Trudno jej było jednak powstrzymać się od wypaplania wszystkiego Danowi przy najbliższej okazji. Chciała się z nim podzielić swą radością – w końcu nigdy niczego przed sobą nie kryli.

Było to tydzień później. Po silnym sztormie Laura i Dan poszli razem na brzeg szukać wyrzuconego drewna, stanowiącego tu, na Nantucket, gdzie nigdy nie było go pod dostatkiem, cenne dobro. Południowe wybrzeże wyspy przyjęło na siebie najgorszą nawałnicę i tu właśnie najbardziej opłacało się szukać. Posuwali się na wschód, gdy spotkali Rye'a. Stał około dwudziestu jardów dalej, na kamienistej, zaśmieconej wodorostami plaży, usianej pozostawionymi przez przypływ kałużami, w których uwięzły drobne ryby. Burza przeszła, ale niebo wciąż było pochmurne; niskie, ciemnoszare obłoki zaciskały się wokół wyspy, oddzielając ją od reszty świata.

Rye miał na sobie ciepłą filcową kurtkę z podniesionym kołnierzem. Wiatr targał jego płowymi włosami. Laura, w żółtym sztormiaku i czerwonej chusteczce, uniosła rękę, żeby mu pomachać.

Dalej szli już we trójkę, taszcząc ciężkie jutowe worki. Było to jej pierwsze spotkanie z Ryem po owym wieczorze w szopie i Laura natychmiast poczuła dziwaczną sensację w podbrzuszu, zaraz też zaczęła się zastanawiać, jak mogliby się pozbyć Dana. Ponieważ zwierzył się, że jego matka upiekła właśnie piernik, w drodze powrotnej wstąpili najpierw do niego.

Nim wyszli od Morganów, Laura miała wrażenie, że pęknie ze zniecierpliwienia. Rye jednak był tak spokojny, jak gdyby minione dwie godziny – ba! cały tydzień! – niewiele go obeszły. Potem wszakże zrobił coś, czego jeszcze nigdy w życiu nie uczynił: wziął od niej worek i zarzucił go sobie na ramię, puszczając mimo uszu jej okrzyki, że przecież da sobie radę. Nasiąknięte wodą drewno było potwornie ciężkie i w gruncie rzeczy rycerski gest Rye'a sprawił Laurze ogromną przyjemność. Gdy doszli do warsztatu, mimo ciężkiego brzemienia otworzył przed nią drzwi. Tuż za progiem rzucił sakwy na ziemię.

– Rye, czy to ty? – dobiegł ich głos z góry. Rye ostrzegawczo położył palec na ustach, głośno zaś odpowiedział:

– To ja, mamo. Przyniosłem trochę drewna. Zaraz rozpalę ogień i rozłożę je dokoła, żeby wyschło.

Była niedziela i znajdujący się na parterze warsztat ział pustką. Ciężkie, pędzone wiatrem chmury sprawiały, że było tu ciemno i zacisznie. Stojąc naprzeciw siebie, słyszeli kroki rodziców Rye'a, poruszających się nad ich głowami. Rye przyciągnął obie sakwy do kominka i rozpalił ogień. Kiedy suche polana zaczęły trzaskać, metodycznie porozkładał na glinianej polepie wyciągnięte z worków mokre drewno. Puste worki rozłożył na stole narzędziowym pod przeciwległą ścianą. Powróciwszy do Laury, bez słowa sięgnął po jej sztormiak, ona zaś również milcząc zsunęła go z ramion. Rye ustawił przy ogniu długi bednarski zydel. Miał on ponad cztery stopy długości; jeden koniec, rozszerzony, tworzył siedzenie, drugi wznosił się łukowato, tworząc drewniany zacisk do osadzania klepek. Rye siadł na nim okrakiem i zapraszająco wyciągnął do niej rękę. Spojrzenie Laury mimowolnie powędrowało w kierunku jego rozstawionych ud. Oblała się krwistym rumieńcem i pospiesznie usiadła prostopadle do niego, dotykając kolanem jego nogi. Rye powiódł czubkami palców po jej twarzy, jak gdyby badał ją wpierw uważnie, zanim ucałował najpierw jedną powiekę, potem drugą.

– Brakowało mi ciebie – szepnął tak cicho, iż mogło się wydawać, że to tylko syk ognia.

– Ja też tęskniłam – Laura wtuliła się w jego grubą kurtkę.

– Nie mówiłaś Danowi, prawda? Potrząsnęła przecząco głową.

– Kiedy zobaczyłem was razem, poczułem… – urwał. Przez jego twarz przemknął cień.

Laura położyła mu dłoń na piersi. Czuła, jak mocno bije jego serce.

– Co poczułeś?

– Zazdrość – przyznał. – Po raz pierwszy w życiu.

– Głuptasie – szepnęła, całując go w brodę. – O Dana nigdy nie musisz być zazdrosny.

Zaczęli się całować, lecz naraz odskoczyli od siebie, gdy drewniany strop zaskrzypiał głośno. Wstrzymali oddech, wpatrując się w ciemny, belkowany sufit, lecz nastała cisza. Ogień buzował już mocno i Laura dziwiła się, czemu Rye się nie rozbiera. Zrozumiała, gdy powiódł jej dłoń w to ciepłe miejsce pomiędzy udami, bezpiecznie zasłonięte połą kurtki na wypadek, gdyby ktoś ich zaskoczył.

– Lauro… – szepnął błagalnie. – Czy mogę cię tam dotknąć?

– Nie tutaj, Rye. Mogliby nas złapać.

– Na pewno nie. Nie wiedzą, że tu jesteś.

Przycisnął ją do siebie i natychmiast poczuła naglącą pokusę.

– A jeśli tu zejdą?

– Usłyszymy ich. Będziesz udawać, że grzejesz się przy ogniu.

– Rye obrócił ją tyłem do siebie. – Przełóż nogę przez ławkę.

– polecił.

Jego dłoń wśliznęła się pod jej spódnicę, szybko uporała się z pantalonami i odnalazła jej ciepłą kobiecość. Druga tymczasem pieściła jej pierś. Gdy jednak dotknął wrażliwego miejsca, podskoczyła, wciągając ze świstem oddech.

– Nie wyrywaj się.

– Nic na to nie poradzę.

– Cicho… Charles wyjaśnił mi, jak mógłbym cię zadowolić, ale jeśli chcesz, żebym spróbował, musisz siedzieć spokojnie.

– Co takiego?

– Ciii… – uciszył ją. Oparła się o niego, tym razem nieco zesztywniała z napięcia. – Nie hałasuj, kochanie – mruknął jej do ucha. – Charles mówił, że na pewno ci się to spodoba.

– Nie… Rye, przestań… proszę… nie… rób… tego… Protesty ucichły. Oparła z powrotem głowę o jego ramię, jak gdyby odebrał jej zarówno głos, jak i wolę. Piersi Laury rytmicznie wznosiły się i opadały, jakby pieszczota rzuciła na nią czar. Po paru minutach wstrząsnęły nią rytmiczne skurcze, podobnie jak ongiś ciałem Rye'a. Począwszy od palców u nóg, stopniowo obejmował ją płomień, a w chwilę później z ust wydarł się spazmatyczny jęk. Rye wolną ręką zakrył jej usta. W ekstazie wbiła mu palce w kolano.

Próbowała wymówić jego imię, lecz krępował ją, więził w świecie tak magicznym, że drżała z rozkoszy. Napięcie rosło, aż osiągnęło szczyt; potem nagle opadło.

Dotarł do niej tępy ból i uświadomiła sobie, że Rye zacisnął zęby na jej ramieniu. W rękach i nogach czuła bezwład, bała się, że lada moment zemdleje.

– Rye… – zaczęła, lecz najpierw musiała odsunąć jego dłoń.

– Rye… – powtórzyła szeptem – och, Rye, coś ty mi zrobił?

– Charles mówi… – głos mu zadrżał. Odchrząknął i podjął:

– Charles mówi, że to właśnie się robi, jeśli się nie chce mieć dzieci. Podobało ci się?

– Z początku nie, ale potem… – złożyła pocałunek na jego twardej dłoni. – Och, potem… – urwała, nie znajdując słów.

– Jak było?

– Jak gdybym równocześnie była w niebie i w piekle… – wspomnienie piekła otrzeźwiło ją i usiadła. – To na pewno straszny grzech – podjęła żałośnie. – Jak to nazywają?… Grzech cielesny, prawda? Nie wiedziałam, co to znaczy, zanim…

– Lauro… – Rye ujął jej twarz w dłonie – musimy poczekać trzy lata, zanim będziemy się mogli pobrać.

Jej piwne oczy, pełne nowej wiedzy podniosły się na niego.

– Tak, wiem. Wiedziała również, że nakazy moralności nie zdołają ich zawrócić z drogi do tego nowego nieba – piekła; drogi, którą razem odkryli. Kiedyś zostaną mężem i żoną, jak w czasach dziecięcych zabaw, gdy Rye udawał, że rusza na połów i całował ją na pożegnanie. Z tą różnicą, że teraz nie będzie pożegnań, będą razem rano, wieczorem i w nocy.

O tym marzyli owej szalonej, dzikiej, cudownej wiosny, niezliczoną ilość razy dając sobie rozkosz, lecz nie dopełniając miłosnego aktu. W stodole, w łodzi, w zarośniętym bluszczem gaju, w cieniu nabrzeżnych drzew, które stały się świadkami ich nowej zabawy.

Korzystali z każdej okazji, by być sami. Płoszyli stada pasących się owiec, biegnąc ze śmiechem przez trawiaste wzgórza – dzieci natury uczące się miłości z każdym mijającym dniem, nienasycone, spragnione siebie.

ROZDZIAŁ 7

Te same wspomnienia prześladowały Rye'a Daltona w warsztacie bednarskim przy Water Street. Po spotkaniu w sadzie rzucił się w wir pracy, zmuszając się do harówki ponad siły. Minęły dwa tygodnie, potem trzy, a od Laury wciąż nie było wieści.

Jednakże nawet wtedy, kiedy ciągnął strug, widział ją tuż przy sobie. Odnajdywał jej rysy w słojach drewna, a wodząc palcami wzdłuż krzywizny beczki wyobrażał sobie kształt jej piersi. Ściągając razem klepki pętlicą ze sznura, myślał o kibici, ściskanej codziennie sznurówkami gorsetu… Co gorsza, wiedział, że to Dan ją sznuruje.

Opanowywał się dotąd na tyle, by nie cisnąć narzędzi, nie wtargnąć znienacka do domu na wzgórzu i nie upomnieć się o nią. Prosiła o zwłokę i choć często zastanawiał się, jak długo jeszcze, miał zamiar spełnić życzenie w nadziei, że wpłynie to na jej decyzję.

Pocieszenie niosła mu świadomość, że wrócił do domu, w którym się wychował. Wraz z ojcem w pocie czoła pochylał się nad pracą, wdychając aromat wonnego drewna.

W chłodne dni na kominku zawsze buzował ogień, nigdy bowiem nie brakło wiórów i kawałków drewna, aby go podsycić. Ukończywszy cedrowy skopek, Josiah zgarniał na bok strużyny i po troszeczce dodawał je do ognia – ot, tyle tylko, by ich aromat stale unosił się w powietrzu jak kadzidło, mieszając się z tytoniowym dymem jego fajki.

Przy ładnej pogodzie wrota warsztatu otwierało się na oścież i do środka wpadał zapach bzów. Ulica zawsze pełna była ludzi, wielu zaglądało do nich na pogawędkę lub by przywitać się z Ryem. Wszyscy orientowali się w jego dziwacznym położeniu, nikt jednak nie poruszał drażliwego tematu w rozmowie. Mieszkańcy Nantucket cierpliwie czekali, co z tego wyniknie.

Stary Dalton również nie zadawał pytań, choć był dość spostrzegawczy, by zauważyć rosnące zdenerwowanie syna, jego roztargnienie i nadmierną drażliwość. Cierpliwość nie należała do cnót Rye'a i Josiah zastanawiał się skrycie, kiedy dojdzie do nieuniknionego wybuchu.

Pewnego ciepłego, bezchmurnego dnia na początku czerwca stary bednarz zrobił sobie przed południem krótką przerwę w pracy. Z fajką w zębach podszedł do otwartych drzwi, żeby rozprostować grzbiet.

– Chłopak chyba sam kuje te obręcze – mruknął sarkastycznie. Mówił o swym bratanku, Chadzie Daltonie, który terminował u niego w warsztacie, a który tegoż ranka został wysłany do kuźni po dwie zamówione obręcze do beczek. Odkąd Rye wrócił, chłopak częściej wypuszczał się na miasto, korzystając z dobrego humoru Josiaha.

Rye nie podniósł głowy, co zresztą nie zaskoczyło ojca. Frezował właśnie klepkę, ciągnąc ją wzdłuż zamocowanego na stałe ostrza. Trzeba było dobrego oka, pewnej ręki i wprawy, żeby naciąć każdy brzeg identycznie. Josiah tedy nie zdziwił się, że syn nań nie patrzy. Zmartwiło go raczej to, że zdawał się nie słyszeć.

– Mówiłem, że Chad długo nie wraca z kuźni! – spróbował jeszcze raz, podnosząc głos.

Tym razem Rye przerwał pracę i zerknął na niego, marszcząc brwi:

– Słyszę cię, ojcze. Czyżbyś na stare lata zaczynał głuchnąć?

– Uszy mam w porządku. Po prostu nie lubię mówić sam do siebie.

– Pewnie znalazł sobie jakiś patyk i toczy obręcze po całym mieście. Zapomniałeś, jaka to przednia zabawa? – Rye nachylił się nad stołem.

– Miałem zamiar wysłać go na targ po pomarańcze. Przyszedł transport z Sycylii. Do wieczora zgniją w tym słońcu.

Nawoływania przekupniów z targowiska przy rynku dolatywały aż do drzwi warsztatu.

– Sam się przejdź. Dobrze ci zrobi, jak się trochę przewietrzysz – mruknął Rye.

Josiah wyjrzał na ulicę, obserwując ciągnące na targ niewiasty.

– Kolano mi nawala. Nie mam pojęcia, dlaczego akurat dziś; może idzie na zmianę pogody.

Z tyłu rozległ się głośny trzask: Rye cisnął klepkę na podłogę. Josiah uśmiechnął się pod nosem.

– Jeżeli chcesz, żebym skoczył na targ, czemu nie powiesz tego wprost? – zapytał Rye, ledwie hamując złość.

Josiah uniósł brwi.

– Ociupinę drażliwy ostatnio się zrobiłeś, a może tylko tak mi się wydaje?

Rye miotał się po warsztacie bez słowa.

– Chyba prędzej ty powinieneś się przewietrzyć, nie ja – dodał ojciec.

– Idę już, idę! Gdy Rye wypadł na zewnątrz, Josiah pyknął fajkę i mruknął pod nosem:

– No, jeśli tak dalej pójdzie, chłopcze, to obaj się wściekniemy, ty i ja.

Gnając przez miasto w obcisłych ciemnych spodniach i luźnej białej płóciennej koszuli z szerokimi rękawami Rye prezentował się nader atrakcyjnie. Głębokie rozcięcie pod szyją pozwalało dojrzeć opaloną na brąz pierś, pokrytą szorstkim, złotawym włosem. Na szyi zawiązaną miał czerwoną chusteczkę. Przyjął ten zwyczaj na morzu i nie zarzucił go, bo chustka nieraz przydawała się, by otrzeć skronie, kiedy pocił się w warsztacie.

Dzień był pogodny, ciepły, przesycony jazgotem mew i zgrzytem kół przejeżdżających wozów. Rye przeciął zatłoczoną ulicę i wszedł na nowy, brukowany chodnik. Wiatr targał mu włosy i łopotał w szerokich rękawach koszuli, gdy wielkimi krokami maszerował w stronę targowiska.