– Kuter Morganów przewrócił się do góry dnem.

– Przewrócił się? – powtórzyła z niedowierzaniem Laura. – Zach był sam?

– Z bratem, jak zwykle. Tom wypłynął, jest tam z nimi. Wzrok Laury powędrował ku łodziom na zatoce. Przez całe życie bracia Morganowie łowili w niej ryby, a teraz Tom zapuszcza sieci, by wyciągnąć ciało Zacharego…

– Ale jak? – powtórzyła Laura, wznosząc błagalny wzrok na starego żeglarza. – Jak coś takiego mogło się wydarzyć, skoro obaj znają każdy kaprys tych wód?

– Przeciążyli dziób – odparł lakonicznie. Silas przez czterdzieści lat był wielorybnikiem, potem został strażnikiem portu. Widział już wszystko, co mogło się przydarzyć na tych wodach. Z posępnym zrozumieniem przyjmował prawdę, iż życie i śmierć niewiele znaczyły dla oceanu. Człowiek na nim pracował, mógł też na nim zginąć. A morze zawsze było takie samo: podstępne, bezlitosne.

– Dziś był dobry połów – głos starego przypominał skrzypienie przeżartego solą żagla. – Zostali dłużej, chcieli przywieźć jeszcze parę beczek. Widzieli, że ich znosi, więc zanim wpłynęli do zatoki, przeładowali trochę ryb na rufę. Za mało. Fala ich złapała i fiknęli kozła – Silas pyknął fajkę. – No, i tylko Tom wydostał się na powierzchnię.

Nawet w bezwietrzny dzień nad mielizną tworzyły się grzywacze. Kiedy wiatr pchał je w stronę lądu, tak jak teraz, piętrzyły się o wiele wyżej. Zach i Tom, zadowoleni z udanego połowu, źle ocenili szybkość, z jaką kuter wspiął się na grzbiet fali. Ciężki dziób ześliznął się w dół, fala podbiła kadłub w środku i mały szkuner przewrócił się do góry dnem.

Teraz pozostawało tylko odnaleźć ciało…

Laura spojrzała na koniec pomostu. Matka Dana, Hilda, patrzyła na zatokę, kurczowo zaciskając na ramionach czarny szal, jak gdyby tylko dzięki niemu trzymała się w garści. Obok stała żona Toma, Dorothy, w identycznej pozie. Co myślały, patrząc na żarłoczne wody, w których brat szukał brata, a syn ojca?

Spojrzała w miejsce, w którym utkwiły wzrok obie kobiety. Widok nie miał w sobie za grosz dramatyzmu – ot, kilku rybaków zarzuca sieć na szproty. Z brzegu postacie w łodziach wydawały się maleńkie i nie mogła rozpoznać pośród nich Dana. Jakie myśli chodziły mu po głowie, kiedy sieć raz za razem wynurzała się pusta? I, o Boże, jeśli to trwa od dwóch godzin… Dwie godziny temu leżała z Ryem nago na łące, rozkoszując się zdradą. Ogarnęła ją gorzka fala wyrzutów sumienia.

Patrzyła na napięte ramiona dwóch kobiet na pomoście. Coś w niej krzyknęło: „Boże, co ja zrobiłam!”

Nie wypadało dłużej zwlekać. Podeszła do teściowej. Kobiety z Nantucket od pokoleń uczyły się czekać na swoich mężczyzn z wysoko uniesionymi głowami, i gdy Laura położyła dłoń na ramieniu Hildy, poczuła, jak głęboko wpojono jej tę naukę: plecy starszej kobiety były sztywne jak fiszbin.

– Właśnie się dowiedziałam – szepnęła.

Hilda odwróciła do niej twarz naznaczoną tym samym opanowaniem, jakie promieniowało z kapitana Silasa.

– Dan jest na zatoce – powiedziała. – Tom i inni też. Możemy tylko czekać – dodała, odwracając się.

Laura objęła się za ramiona, dokładnie tak samo, jak Hilda i Dorothy. Przeszył ją dreszcz. Zmrużonymi oczyma spojrzała w morze, nękana wspomnieniem dnia, w którym otrzymała wieść o śmierci Rye'a. Też nie było ciała… Boże, zaoszczędź tego Danowi…

Posłyszała kroki. Z tyłu podeszła do nich starsza siostra Dana, trzymając w dłoniach dwa kubki gorącej kawy. Na widok białej muślinowej sukni Laury i kokieteryjnego kapelusza domyślnie uniosła brwi, a w jej zaczerwienionych, podkrążonych oczach wyraźnie odmalowała się wzgarda. Podała kubki matce i ciotce, manifestacyjnie omijając Laurę, jak gdyby chciała zaznaczyć, że bratowa nie jest tu mile widziana.

Laura usunęła się na bok, ale Ruth zmierzyła ją kamiennym wzrokiem.

– Wszędzie cię szukaliśmy. Dan odchodził od zmysłów. Laura przełknęła ślinę. Myśl, że znów będzie musiała kłamać, przyprawiała ją o mdłości.

– Byłam całe popołudnie u Jane.

Ruth znacząco spojrzała na białą suknię Laury, całkiem nieodpowiednią do marszu przez wrzosowiska.

– Mogłaś powiedzieć Danowi, dokąd idziesz.

– Myślałam, że wie. Josh chciał pobawić się z kuzynami. Mina Ruth świadczyła, że nie wierzy w ani jedno słowo Laury. Może dotarli aż do Jane? – zastanawiała się gorączkowo Laura.

A jeśli tak, czy siostra zdecydowałaby się ją kryć?

Ruth bez słowa odwróciła się do niej plecami, odgradzając ją od swojej matki.

Ona wie! – uświadomiła sobie Laura. Wie czy się domyśla? Jeśli wie, wkrótce będzie o nich mówić cała wyspa. Już Ruth się o to postara.

Laura po raz pierwszy rozejrzała się po twarzach zgromadzonych ludzi. Była tu DeLaine Hussey i Ezra Merrill, i nawet kuzyn Rye'a Charles! Całe miasteczko widziało jej spóźnione przybycie. Zadrżała mimowolnie. Czuła się winna nie tylko z powodu dzisiejszej zdrady, lecz także dlatego, że stojąc tu wraz z nimi, bardziej obawiała się, by jej nie wykryto, niż bolała nad tragedią Morganów.

Nie, to nieprawda – powiedziała sobie. – Współczuję im. Ich ból jest także moim.

Ruth Morgan jednak osiągnęła swój cel. Laura poczuła się usunięta poza nawias. Stała o kilka kroków od trójki kobiet, obserwując posępny spektakl na wodzie. Mężczyźni w łodziach wyciągnęli sieci, podnieśli kotwice i skierowali się w stronę brzegu. Z ust Hildy Morgan wyrwał się stłumiony jęk rozpaczy. Spojrzała na powracające łodzie i ukryła twarz na ramieniu Dorothy.

Laura czuła się bezradna. Chciała podejść do Hildy, pocieszyć ją, ale musiałaby się wepchnąć między Ruth i Dorothy. Hildo, tak mi przykro – myślała. – Czy to wszystko przeze mnie? Nie chciałam tego, Bóg mi świadkiem, nie chciałam.

Zagryzła wargi, by się nie rozpłakać. Łodzie zbliżały się. Boże, spraw, żeby Zachary żył – modliła się w duchu, choć miny wioślarzy świadczyły, iż nie znaleźli ani żywego, ani umarłego. Wypatrzyła wśród nich zbielałą twarz Dana.

Co odpowiem, kiedy spyta, gdzie byłam?

Jakby wiedziona szóstym zmysłem, Ruth odwróciła się i przeszyła ją potępiającym wzrokiem. W chwilę później jej spojrzenie przesunęło się gdzieś poza plecy Laury i pozostało tam utkwione, aż w końcu Laura także się obejrzała.

Nieomal tuż za nią stał Rye. Nadal był odziany tak samo, jak po południu. Z powagą popatrzył na Laurę, potem na łódź, w której siedział Dan, i znów na Laurę. Zgadywał, o czym myśli. Miał ochotę podbiec do niej i krzyknąć: „Lauro, to i tak by się stało. Nie ma w tym naszej winy!”

Laura oderwała od niego wzrok, uświadomiwszy sobie, że Ruth obserwuje tę wymianę spojrzeń. Chłodne oczy szwagierki taksowały ją, jakby była całkiem przezroczysta.

Łodzie przybiły do pomostu i Laura znów ujrzała śmiertelnie bladą twarz Dana, o pustych, wpadniętych oczach. Wciąż miał na sobie ubranie, które włożył rano do biura, a widok jego wytwornego surduta pośród wyświeconych drelichów jeszcze spotęgował poczucie winy Laury. Patrząc na przemoczone do łokci rękawy, na zmięte, zniszczone spodnie, wyobraziła go sobie na wysokim krześle w kantorze, jak podnosi głowę, gdy ktoś zbliża się, by donieść mu o tragedii, potem biegnie do domu, żeby ją powiadomić, ale dom jest pusty. Czy gorączkowo miotał się po izbach, zachodząc w głowę, gdzie jest jego żona? Czy wyruszył na poszukiwanie ojca podwójnie przybity, bo Laury nie było przy nim, gdy jej potrzebował? Czy przez całe popołudnie ciągnął sieci, nękany podejrzeniem zdrady, które dodatkowo przysparzało mu bólu?

Wyczerpani mężczyźni niezdarnie wspinali się na pomost. Tu czekało ich jeszcze cięższe zadanie – stawienie czoła załamanym kobietom. Dan podszedł do matki, objął ją, wtulił policzek w jej włosy, ona zaś płakała w jego ramionach, szukając oparcia w synu tego mężczyzny, o którego upomniał się ocean – ojca i męża, którego odebrały im nieubłagane koleje losu.

Laura trzymała się z tyłu, smutna i niepewna. Czekała, aż Dan ją zauważy. Po chwili przekazał matkę w objęcia wuja, ciotki i siostry i podszedł do żony. Zerknął na Rye'a, potem mocno przycisnął ją do piersi. Objęła go równie mocno, wypełniona litością, wstydem i poczuciem winy. Nad nabrzeżem uniósł się głośny płacz Hildy i Toma. Dan milczał, choć jego krtań, oparta o skroń Laury, drgała konwulsyjnie. Patrzyło na niego całe miasto, przede wszystkim zaś Rye Dalton.

W końcu, jak gdyby nie mógł tego pojąć, wykrztusił z trudem:

– Pływał nad tą ł… łachą całe życie!

– Wiem, wiem… – Laura nie była w stanie powiedzieć nic więcej. Dan zakołysał nią, a jego oczy wypełniły się łzami.

– Gdzie byłaś? Szukałem cię wszędzie. Miała uczucie, że ostry cierń przebija jej serce. Zmusiła się, by odpowiedzieć:

– Zabrałam Josha do Jane. Nie było to kłamstwo, ale też i nie cała prawda.

– Myślałem, że… – Dan zachłysnął się, urwał i poczuła, że drży. – Potrzebowałem cię.

Oczy miał zaciśnięte, policzek mocno wtulony w jej włosy.

– Jestem tu, jestem przy tobie – zapewniła go, choć połowa jej serca była wraz z mężczyzną, który czekał kilka kroków dalej.

Dan otworzył oczy i jego wzrok padł na Rye'a. Długoletnia przyjaźń nie umiera tak łatwo jak rybacy z Nantucket… Spojrzenia obu mężczyzn, połączonych tysiącem minionych radosnych dni, spotkały się, świadome dzisiejszej tragedii. Obaj czuli potrzebę bliskości ludzi znanych od dzieciństwa, ukochanych. Potrzebę tak palącą, że nie byli w stanie nad nią zapanować.

Dan wypuścił Laurę i stanął przed Ryem. Chwilę trwali tak, spięci, aż wreszcie Rye zrobił pierwszy krok.

W milczeniu przypadli do siebie z rozpaczą. W obliczu śmierci walka o kobietę poszła w zapomnienie. Obejmując Dana, Rye doznał zarazem współczucia, ulgi i nowej fali wyrzutów sumienia.

– Dan… – rzeki głucho.

– Rye, cieszę się, że tu jesteś. Rye położył szeroką dłoń na przemoczonym rękawie surduta Dana.

– Zaczekam tu z tobą, jeśli chcesz. Zach… Zach zawsze był dla mnie dobry. W ogóle był bardzo dobrym człowiekiem.

Dan zacisnął dłoń na jego przedramieniu.

– Tak, proszę… Matka na pewno chciałaby, żebyś został, i… i Laura też…

Gapie przestępowali niepewnie z nogi na nogę, zerkając domyślnie to na siebie, to znów na Rye'a, Dana i stojącą obok nich kobietę. Na twarzy Laury malowała się rozterka. Ręce ciasno splotła pod sercem, na powiekach drżały jej łzy, które w chwilę potem stoczyły się po policzkach.

Dan wrócił do Laury, Rye zaś podszedł do Hildy. Gdy ją objął, matka Dana rozszlochała się ponownie. Rye szepnął tylko: „Hildo…” i objął dłonią siwą głowę, pozwalając jej się wypłakać.

Czas się cofnął. Rye znów był chłopcem, który wraz z Danem wpadał bez pukania do jej domu. Z dumą pokazywał złowione wraz z Zacharym ryby i zostawał na kolacji, gdy je przyrządziła. Potem obaj z Danem przynosili wodę do mycia naczyń, a Hilda beształa ich bez różnicy, kiedy nachlapali na czystą podłogę. W tamtych czasach Rye ledwie sięgał jej do ramienia; dziś było odwrotnie. Przełknął ślinę i mocniej przytulił ją do siebie.

Laura poczuła bolesny ucisk w gardle. Pamiętała, jak Hilda przyszła ją pocieszyć, gdy otrzymała wieść o rzekomej śmierci Rye'a. Teraz, gdy wszystko wskazywało, iż to jej męża spotkał taki zgon, Rye pocieszał ją.

Dan także na nich patrzył. Grdyka drgała mu konwulsyjnie.

Rzeczowy głos kapitana Silasa wywarł kojący wpływ na wszystkich. Starzec wielokrotnie widział podobne sceny i nauczył się przyjmować je w pokorze ducha.

– Odpływ zacznie się za dwie godziny – rzekł. – Nie ma potrzeby, żebyście tu stali. Idźcie do domu, zjedzcie coś.

Tłum rozstąpił się, robiąc przejście dla Toma i Dorothy Morgan. Za nimi szła Ruth, podtrzymując Hildę, na końcu zaś Dan otoczony z dwóch stron przez Laurę i Rye'a. Reszta zbiegowiska rozproszyła się, lecz gdy trójka przyjaciół podeszła do starych, walących się ławek pod szopą z przynętami, Dan przystanął.

– Wolę zaczekać tutaj, jeśli nie macie nic przeciwko temu. Kapitan Silas usadowił się na jednej z ławek i cybuchem fajki wskazał drugą:

– Siadaj.

Usiedli po kolei: Rye, Dan i Laura. Dla Laury był to swego rodzaju przejaw działania wyższej sprawiedliwości. Wcześniej tego samego dnia oboje z Ryem zdradzili Dana, teraz siedzieli po obu jego stronach, wspólnie oferując mu pomoc i wsparcie. Laura trzymała męża za rękę, oparłszy ze znużeniem głowę o poszarzałe deski szopy. Poczucie winy przytłaczało ją. Jeśli Zachary nie żyje, to najprawdopodobniej wielka dłoń sprawiedliwości wyciągnęła się, by wziąć prędki odwet i dać jej nauczkę. Ścisnęła mocniej dłoń Dana. Kiedyż wreszcie morze zacznie się cofać?

Łagodne promienie zachodzącego słońca kładły się na wyspę i zatokę. Brodźce wróciły do gniazd, siewki przenikliwymi głosami zawodziły ostatnią wieczorną piosenkę. Bezustanny krzyk mew przycichł, gdy syte i zadowolone sadowiły się na nabrzeżu i falochronie. Wiatr także ucichł, a delikatny chlupot wody pod pomostem zdawał się jedynym dźwiękiem na świecie, póki z kościelnej wieży nie dobiegł głos dzwonu na nieszpory.