Cień uśmiechu zamajaczył na wargach Laury.

– Nie, nie o tym. Powiem mu, że zamierzam się z nim rozwieść. Rye spoważniał.

– Chcesz, żebym przy tym był?

– Chcę, żebyś był przy mnie zawsze i wszędzie. Ale tę sprawę muszę załatwić sama.

Rye rozejrzał się po plaży. Josh podskakiwał, uciekając przed falami. Rye impulsywnie pochylił się nad Laurą i szybko pocałował ją w policzek.

– Wybacz, nie mogłem się powstrzymać. Czasem na statku myślałem, że jestem w piekle, ale nigdy w życiu nie przeżyłem tego, co w ciągu ostatnich dziesięciu tygodni. Kobieto, gdy cię odzyskam, nie spuszczę cię z oka.

– Rye, poszukajmy jakiegoś zacisznego miejsca. Uśmiechnęli się do siebie wymownie.

– Nic trudnego. Znamy tę wyspę jak własną kieszeń, czyż nie?

– To prawda. – Laura poczuła dreszcz oczekiwania. – Znamy wszystkie miejsca.

Rye gwizdnął. Chłopiec i pies obejrzeli się.

– Chodźcie! – zawołał. – Idziemy dalej! Znaleźli miejsce w zakolu stawu, gdzie jego południowy koniec tworzył niemal zamkniętą pętlę. Tu, w odosobnionej kępie sosen i dębów, ukryta była polanka, odcięta od reszty świata gąszczem jeżyn i wrzośca. Pięło się po nich dzikie wino, tworząc zwartą zieloną ścianę. Polanę zarastała wysoka do pasa trawa, zgnieciona w miejscach, gdzie odpoczywały sarny. Po konarach dębów śmigały z piskiem wiewiórki. Łąka osłonięta była od wiatru, za to promienie słońca docierały tu bez przeszkód. Josh z psem natychmiast zaczęli się turlać po rozgrzanej darni.

– Tu? – spytał cicho Rye, spoglądając na Laurę.

– Tu – potwierdziła.

Serca zabiły im z podniecenia. Teraz mogli tylko modlić się o piękną pogodę.

ROZDZIAŁ 11

Ich modlitwy zostały wysłuchane, bo nazajutrz niebo było czyste jak brylant bez skazy. Laura odprowadziła Josha do siostry i pierwsza przybyła na polanę. Rozchyliła dzikie wino, wśliznęła się do środka i chwilę stała bez ruchu, nasłuchując. Było bezwietrznie i tak cicho, że wydawało jej się, iż słyszy huk młotów z odległej o cztery mile stoczni. Może zresztą tak głośno biło jej serce, gdy ujrzała przed sobą ten uroczy zakątek – chroniony zewsząd lasem, przytulny, bezpieczny.

Pachniało tu trawą i sosnową żywicą. Laura uniosła spódnicę powyżej kostek, zwróciła twarz ku słońcu i przymknęła oczy, czując na skórze rozkoszne ciepło. Potem powoli obróciła się dookoła. Otaczały ją zielone cienie, broniące dostępu do tego letniego, prywatnego świata. Laura zaczęła kręcić się coraz szybciej, rozłożywszy szeroko ręce. Halki migotały wokół jej nóg niczym sztuczne ognie.

Przyjdzie! Niedługo przyjdzie!

Sama myśl o tym zaparła jej dech i wzbudziła słodki dreszcz w całym ciele.

Kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Przystanęła, kładąc dłoń na sercu, jak gdyby bała się, że wyskoczy jej z piersi.

Na skraju polany stał Rye z nieodłączną Łajbą. Wpatrywał się w to białe, feeryczne zjawisko, które wirowało na środku polany. Cień słomkowego kapelusza padał na twarz Laury, z szerokiego ronda spływała na ramię zielona wstążka, której koniec kładł się miękko w kwadratowym wycięciu sukni.

Ich oczy się spotkały, zmysły zatętniły. Laura była zbyt szczęśliwa, by czuć zakłopotanie, że oto przyłapano ją na tej zgoła dziecinnej zabawie.

Rye miał na sobie obcisłe brązowe spodnie i białą muślinową koszulę, która ostro odcinała się na tle dzikiego wina. Jeden kciuk zatknął za pas, drugim przytrzymywał siatkową torbę przerzuconą przez ramię.

Patrzył na nią bez ruchu, bez uśmiechu, ale serce waliło mu jak oszalałe. Przyszłaś, ukochana! Jednak przyszłaś!

Smukła talia Laury przewiązana była zieloną satynową szarfą w tym samym odcieniu, co wstążka u kapelusza. Szeroka, bufiasta biała krynolina unosiła się na trawie niczym pierzasty obłok, stanik zaś mocno obciskał żebra Laury i unosił w górę jej biust, który – co Rye mógł wyraźnie dostrzec nawet z tej odległości – na jego widok zaczął się unosić jeszcze gwałtowniej niż przedtem.

Położył torbę i cicho rzucił psu:

– Waruj.

W panującej ciszy Laura usłyszała to słowo i gdy pies przypadł do ziemi, ona stała bez ruchu, jak gdyby Rye mówił do niej.

Rye powoli skierował się ku niej, nawet na moment nie spuszczając z niej wzroku. Jego wysokie buty roztrącały szepczące źdźbła traw. Serce Laury tłukło się pod palcami, które wciąż przyciskała do piersi. Po długiej, pełnej napięcia chwili Rye stanął przed nią, leniwie uniósł dłoń, złapał zieloną wstążkę kapelusza w dwa palce i powoli powiódł nimi w dół, aż otarły się o nagą skórę nad obcisłym stanikiem.

– Jedwab – szepnął, wodząc palcem w górę i w dół pomiędzy wstążką a jej piersią.

Pod jego dotknięciem zaczęła oddychać jeszcze szybciej. Wzrok Rye'a podążył śladem wstążki ku wyniosłym pagórkom jej piersi, a potem bez pośpiechu przeniósł się na jej wargi.

– Tak… – wyszeptała gardłowo. Rye uśmiechnął się leniwie.

– Miła w dotyku – rzekł, nadal bawiąc się wstążką, której śliskie muśnięcia wprawiały Laurę w drżenie. Rye stał tak blisko, że czubki jego butów ginęły pod krynoliną.

Oczy, błękitne niczym niebo w górze, pieczołowicie badały każdy rys jej twarzy. Popołudniowe słońce nadawało ogorzałej cerze Rye'a orzechowy odcień, a bokobrody sprawiały, że wyglądał trochę jak nieznajomy. Dłoń Laury nadal spoczywała pod sercem. Czuła jego przyspieszone bicie i zastanawiała się, czy Rye też je poczuł, kiedy powoli pochylił się i lekko musnął wargami jedwabistą skórę na jej obojczyku, odsuwając wstążkę.

Laurę ogarnęła czysta rozkosz. Jej powieki zamknęły się same, a dłonie objęły jego twarz.

– Och, Rye… – westchnęła, całując jego włosy. Pamiętała ich zapach, zapach cedru zmieszany z aromatem fajkowego tytoniu Josiaha i jeszcze czymś, co w duchu określała mianem zapachu słonej bryzy, nie znajdując innej nazwy.

Rye podniósł głowę, na pozór z ociąganiem, choć tak jak ona płonął z niecierpliwości. Było to jednak zbyt cudowne uczucie, by się spieszyć i na oślep gnać przez tę rozkosz, która tak hojnie została im dana.

– Odwróć się – polecił.

– Ale… – Jego wargi były zbyt kuszące, ich dotyk zbyt podniecający, by chciała zeń zrezygnować.

– Obróć się – rzekł łagodniej, kładąc szerokie ogorzałe dłonie na jej osiej talii. Nakryła je swymi dłońmi i bardzo powoli, nieśmiało, stanęła do niego tyłem. Rye uwolnił ręce i poczuła szarpnięcie, gdy mosiężna spinka wyśliznęła się z jej kapelusza.

– Co mam na sobie? – spytał.

– Białą muślinową koszulę, brązowe letnie spodnie, które miałeś na sobie wtedy, kiedy jedliśmy pomarańcze na targu, nowe czarne buty z cholewami, w których jeszcze cię nie widziałam, i ząb narwala na srebrnym łańcuszku w rozcięciu koszuli – wyliczyła bez tchu.

– Bardzo dobrze. Należy ci się nagroda. – Kapelusz pofrunął na trawę, a męskie dłonie znów ujęły jej kibić, jakby była tancerką prowadzoną w obrocie. Potem wargi Rye'a dotknęły jej szyi. Przekrzywiła głowę, napawając się ich bliskością.

– Jest pan bardzo oszczędny w nagradzaniu, panie Dalton – wymruczała, czując, że jej ciało zaraz się zbuntuje, jeśli nie otrzyma więcej niż tę jałmużnę.

– O ile pamiętam, lubiłaś robić to powoli… a może się zmieniłaś? Może wolałabyś dostać wszystko naraz?

Zaśmiała się gardłowo, bo głowę miała odchyloną do tyłu. Poczuła ciepłe muśnięcie słońca na podbródku i równocześnie delikatne ugryzienie w szyję.

– Mmmm… – zamruczał. – Uroczy zapach.

– Jaki?

– Zapach bzu.

– Zgadza się, woda kwiatowa – Laura otarła się o niego zmysłowo. – Ty też otrzymasz nagrodę.

Wiedziała, że się uśmiecha, choć twarz miał zagrzebaną we włosach na jej karku a ona swoją zwróconą ku niebu. Ujęła go za ręce. Przez chwilę nie poruszali się, oddychali tylko coraz szybciej. Jego dłonie były szersze, skóra twardsza, palce dłuższe. Powoli prowadziła je w górę. Uśmiechnęła się, gdy oddech Rye'a załaskotał ją w ucho, a dłonie ciasno objęły jej piersi. Wyobrażała sobie, że oczy ma zamknięte tak jak ona i na jego powiekach też tańczą słoneczne cętki.

– Kochana… – szepnął chrapliwie, na nowo ucząc się jej ciała – czy ja o tobie śnię?

– Jestem tutaj. Jestem tu, przy tobie.

Kiedy dzielili ze sobą tę pierwszą pieszczotę, daleki dźwięk dzwonu popłynął nad łąką – najpierw melodyjna przygrywka, potem godzina: raz… dwa! Wychowali się przy jego wtórze, to on często ostrzegał ich, że spędzany razem czas upływa.

– Druga. Ile mamy czasu?

– Dwie godziny.

Laura odchyliła głowę jeszcze bardziej, szukając jego ust. Utonęli w pocałunku. Rye gwałtownie, nieomal brutalnie obrócił ją do siebie. Zarzuciła mu ramię na szyję, drugim objęła w pasie, on zaś trzymał ją tak mocno, że fiszbiny wbiły jej się w skórę. Z uderzeniem godziny zniknęła cała udawana nonszalancja, echo dzwonu wibrowało w ruchu ich ciał, ocierających się o siebie rytmicznie.

Rye pociągnął ją za sobą na ziemię i upadł głową na jej kolana, tonąc w powodzi białych riuszek. Wyciągnął rękę, przegiął Laurę ku sobie, a ona składała pocałunki na jego zamkniętych powiekach, skroniach, zagłębieniu pod nosem, w kąciku ust, na szyi…

– Och, Rye, wszędzie poznałabym twój zapach. Nawet gdybym oślepła, nie pomyliłabym cię z żadnym innym mężczyzną. Mmmm – mruknęła z nosem zakopanym w miękkie włosy za jego uchem. Rye zachichotał, nie otwierając oczu.

– Czym pachnę? – zainteresował się.

– Cedrem, dymem i solą.

Znów się zaśmiał, potem nakrył ustami jej usta.

Przesunęła dłońmi po jego twardych mięśniach, on tymczasem nacisnął dłonią bok jej piersi, kciukiem sięgając środka, aż sutek nabrzmiał boleśnie, domagając się uwolnienia z ciasnego stanika.

Włożyła dłoń między jego koszulę a pokrytą miękkim włosem pierś. Łańcuszek, o który zawadziła palcem, był rozgrzany od ciała. Rye z chrapliwym jękiem wtulił twarz w jej dekolt, rozchylając łapczywie usta. Poczuła powiew gorącego oddechu i szarpnięcie, gdy zębami złapał materiał sukni.

– Nosisz bryklę? – spytał, uwalniając twarz z białego muślinu.

– Noszę – Laura powiodła palcem wzdłuż linii bokobrodu, od pulsującej na skroni Rye'a żyłki do zakrzywienia pod kością policzkową. – Codziennie od dnia, w którym mi ją dałeś.

– Niech sprawdzę. – Przez chwilę jeszcze jednak nie ruszał się z jej kolan, przypatrując się delikatnym różowym policzkom i brązowym oczom, których powieki przymrużyły się w oczekiwaniu. Potem podniósł się, oparł dłoń tuż obok jej biodra i spojrzał jej prosto w oczy. – Obróć się – polecił łagodnie.

Ukląkł za nią, z szelestem odgarniając spódnicę. Włosy, spięte w kaskadę drobnych loczków, spadały jej na kark. Odsunął je, muskając szyję końcami palców, co samo w sobie było bardzo zmysłowe. Wyobraziła sobie jego dłonie, mocne i zręczne, zdolne świetnie sobie radzić zarówno z twardym dębowym drewnem, jak i z kobiecym ciałem. Te dwa kontrastujące ze sobą obrazy podnieciły ją jeszcze bardziej. Rye tymczasem rozpiął suknię aż do pasa. Laura oswobodziła ręce z rękawów i sięgnęła do guzika halki. Rye położył jej rękę na plecach i zaczął delikatnie głaskać zaznaczający się wzdłuż kręgosłupa rowek. Suknia i halka leżały teraz na trawie jak płatki lilii, której środek stanowiła Laura.

Niczym pszczoła spijająca nektar, Rye schylił głowę, pocałował ją w ramię, a potem wyprostował się, by rozluźnić sznurówki gorsetu. Rozchylały się cal po calu, ukazując zgniecioną koszulę. Gestem polecił jej, by wstała. Podniosła się na drżących nogach, opierając się o niego, by nie upaść, gdy będzie wychodzić ze sztywnego, płócienno – fiszbinowego futerału. Nadal stała tyłem do Rye'a, odziana tylko w pantalony i koszulę. Silne opalone dłonie zacisnęły się na jej biodrach i powoli obróciły ją z powrotem. Rye sięgnął do wstążki, ściągającej dekolt koszuli na piersiach, ale nagle zawahał się.

– Sama się rozbierz. Chcę na ciebie patrzeć. Na morzu prześladował mnie ten obraz.

Skierował jej dłonie wnętrzem do góry, ucałował każdą z nich i położył je na wstążkach. Potem przysiadł na piętach, wspominając ich pierwsze wspólne noce.

Laura powoli rozluźniła wstążki. Ogarnęła ją dziwna mieszanka podniecenia i zakłopotania; czuła się zarazem grzeszna i wniebowzięta. Rye nie spuszczał z niej wzroku. Złapała dolny brzeg sięgającej pasa koszulki, ściągnęła ją przez głowę i opuściła ręce, wypuszczając z palców wiotki łaszek.

Oczy Rye'a przebiegły po jej nagich piersiach, wystawionych teraz na słońce. Stała całkiem bez ruchu, gdy podniósł się na kolana, delikatnie ujął jej biodra i przyciągnął ją do siebie, by ucałować odgnieciony wzdłuż mostka ślad brykli. Potem całował każdą czerwoną zmarszczkę; wiódł po nich końcem języka poczynając od ciepłego zagłębienia pod piersią, w dół, aż do pasa. W końcu objął wargami ciemny, słodki sutek.

Laura zamknęła oczy, poddając się ekstazie. Jedną rękę zaciskała na ramieniu Rye'a, drugą błądziła po jego włosach, a gdy zaczął ssać jej pierś, uchwyciła się go kurczowo. Spazmy pożądania przebiegały jej ciało jak pchnięcia nożem.