Wkrótce zacznie się odpływ, a wraz z nim żałoba – niezależnie od tego, czy znajdą ciało, czy też nie.

Laura przymknęła oczy, od nowa przeżywając koszmar tych dni, gdy dowiedziała się o śmierci Rye'a. Dan siedział obok niej bez ruchu, pogrążony w apatii. Teraz ona musi mu pomóc, jak on niegdyś pomógł jej. Uniosła powieki, spoglądając na jego zgarbioną postać, i w polu widzenia pojawił się również Rye. Ponownie zamknęła oczy, upominając się, że jest tu z Danem jako jego żona.

Czuła na sobie wzrok Rye'a. Obejrzała się, by stwierdzić, że ze zmęczenia oparł głowę o ścianę, a twarz zwrócił w jej stronę. Ramiona skrzyżowane miał na piersi, kolana rozstawione, stopy płasko wparte w pomost. W jego pełnym miłości spojrzeniu wyczytała wspomnienie wspólnego popołudnia, lecz zarazem brak nadziei. Przez długą chwilę patrzyła na niego. Potem, jak na komendę, oboje odwrócili głowy ku zatoce.

Dan westchnął. Wyprostował plecy i zgarbił się z powrotem, wbijając wzrok w deski pod nogami. Laura położyła mu dłoń na ramieniu, czując, że Rye odprowadza ją wzrokiem. Dan zerknął na nią, potem znów ku przystani.

– Gdzie Josh? – spytał, jak gdyby szukał dowodu, że świat się nie skończył.

– U Jimmy'ego – odparła.

– Dobrze się bawił?

– Tak… Lubi chodzić do Jane.

– Co robili? Laura usiłowała przypomnieć sobie strzępy informacji, jakimi Josh raczył ją w drodze do domu. Wyczuła, że Rye wstrzymuje oddech, czekając na jej odpowiedź, i nagle oprzytomniała.

– Słone ciągutki. Kątem oka widziała, jak plecy Rye'a odprężają się z ulgą, powieki zaś opadają. Własna dwulicowość doprowadzała ją do rozpaczy. Dan przeciągnął się, roztarł kark i zauważył:

– Nie wiem, czy to nie z powodu myśli o jedzeniu, ale cały czas mam wrażenie, że czuję zapach pomarańcz.

Laura spłonęła rumieńcem, lecz na szczęście Dan go nie zauważył. Rye zerwał się z ławki.

– Jesteś głodny? – spytał.

– Nie. Wątpię, czy zdołałbym cokolwiek przełknąć. Mimo to Rye odszedł i powrócił z kawą, po czym znów zajął miejsce z drugiej strony Dana, starając się nie patrzeć na Laurę.

Zapadał zmierzch. Wypili kawę. Ktoś przyniósł kanapki, ale ich nie tknęli. Dan znów westchnął, podniósł się z twardej ławki i bez celu przeszedł się po nabrzeżu, patrząc w morze. W tym momencie Laurę i Rye'a dzieliła tylko taka odległość, jaką przedtem zajmowały szczupłe ramiona Dana.

Po chwili wrócił, siadł pomiędzy nimi, bezwładnie oparł się o ścianę i rzekł cicho:

– Wiesz, Rye, pamiętam dzień, w którym dotarła do nas wieść o „Massachusets”. Czy Laura kiedykolwiek ci opowiadała, co to znaczy zostać wdową po marynarzu?

– Trochę. Mówiła, że to ty pomogłeś jej to znieść. Z krtani Dana wydobył się dźwięk, przypominający nieco gorzki śmiech. Potrząsnął ze znużeniem głową, jakby chciał sobie w niej rozjaśnić, potem pochylił się do przodu, tak iż widzieli tylko pochylone ramiona, i ciągnął głuchym głosem, który zdawał się dochodzić ze straszliwej otchłani:

– To mnie przypadła w udziale wizyta w… w twoim domu i zawiadomienie Laury o zatonięciu twojego statku. Wysłali mnie, bo wiadomość przyszła do kantoru. Oczywiście wiedzieli, że byliśmy… w wielkiej przyjaźni… – Dan urwał, zwiesił głowę na pierś, po czym znów ją podniósł i nieobecnym wzrokiem popatrzył w morze.

Laura błagała go w duchu, by oparł się o ścianę i przesłonił jej Rye'a, ale bezskutecznie. Rye siedział sztywno, ze zmarszczonym czołem.

– Wiesz, co zrobiła, kiedy jej powiedziałem? – spytał Dan. Milczenie.

– Roześmiała się – ciągnął. – Roześmiała się i powiedziała: „Nie bądź głupi, Dan! Rye nie mógł zginąć. Przecież obiecał mi, że wróci.” Lepiej byłoby, gdyby się wypłakała, ale nie, nie wtedy. Załamała się dopiero wiele miesięcy później. W pewnym sensie rozumiem te jej zaprzeczenia, zważywszy, że nie znaleziono przecież twego ciała.

Dłonie Laury były mokre od potu. Żołądek podszedł jej do gardła. Miała ochotę zerwać się i uciec, ale musiała siedzieć tu i słuchać, gdy tymczasem Dan podjął:

– Potem za każdym razem, gdy na morzu widać było żagle, biegła na nabrzeże i czekała na ciebie. Uparła się, że to pomyłka. Wciąż ją widzę biegnącą przez rynek z tym koszmarnym, przesadnie promiennym uśmiechem, i widzę siebie, jak szarpię się z nią, żeby ją stamtąd zabrać. Pamiętam pewien wieczór… na morzu w ogóle nie było żagli. Przyłapałem ją, gdy błąkała się po pustym porcie, jak gdyby siłą woli mogła zmusić cię do powrotu. Powiedziałem jej, że nie ma żadnego statku, że sama się okłamuje, ty nigdy nie wrócisz, a ludzie już zaczynają gadać o biednej obłąkanej Laurze Dalton, która włóczy się po przystani, czekając na zmarłego męża. Uderzyła mnie w twarz. Z całej siły. Ale potem… po raz pierwszy ujrzałem w jej oczach łzy.

Przestań, Dan! – zaklinała go w duchu Laura. – Dlaczego to robisz? Żeby nas ukarać? Dan mówił dalej:

– Stała przede mną z tym zaciętym wyrazem twarzy i powiedziała: „Czy ty nie rozumiesz, że on musi wrócić, bo… bo noszę w sobie jego dziecko?” Wtedy zrozumiałem, dlaczego tak długo nie chciała dopuścić do siebie prawdy.

Laura suchymi oczyma patrzyła teraz na nabrzeże, przypominając sobie te długie godziny, które tu spędziła, błagając morze, by zwróciło jej Rye'a. Wysłuchało jej – ale zbyt późno. Siedział teraz ledwie metr od niej, lecz oddzielała ją od niego przepaść ogromna jak piekło.

– Któregoś dnia – mówił Dan – chyba w listopadzie… pamiętam, że z zachodu nadciągała ulewa, poszedłem za nią. Stała nad urwiskiem i jak zwykle wpatrywała się w morze. Ale tym razem widać było, że dała za wygraną. Boże, jak żałośnie wyglądała; deszcz spływał jej po twarzy, a ona tkwiła w miejscu, jak gdyby w ogóle nie wiedziała, gdzie jest. Była… – Dan przełknął ślinę – była już mocno zaokrąglona i kiedy powiedziałem, że nie wolno jej wychodzić w taką pogodę, że powinna pomyśleć o dziecku, oznajmiła, że ono nic ją nie obchodzi.

Żadne z trojga nie drgnęło. Plecy Dana, na których skupiony był wzrok Laury i Rye'a, zdawały się wykute z marmuru. Mówił teraz ledwie dosłyszalnym szeptem.

– Tym razem ja ją uderzyłem, choć Bóg mi świadkiem, że wolałbym paść trupem na miejscu. Pomyślałem… pomyślałem, że ona poszła tam, żeby się zabić… – Dan ukrył twarz w dłoniach. – O Boże – mruknął. Zapadła przygniatająca cisza. W końcu Dan uniósł głowę, wciągnął głęboki oddech i podjął: – Po raz pierwszy porządnie się wypłakała wiele tygodni później. Powiedziała, że jej serce utonęło wraz z tobą. Dokładnie tak powiedziała: „Moje serce utonęło razem z Ryem.” Dopiero wtedy przyznała, że nie żyjesz.

Dan oparł się o ścianę budynku.

– Potem nareszcie zgodziła się, że powinniśmy urządzić pogrzeb.

– Zamknął oczy i ciężko pokręcił głową. – Nigdy więcej nie chciałbym brać udziału w czymś takim. Modliliśmy się za… za…

– urwał, niezdolny dokończyć zdania. Po długiej przerwie odchrząknął.

– Taki pogrzeb jest ciężkim przeżyciem dla kobiety. Nie chciałbym, żeby moją matkę również to spotkało. – Nagle zerwał się, zrobił kilka kroków po dudniącym pomoście i przystanął, patrząc na zatokę Nantucket.

Pozostała dwójka gubiła się w domysłach, co spowodowało tę bolesną ekspiację. Zdawać by się mogło, że gotów jest oddać Laurę Rye'owi, przyznając, że zdobył ją niejako przypadkiem. Innym razem znowu miało się wrażenie, że chce uzasadnić swoje oczekiwania w stosunku do Laury i Josha.

Rye Dalton splótł palce na brzuchu. Obrazy, jakie odmalował przed nim Dan, poruszyły go do głębi. Patrzył na jego żałosną, przygarbioną postać, równocześnie jednak wyczuwał każde drgnienie Laury. Chciał wyciągnąć rękę i wziąć ją w ramiona, całować powieki i koić pamięć cierpień, których jej przysporzył. Pragnął jej dotknąć, potwierdzić, że oboje żyją, że to kto inny zginął w słonych falach. Kochał ją, to za nią tęsknił, ją pragnął mieć obok siebie w tych tragicznych chwilach. Jednakże mógł tylko siedzieć i zaciskać dłonie, by w ten sposób powstrzymać się od pochopnych gestów.

Podniosła się mgła, jej widmowe palce nadały scenerii piętno opowieści o duchach. Mieszkańcy miasteczka wrócili na nabrzeże z ową niesamowitą punktualnością ludzi, których życie regulowane jest pływami morza. Był właśnie ten okres księżycowego miesiąca, w którym różnica poziomu przypływu i odpływu jest największa. Czy przez to szansa, że morze wyrzuci ciało na brzeg, jest większa?

– zastanawiała się Laura. Jakież to dziwne, że mieszkając na wyspie przez całe swoje życie nie znała odpowiedzi na to pytanie. Czy ciało napęcznieje, spędziwszy w wodzie cztery lub pięć godzin? Przyglądając się Hildzie, która przybyła w otoczeniu sąsiadów, Laura na nowo przeżywała tamtą grozę, gdy wyobrażała sobie ciało Rye'a w morzu, szarpane przez ryby. Chciała podejść do Hildy i pocieszyć ją, lecz zbyt dobrze wiedziała, że tej udręki nie można ukoić. Jeśli żona uniknie koszmaru, jakim jest pogrzeb pustej trumny, dręczy ją inny – widok zmienionego, zniekształconego ciała lub wręcz jego fragmentów, jeżeli ryb było dużo.

Formująca się grupa przez szacunek dla zmarłego porozumiewała się cichymi, pełnymi uszanowania głosami. Przyniesiono latarnie na wielorybi tłuszcz – dla takiego celu można było poświęcić cenny towar. Kręgi światła, rozproszone w gęstym od soli powietrzu, zdawały się świadczyć, że wieloryby istotnie towarzyszą mieszkańcom Nantucket nie tylko w życiu, ale i przy zgonie.

Kapitan Silas podzielił wszystkich na dwójki i trójki, które miały przeczesywać cały brzeg zatoki. Laura, Rye i Dan znów, jak wiele razy w przeszłości, ruszyli brzegiem wzdłuż szepczących fal. Latem Prąd Zatokowy ogrzewał wody do temperatury dwudziestu dwóch stopni, jednak Rye czuł dreszcz zgrozy, gdy począł boso brodzić przez płycizny, gdzie w każdej chwili mógł nadepnąć stopą na miękkie, bezwładne ciało. Dan i Laura przeszukiwali zwały mokrego piasku, wypełnione pozostawionym przez morze śmieciem.

Rye niósł latarnię. Posuwali się wolniej od innych grup; hamował ich strach, że to właśnie oni natkną się na ciało. W świetle latarni zamajaczył czarny, wydłużony kształt i wszyscy troje stanęli jak wryci, odruchowo szukając się wzrokiem. We mgle i słabym świetle ich twarze były tylko jaśniejszymi plamami.

– Pójdę sprawdzić – zdecydował Rye i ruszył naprzód. Gdy wątłe światło padło na ciemny kształt, odetchnął z ulgą. – To tylko pień! – zawołał.

Szli przez mglisty mrok, dwóch mężczyzn i kobieta, do której obaj rościli sobie prawo. I podczas długich godzin poszukiwań należała do nich obu, a oni do niej, choć żadne nie myślało wówczas tymi kategoriami. Nieufność zniknęła, w oczekiwaniu na niepewną przyszłość zastąpiło ją pragnienie bliskości.

Ciało znaleziono wkrótce po północy, o czym oznajmił im kościelny dzwon. Utknęło na plaży, gdy wody się cofnęły. Słysząc w oddali przytłumiony dźwięk, wszyscy troje poderwali głowy. Stali nieruchomo – Rye nadal po kolana w wodzie, Dan w wyszarganym, wilgotnym ubraniu, a za jego plecami niczym duch Laura w białej sukni, przedstawiającej teraz smętny obraz.

Milczenie przerwał Rye.

– Chyba go znaleźli. Chodźmy. Zawrócili niechętnie, z oporem. Fale delikatnie chlapały ich po nogach. Nocne powietrze było gęste i duszne. Niesamowite uderzenia dzwonu przyprawiały o dreszcz zgrozy.

Rye położył dłoń na karku przyjaciela, dotknięciem wyrażając uczucia zbyt trudne, by dało się je ująć w słowa. Odwrócił się, poskrzypując zawiasami latarni, i stanął obok Dana. Laura, jak na dany znak, podeszła z drugiej strony i razem ruszyli z powrotem, brnąc przez mgłę i niemal stykając się ramionami.

Morze tym razem okazało się łaskawe. Zwróciło Zacha Morgana całego, w nie zmienionej postaci. Za to żywi czuli się okaleczeni wydarzeniami tego dnia i tej nocy. Zanim się rozstali, Dan patrząc przed siebie pustym wzrokiem zachwiał się na nogach, jak gdyby miał zemdleć. Potem z wdzięcznością wyciągnął do Rye'a rękę i nagle dwaj mężczyźni padli sobie w ramiona. Laura stała obok w dryfującej mgle.

Wypuściwszy Dana, Rye odwrócił się do niej i powiedział miękko:

– Połóż go do łóżka. Musi odpocząć. – Mówiąc to, miał wrażenie, że on sam także tonie.

Laura podniosła na niego zmęczone oczy. Łzy pozostawiły na jej policzkach wyprane z barwy linie, w których odbijało się światło latarni. Nagle zbliżyła się doń niczym mglista zjawa i przycisnęła policzek do jego policzka, na ułamek sekundy kojąc jego ból.

– Dziękuję ci, Rye.

Kiwnął głową bez słowa, widząc, jak Dan nadal wpatruje się przed siebie. Po chwili ściana mgły zamknęła się za obojgiem i Rye został sam.

Dźwigając zmęczone nogi po schodach na piętro, wyobrażał sobie, jak leżą obok siebie, pocieszają się wzajem. Padł na łóżko z ciężkim westchnieniem i zamknął oczy. Jakżeby chciał, by i jego objęły kochające ramiona. Wydarzenia dnia przemknęły mu przed oczyma rozmazaną smugą. Odwrócił się do ściany i zwinął w kłębek.

I nagle, bez żadnego ostrzeżenia, zaczął płakać. Szlochał jak dziecko z poczucia beznadziei i żalu. Z kąta podniósł się ociężały kształt. Pies niepewnie stanął przy łóżku i wydał z siebie cienki, współczujący skowyt. Josiah za to milczał jak grób. Łajba znów zaskomlała, czekając, aż ciepła czuła dłoń wyciągnie się, by ją uspokoić, lecz szloch nie ustawał. Oparła brodę o wstrząsane łkaniem plecy swego pana, popiskując cichutko nawet wtedy, gdy Rye nareszcie zasnął z wyczerpania.