Przez następne trzy dni lało bez przerwy. Zacinający z południa deszcz położył na razie kres wycieczkom. Czwartego dnia jednak ustał, pozostawiając za sobą mgłę tak gęstą, że zakryła ona nawet zębate krzywizny brzegów przylądka Coatue.

Przymusowe zamknięcie w czterech ścianach nie najlepiej wpłynęło na humor Rye'a. Irytował się o byle co, dlatego też przed południem czwartego dnia, kiedy niebo trochę się przejaśniło i wyjrzało słońce, Josiah wysłał Rye'a do młyna w sprawie zamiany baryłek na pewną ilość mąki, dokonywanej co jakiś czas pomiędzy bednarzem a młynarzem, niejakim Asą Pondem.

Tuż po południu Rye wraz z Łajbą wyruszył w drogę, wdzięczny losowi, że znów udało mu się wyrwać z warsztatu. Wyspa, świeżo wymyta ulewą, wyglądała zgoła odświętnie. Kocie łby Main Street lśniły w jaskrawym słońcu, a w bocznych zaułkach ze skrzynek okiennych wylewały się kaskady czerwonych i różowych pelargonii. Rye przypomniał sobie kwiaty przed drzwiami Laury. Zastanawiał się, czy też zakwitły, lecz po chwili z wysiłkiem usunął je z myśli.

Z psem przy nodze minął dom Jethro Coffina, jednego z pierwszych osadników sprzed stu pięćdziesięciu lat. Dalej ciągnęły się urwiska, pod którymi bladą zielenią połyskiwały wody szelfu, a ciemniejszy odcień wskazywał głębinę. Para białych mew ścigała jedną czarną; ich ochrypłe głosy niosły się w nagrzanym sierpniowym powietrzu.

Rye zmierzał ku czterem holenderskim wiatrakom, wznoszącym się dumnie na czterech wzgórzach na południe i zachód od miasteczka. Młyn Asy Ponda zbudowano w roku tysiąc siedemset czterdziestym szóstym z drewna rozbitych wraków, ale gdy teraz ukazał się na wzgórzu, zdawał się nie mieć wieku. Ażurowe ramiona obrócono na południowy zachód, skąd wiała lekka bryza, i rozpięto na nich nowe żaglowe płótna, które – niczym prawdziwe żagle – można było refować przy silnym wietrze. Podobnie jak jego bracia, młyn był zarówno pełen wdzięku, jak i niezgrabny. Urody ujmował mu sterczący z tyłu pal, wystający z koła, dzięki któremu cały budynek można było obracać ramionami do wiatru. Wyglądał jednak przez to niczym wielki smok, który przykucnął, żeby się wypróżnić. Koło wyryło w ziemi głęboki rów. Rye przeskoczył go i podszedł do drabiny, prowadzącej na wyżkę, gdzie znajdowały się kamienne żarna.

Wnętrze zapylone było mąką i otrębami, które unosiły się w powietrzu, gdy ziarno zsypywano na pochylnię wiodącą do żaren. Podłoga bezustannie wibrowała od ciosów drewnianych przekładni, łączących ogromne wały z dębowymi ramionami wiatraka. Zapach ziarna był miły dla nozdrzy, młynarz jednak na twarzy zawiązaną miał chustkę, zwłaszcza, iż równocześnie jego czeladnicy przesiewali mąkę przez różnej grubości sita. Uniósł rękę na powitanie i wskazał drzwi; zgrzyt kamieni młyńskich i łomot przekładni uniemożliwiał jakąkolwiek wymianę zdań. Wyszedłszy na zewnątrz, młynarz z ulgą zdjął chustkę i stojąc u stóp młyna załatwiał interesy w miłym letnim słonku. Skrzydła wiatraka skrzypiały cicho, wtrącając do rozmowy swoje trzy grosze.

Josh wynudził się za wszystkie czasy w ciągu trzech dni złej pogody. Gdy tylko niebo nieco się przejaśniło, zaczął błagać matkę, by zabrała go na jagody. Laura cierpliwie wyjaśniła mu, że jeszcze nie dojrzały. Wobec tego naparł się na wizytę u ciotki Jane. Gdy i ten pomysł upadł, pozostała kolejna ulubiona rozrywka Josha – wycieczka do młyna, gdzie czasami pozwalano mu siedzieć na lewarze, gdy woły obracały budowlę zgodnie z kierunkiem wiatru. Lecz tym razem Laura odparła niecierpliwie:

– Nie mam czasu. Muszę wyplewić ogród, a najlepiej robić to zaraz po deszczu.

– Ale, mamo, może pan Pond…

– Joshua! Chłopiec zasępił się. Matka rzadko zwracała się do niego w ten sposób. Z buzią wygiętą w podkówkę snuł się po ogrodzie, z nudów zadając niezliczoną ilość pytań. Przykucnął w bruździe, wskazywał palcem każdy wyrwany przez Laurę chwast i powtarzał: „A co to?”

– Skąd wiesz, że to nie jarzynka? – spytał w końcu.

– Po prostu wiem. Robię to od dawna.

– Ja też bym potrafił.

– Josh, idź się pobaw.

– Tato pozwoliłby mi plewić.

– Ale ja nie jestem tatą i mam masę roboty! – sarknęła Laura nie przerywając pracy.

Malec oparł brodę na kolanie i dziobał palcem w ziemi, nucąc coś pod nosem. W chwilę później z dumą zaprezentował jej wyrwaną z korzeniami rzepę.

– Zobacz, pomagam ci!

– Ojej, Josh… – jęknęła. – Zniszczyłeś młodą rzepę!

– O… – chłopiec spojrzał ze skruchą na swoje dzieło, ale zaraz rozpromienił się. – Posadzę ją z powrotem.

– To nic nie da. – Matka zgasiła jego zapał. – Raz wyrwana roślina zwiędnie i zginie.

– Naprawdę? – Josh był zawiedziony, bo przecież chciał pomóc.

– Owszem – odparła z niesmakiem Laura, wracając do plewienia.

Chłopczyk stał obok niej, uważnie oglądając rzepę.

– Co to znaczy zginąć?

„To, co rzekomo spotkało twego ojca, i dlatego wyszłam za kogoś innego” – przemknęło przez głowę Laurze, nim zdołała się powstrzymać. Poirytowana i wyprowadzona z równowagi warknęła:

– Josh, wyrzuć to i znajdź sobie jakieś inne zajęcie! Nigdy nie skończę, jeśli będziesz bez przerwy zadręczał mnie pytaniami!

Usta dziecka zadrżały, a brudne paluszki zaczęły trzeć oczy. Laura natychmiast poczuła wyrzuty sumienia. Skrzyczała synka, choć przecież miał najlepsze intencje. Ostatnio zdarzało się to coraz częściej, choć za każdym razem przysięgała sobie, że więcej tego nie zrobi. Chciała być taka, jak Jane, której cierpliwość w stosunku do rozhukanej hałastry można było określić mianem niewyczerpanej. Ale cała różnica polegała na tym, że Jane była szczęśliwa. Szczęśliwy człowiek łatwiej znosi różne niedogodności. Napięcie, w jakim żyła Laura, uzewnętrzniało się przy najmniej spodziewanych okazjach i niestety często skrupiało się na dziecku. Co gorsza, Josh miał rację – Dan by mu wytłumaczył, jak odróżniać chwasty od warzyw, choćby miało go to kosztować wiele czasu i energii.

Josh wpatrywał się w smętnie oklapłe listki. Starał się być dzielny, lecz na złocistych rzęsach zawisły łzy. Laura westchnęła i wyprostowała się.

– Chodź tu do mnie, kochanie.

Malec spuścił głowę jeszcze niżej. Łzy kapały mu teraz na brzuszek.

– Przepraszam cię, słoneczko. Wiem, że chciałeś pomóc. Kiwnął głową, wbijając wzrok w ziemię.

– No chodź, skarbie, bo mama też się rozpłacze.

Podniósł na nią załzawione oczka, wypuścił rzepę i z rozmachem rzucił jej się w objęcia. Laura sama była bliska łez.

Zmieniłam się – pomyślała – chociaż tak się staram, żeby w moim domu panowała harmonia. Jestem szorstka dla Dana i niedobra dla dziecka, i żadnego z nich nie traktuję uczciwie. Och, Josh, gdybyś był dostatecznie duży, by zrozumieć…

Przymknęła oczy, lekko kołysząc malca w ramionach. Po chwili odsunęła go lekko od siebie, żeby zajrzeć mu w twarz.

– Wiesz co? – powiedziała. – Tak naprawdę wcale nie chce mi się plewić. Chyba jednak przejdziemy się do młyna. Muszę zamówić u pana Ponda trochę mąki.

– Naprawdę? – Łzy Josha obeschły w okamgnieniu.

– Naprawdę – pstryknęła go w nos. – Ale najpierw będziesz musiał umyć buzię, ręce i uczesać włoski.

Lecz Josh sadził już przez warzywnik, przeskakując kolejno rzepę, groch, fasolę i marchew.

– Na pewno mnie nie dogonisz! – wrzasnął.

– A właśnie, że tak! – Laura, podkasawszy spódnicę, puściła się za nim w pogoń.

ROZDZIAŁ 10

Dzień był piękny, niebo lazurowe jak skrzydło sójki, lekka bryza rozwiewała trawy. Po południu na lądzie i morzu zapanował spokój i niewiele łodzi manewrowało w przystani u stóp wzgórz. Laura wraz z Joshem wyszła na wrzosowiska, udając się w stronę kopulastych wzgórz. Towarzyszyły im łąkowe skowronki, przyśpiewując najsłodszą muzykę lata. Polne kwiaty odwracały główki ku słońcu, pasikoniki mruczały leniwie, a wysoko w górze zataczały kręgi mewy.

Josh zatrzymał się, by zbadać mrowisko. Laura nie posiadała się z uciechy, patrząc na jego minę. Usta chłopca ułożyły się w duże „ O „.

– Patrz, mamo! Patrz, jaki wielki głaz dźwiga ta mrówka! Laura roześmiała się, spojrzała we wskazanym kierunku i na moment zafascynował ją miniaturowy świat owadów, gdzie ziarnko piasku urastało do rozmiarów głazu.

Po chwili ruszyli dalej piaszczystą ścieżką. Bezleśne wzgórza obsypane były kremowymi główkami królewskich koronek, kołyszącymi się na wietrze.

– Zaczekaj chwilkę! – zawołała Laura i zeszła ze ścieżki, żeby narwać kwiatów. Dodała kilka rumianów o brązowych środkach, a potem wetknęła jeszcze do bukietu żółty dziki krwawnik.

– Widzę młyn! – zawołał Josh, gdy na grzbiecie wzgórza ukazały się ażurowe skrzydła. – Myślisz, że pan Pond pozwoli mi się przejechać?

– Nie wiem, czy zaprzęgnął woły. Laura nie miała kapelusza i gdy podniosła wzrok, schodzące dopiero z południa słońce omal jej nie oślepiło. Skrzydła wiatraka obracały się wolno w złocistej aureoli. Na tle młyna zamajaczył mniejszy, ciemny kształt, i gdy Laura przysłoniła ręką oczy, ujrzała, że ze wzgórza schodzi w ich kierunku jakiś człowiek.

Na ich widok przystanął. Nie widziała twarzy, dostrzegła jednak długie, smukłe nogi w wysokich butach i białe rękawy łopoczące na wietrze. W chwilę później pojawił się następny kształt… duży, żółty pies.

– Rye… – szepnęła mimowolnie, jak gdyby na usta wyrwała się jej powtarzana od dawna modlitwa.

Przez chwilę oboje stali jak wryci. On na zboczu, po kolana w trawie, ona z rąbkiem spódnicy w dłoni i twarzą ocienioną bukietem, który kładł jej koronkowe cienie na policzkach. Chłopczyk pobiegł pod górę, a pies w dół, ale ani Laura, ani Rye nie zwrócili na to uwagi. Trwali bez ruchu, oniemiali z bezbrzeżnej tęsknoty.

Potem Rye pochylił się i ruszył biegiem. Laura też przyspieszyła kroku, chwyciwszy wydętą jak balon perkalową spódnicę w obie ręce. Spotkali się w miejscu, gdzie zachwycony chłopczyk baraszkował w trawie z rozradowanym psem, który merdał już nie tylko ogonem, ale całym ciałem.

– O rety, to twój pies, Rye? – spytał Josh, uchylając buzię przed różowym jęzorem.

– Mój – odparł machinalnie Rye, wpatrzony w Laurę.

– Musisz go strasznie kochać!

– O tak, synu, bardzo – szepnął ochryple mężczyzna.

– Jak długo go masz?

– Od dzieciństwa.

– To pewnie już jest stary?

– Dostatecznie, by wiedzieć, do kogo należy.

– Też chciałbym mieć psa.

– Na pewno… – szepnął cicho Rye. Zapadła cisza, przerywana tylko westchnieniami wiatru i szmerem rozkołysanych traw. Laura miała uczucie, jak gdyby w jej sercu rozkwitła właśnie łąka pełna kwiatów. Rozchyliła usta, serce biło jej mocno pod suknią z różowego perkalu. Wzgórza Nantucket otaczały ich, odgradzały od reszty świata.

Laura impulsywnie wyciągnęła rękę.

– Dzień dobry, panie Dalton. Nie przypuszczałam, że… że natkniemy się tu na pana.

Ujął jej dłoń jak skarb i spojrzał w oczy ponad złotą główką swego syna.

– Witaj Lauro. Bardzo się cieszę z tego spotkania.

Jego dłoń była twarda, zgrubiała, znajoma.

– Idziemy zamówić mąkę i otręby.

Rye wsunął wskazujący palec pod jej mankiet, trąc nim delikatnie po wrażliwej skórze wewnętrznej części przedramienia. Czul, jak gwałtownie tętni jej krew.

– A ja byłem dogadać się w sprawie beczek.

– Cóż… – Laura zaśmiała się nerwowo – chyba wszyscy wylegli z domów w tak piękną pogodę.

– Nic dziwnego.

Jak długo i czule trzymali się za ręce, uświadomili sobie dopiero wtedy, gdy Josh podniósł się na nogi. Rye natychmiast wypuścił dłoń Laury, ale chłopczyk był zbyt pochłonięty zabawą, by cokolwiek zauważyć.

– Często tu przychodzisz? – zagadnęła Laura.

– Owszem. Ostatnio dużo włóczę się z psem.

– Słyszałam.

– A ty? Często tu bywasz?

– Tylko czasami, kiedy idę do Jane.

– Albo do młyna – dodał, mrużąc oczy w uśmiechu. – Albo żeby narwać kwiatków.

Laura skinęła głową i spuściła wzrok.

– Byłem kiedyś u Jane – rzekł Rye.

– Wspominała mi o tym. To miło z twojej strony, że przywiozłeś prezenty dla dzieci.

Rozmawiali o drobiazgach, podczas gdy były tysiące rzeczy, które chcieli sobie powiedzieć. Dręczyła ich pokusa, by się dotknąć. Laura miała ochotę powieść palcem wzdłuż wygiętej linii bokobrodów, okalających jego mocną szczękę.

Chciała przesiać przez palce gęste, pszeniczne włosy Rye'a i powiedzieć: „Pociemniały, odkąd wróciłeś, ale teraz bardziej mi się podobają, bo są takie jak dawniej.” Pragnęła ucałować każde z siedmiu znamion po ospie, jakie miał na twarzy, i szepnąć: „Opowiedz mi o tym rejsie. Opowiedz mi wszystko.”

Josh wyrwał ich z zapatrzenia, pytając:

– Jak on się wabi?

– To ona. Łajba.

– Śmieszne imię. Oboje macie śmieszne imiona.

– To prawda – śmiech Rye'a uniósł się nad kwiecistą łąką. – Łajba nazywa się tak, bo znaleziono ją, gdy płynęła do brzegu z wraku okrętu, który osiadł na mieliźnie.