że jego ciotka nie żyje, ale czuł, że musi na własne oczy zobaczyć, co zrobił szaleniec. To wszystko.

Przy jaguarze Charlesa Pomeroya stał Brinkman, rozmawiając z kilkoma ludźmi z departamentu szeryfa; paru innych badało już ścieżkę prowadzącą do starej przystani. Wyglądało na to, że FBI jeszcze się tu nie pojawiło, ale była to tylko kwestia czasu.

W tej chwili panował chaos.

A więc teraz albo nigdy.

Wbiegł na stopnie chaty i wszedł w otwarte drzwi piekieł.

Wnętrze zalewało upiorne, błękitne światło policyjnych lamp, ukazując dwa ciała leżące na brudnej podłodze, upozowane tak, jak poprzednie ofiary: siostra Maria, w zakonnym habicie, zakrywała częściowo nagie ciało Gregory’ego Raya Furlougha. Krew, jeśli była, została dokładnie zalana czerwoną i czarną farbą, którą zbryzgano ciała. Na jednej ze ścian, wypisany jaskrawoczerwoną farbą, widniał napis:

CENĄ GRZECHU JEST ŚMIERĆ

Bonita Washington, w rękawiczkach, pochylona nad ciałami obejrzała się przez ramię.

– Proszę się podpi… Montoya? – otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. – Co ty tu robisz?

Nie odpowiedział, po prostu odwrócił się i wyszedł. Wyszedł już na drogę, kiedy dogonił go Bentz.

– Zaczekaj! – rzucił, a w jego głosie brzmiała ostra nuta, która nie spodobała się Montoi.

Zatrzymał się, odwrócił i spojrzał na starszego policjanta.

– Co?

– Wiesz, co – odparł Bentz. – Co sobie wyobrażasz? – Montoya milczał, a Bentz ze złością zmrużył oczy. – A niech cię. Będę musiał to zgłosić.

– Więc zrób to. Rób, co do ciebie należy.

– Do diabła, Montoya, nie rób tego! Musimy trzymać się procedur, żeby przygwoździć świra. Wydawało mi się, że to jasne.

– Jak słońce.

– Więc wynoś się stąd i nie wracaj – rzucił Bentz przez zęby. – Słuchaj – dodał – wiem, że to trudne, ale daruj sobie. Złapiemy go.

Chyba że ja dostanę go pierwszy, pomyślał Montoya. Przed oczami miał martwą, woskową twarz ciotki, zalane farbą ciało.

Wrócił do samochodu, powtarzając w myślach słowa wypisane na ścianie. Ceną grzechu jest śmierć.

Słusznie, ty popieprzony draniu.

Lepiej się przygotuj.

Rozdział 27

Boże, pomóż mi. – Abby poczuła, jak ogarnia ją nagły, przenikliwy chłód.

Zapadał zmierzch, drzewa rzucały głęboki cień, w powietrzu słychać było coraz głośniej bzyczenie komarów i niskie dźwięki cykad. Abby stała przy popękanej fontannie z postaciami płaczących aniołów i patrzyła na stary szpital. Miała wrażenie, że budynek jest żywą istotą, przepełnioną złem, które spogląda na nią z góry.

To tylko wyobraźnia…

A jednak serce biło jej bardzo mocno.

To tutaj wszystko się zaczęło, pomyślała, spoglądając na spękany asfalt podjazdu, gdzie zakończyła życie matka.

Idź. Już. Nie odkładaj tego dłużej.

Przeżegnała się szybko, przerzuciła plecak przez ramię i ruszyła przed siebie zarośniętym trawnikiem. Wyszła zza rogu i zmówiła krótką modlitwę za duszę swej nieszczęsnej matki.

– Tak mi przykro mamo… – powiedziała głośno, z ciężkim sercem.

Wybaczam ci… Słowa Faith zdawały się spływać z niebios i Abby stanęła jak wryta. Idąc chodnikiem, myślała o potworze, który gwałcił jej matkę; o lekarzu, który wchodził do jej pokoju pod pozorem niesienia pomocy, a przynosił ze sobą tylko przemoc i ból.

– Mam nadzieję, że spłoniesz w piekle – mruknęła pod nosem w gęstniejącym mroku.

Słońce skryło się za drzewami, a niebo zasnuły ciemne chmury. Zanosiło się na deszcz. Abby doszła do drzwi na tyłach budynku. Były zamknięte na klucz, tak jak poprzednio. Ale okno, przez które wtedy weszła do środka, zostało niedomknięte. Siostra Maria najwyraźniej tego nie dopilnowała. Ale zapewne nie starczyło jej już na to czasu, pomyślała Abby ze smutkiem. Nie miała wątpliwości, że siostra Maria już nie żyje.