ROZDZIAŁ 13

Pogrzeb Zacha Morgana odbył się dwa dni później. Dzień był bezchmurny, mewy śmigały po lazurowym niebie, gdy żałobnicy licznie zgromadzili się wokół grobu tworząc krąg. Znajdowała się wśród nich matka Laury w towarzystwie Jane i Johna oraz wszystkich ich dzieci. Przybył Josiah, a także ciotki, wujowie i kuzyni zarówno Dana, jak i Rye'a – na wyspie bowiem prawie wszyscy byli w jakimś stopniu spokrewnieni. Ostatnie wyrazy szacunku dla zmarłego składali przyjaciele: Starbuckowie, DeLaine Hussey i pracownicy kantoru, który tego popołudnia został zamknięty.

Laura miała na sobie czarną suknię z krepy i kapelusz z woalem zakrywającym jej twarz aż do podbródka. Owo zwyczajowe na takie okazje nakrycie głowy do tego stopnia przypominało odwróconą węglarkę, że zwykle tak je nazywano. Stała razem z Danem i jego rodziną, Rye zaś znalazł się naprzeciw, z drugiej strony grobu. Laura przyjrzała mu się zza gęstego welonu. Przybrał tradycyjną pozę żałobnika – rozstawił nogi, dłonie złożył jedna na drugiej przed sobą. Monotonny głos pastora długo unosił się nad zgromadzeniem. Potem zapadła cisza.

Josh poruszył się nerwowo i pociągnął ją za rękę.

– Czy oni zakopią dziadka w ziemi? – rozległ się wyraźnie jego płaczliwy głosik. – Ja nie chcę, żeby go zakopywali.

Natychmiast, jakby w odpowiedzi, tu i ówdzie rozległy się stłumione łkania. Laura pogłaskała synka po głowie dłonią w czarnej rękawiczce. Podniósłszy wzrok, spostrzegła, że Rye patrzy na nią bezradnie.

Dan wziął malca na ręce i szepnął coś do niego, zbyt cicho, by Rye mógł usłyszeć. Mała rączka oparła się na jego policzku. Laura także nachyliła się ku nim, jej głowa przylgnęła do plecków Josha i przez chwilę zajęci byli tylko sobą. Kiedy się odwróciła, Rye patrzył na nich wciąż z tym samym bólem. Czując, że Ruth ją obserwuje, spuściła wzrok na okrytą czarnym kirem trumnę, którą zdobiły letnie mieczyki i ogrodowe chryzantemy.

Zaintonowano modlitwy końcowe i odśpiewano ostatni hymn. Na ciche polecenie pastora czterej mężczyźni – wśród nich Rye – pochylili się, by spuścić trumnę, spoczywającą na deskach nad otwartym grobem. Liny zatrzeszczały cicho i trumna, kołysząc się lekko popłynęła w głąb. Rye przyklęknął na jedno kolano, wyciągając linę. Laura tymczasem próbowała zapanować nad nową falą łez. Mrugając oczyma, by je strząsnąć, dostrzegła jasne ślady piasku na spodniach Rye'a. Nowy przypływ żalu przeszył jej serce. Chciała podejść do niego, strącić mu piach z kolana, a troskę z czoła. Jego oczy mówiły jej setki rzeczy, ale na pierwszy plan wysuwało się pytanie: kiedy? Skoro teraz wszystko się zmieniło… kiedy?

Odwróciła się, niezdolna pokrzepić go spojrzeniem, choć w głębi duszy bardzo tego pragnęła. Pierwsza łopata piachu upadła na trumnę. Hilda wybuchnęła płaczem, Dan stał obok z oczyma pełnymi łez i trzymał na rękach Josha, który nic nie rozumiał, choć surowy zwyczaj jemu także nakazywał udział w ceremonii.

Po pogrzebie żałobnicy udali się do domu Toma i Dorothy Morganów na poczęstunek dostarczony przez krewnych i przyjaciół z całej wyspy. Czarno ubrane matrony wystawiły na stół mięsiwa, chleb i ciasta oraz wazy z napitkiem. Bez przerwy zmywano naczynia i sztućce. Piwa było pod dostatkiem, bo tu, na Nantucket, stanowiło ono napój tak powszechny jak woda, każdy zaś statek wielorybniczy zabierał ze sobą wiele jego beczek jako antidotum przeciw szkorbutowi.

Dom Toma Morgana, zbudowany z niemalowanych desek jak większość domostw na wyspie, składał się z saloniku, dwóch alków i stryszku, nie starczało więc miejsca, by pomieścić wszystkich, którzy przyszli złożyć kondolencje. Rye został w ogrodzie wraz z liczną grupą mężczyzn, którzy pili piwo, palili fajki i wymieniali nowiny. Pewien absolwent Harvardu nazwiskiem Henry Thoreau udoskonalił ostatnio nowy wynalazek nazywany ołówkiem. Powiadano też, że wielorybom grozi wytępienie, choć niektórzy uważali ten pogląd za szaleńczy… Rozmowa przeniosła się na zyski, jakie można by było osiągnąć, wykorzystując statki wielorybnicze do holowania lodu z Nowej Anglii w tropiki.

Zainteresowanie Rye'a zblakło zupełnie, gdy z bokówki wyszła Laura z wiadrem. Skierowała się przez podwórko do studni i nachyliła nad cembrowiną, starając się przyciągnąć sznurowy uchwyt. Rye szybko rozejrzał się, szukając wzrokiem Dana, ale go nie dostrzegł, przeprosił więc rozmówcę i podszedł do studni. Wodę czerpało się za pomocą długiego drąga, osadzonego na rozwidlonej podporze, mocno wkopanej w ziemię. Jego dłuższy koniec wznosił się nad otworem studni, krótszy zaś obciążał spory kamień, przez co łatwo było wyciągnąć z niej pełne wiadro, o wiele trudniej jednak opuścić puste w dół. Kiedy podszedł, Laura wsparta o cembrowinę z całych sił ciągnęła przywiązaną do żurawia linę.

– Pozwól, że ci pomogę.

– Rye! – Zaskoczona, wyprostowała się gwałtownie. Lina wyśliznęła się jej z palców i ramię żurawia uciekło w górę. Laura szybko rozejrzała się dokoła, przyciskając dłoń do serca. Zdjęła kapelusz, woal nie zakrywał już jej twarzy.

– Wyglądasz na zmęczoną, maleńka. Ciężko to zniosłaś? – Rye złapał linę, ale nie uczynił nic ponadto. Z uwagą zajrzał w strapione oczy Laury.

– Nie nazywaj mnie tak.

– Lauro… – zrobił krok w jej stronę.

– Rye, opuść to wiadro. Ludzie patrzą. Szybkie spojrzenie potwierdziło jej słowa, Rye zajął się więc czerpaniem wody. Stopniowo opuszczał drewniane wiadro, aż usłyszał pluśnięcie głęboko w dole.

– Lauro, to nic nie zmienia.

– Jak możesz tak mówić?

– Nadal cię kocham. Wciąż jestem ojcem Josha.

– Rye, ktoś cię usłyszy. Wiadro wyjechało w górę. Rye przytrzymał uchwyt, gdy zawisło nad studnią, ociekając wodą, której krople budziły w głębi melodyjne echa.

– Niech słyszą. W całej okolicy nie ma nikogo, kto by nie wiedział, co do ciebie czuję… i że najpierw należałaś do mnie.

Laura chyłkiem zerknęła na zebranych w ogródku mężczyzn i cienie pod jej oczami jeszcze się pogłębiły.

– Proszę cię, Rye – szepnęła. – Podaj mi to wiadro. Sięgnął nad cembrowinę i dźwignął skopek, aż silne mięśnie zagrały pod rękawami czarnego surduta. Zignorował jej wyciągniętą rękę i ruszył z wodą do tylnej przybudówki, nie pozostawiając Laurze innego wyjścia, jak tylko udanie się za nim. Lawirując wśród sągów drewna, cebrów i balii, przystanął, żeby przepuścić ją przodem. Weszli do bokówki, niknąc gapiom z oczu.

Laura zerknęła niespokojnie ku drzwiom saloniku, były jednak zamknięte.

– Rye, nie mogę…

– Pst! – jego palec dotknął jej warg. Dotyk dłoni Rye'a podziałał jak balsam, ale Laura z wysiłkiem odsunęła się.

– Rye, nie dotykaj mnie. Sprawiasz tylko, że jeszcze mi ciężej.

– Lauro, ja cię kocham…

– I nie powtarzaj tego. Nie teraz. Wszystko się zmieniło, nie rozumiesz?

W jej ciemnych oczach dostrzegał coś, czego wolałby nie widzieć.

– Dlaczego to musiało się stać właśnie teraz? – spytał z rozpaczą.

– Może to ostrzeżenie dla nas. Jego twarz stężała.

– Nie mów tak! – syknął. – Nawet o tym nie myśl! Śmierć Zacha nie ma z nami nic wspólnego, nic!

– Tak sądzisz? – Laura przyjrzała mu się ze spokojem.

– Tak!

– Więc dlaczego mam wrażenie, jakbym osobiście przewróciła tę łódź?

– Lauro, wiem, że cię to dręczy, ale nie pozwolę ci wierzyć w takie brednie. – Ścisnął ją za ramię, aż zatrzeszczał krepowy rękaw.

– Ach, tak? Nie spuszczała z niego wzroku, zmuszając do rozważenia tej upiornej możliwości. Chciał upierać się przy swoim, ale nie był w stanie. Zachodzące słońce odbijało się od białych muszli za drzwiami i oświetlało twarz Laury z dołu, nadając jej eteryczny poblask. Wyglądała niczym anioł Sądu Ostatecznego. Sięgnęła po uchwyt wiadra, lecz Rye nie wypuszczał go z rąk. Patrzył na nią, pragnąc jej bardziej niż kiedykolwiek, zwłaszcza teraz, gdy znów zakosztował jej ciała. Samo ciało jednak już mu nie wystarczało. Marzył o powrocie do dawnego życia, spokoju, wspólnego domu. Ponadto miał syna. Mimo to Rye Dalton, opętany tęsknotą, nie potrafił zaprzeczyć słowom Laury, ani zmusić jej do powrotu, który znów odwlekał się do czasu, gdy Laura sama do tego dojrzeje. Ich dłonie spoczywały obok siebie na sznurze. Drugą ręką Rye dotknął jej podbródka.

– Czy to źle, że chcemy być ze sobą, skoro się kochamy?

– To, co zrobiliśmy, było złe, Rye. W jego oczach od nowa odmalował się ból.

– Jak śmiesz tak twierdzić, Lauro, wiedząc, co nas łączy, co zawsze nas łączyło? Nie możesz teraz odejść i…

Kuchenne drzwi otworzyły się nagle.

– O, przepraszam – wycedziła cierpko Ruth Morgan. – Zaczynaliśmy się już martwić, czy Laura nie wpadła do studni, ale, jak widzę, zatrzymał ją ważny powód.

Rye rzucił jej pogardliwe spojrzenie, myśląc przy tym, że gdyby kiedykolwiek serce Ruth Morgan drgnęło dla mężczyzny, nie drażniłby jej tak bardzo widok cudzych uczuć. Ta zasuszona stara panna nie wiedziałaby, co robić z chłopem, nawet gdyby zesłało go jej niebo – dodał w duchu, wchodząc do głównej izby i głośno stawiając wiadro na podłodze.

W miarę upływu dnia Laura czuła narastające zmieszanie, jej szwagierka bowiem jawnie dawała wyraz swym uczuciom. Ostentacyjnie zgarniała spódnice, gdy podczas prac kuchennych otarły się przypadkiem o jej suknię. Laura miała nadzieję, że Rye sobie pójdzie, ale on wciąż siedział, chociaż zapadł zmrok i mężczyźni wrócili do izby, żeby dalej pić piwo. Dan pozwolił sobie na zbyt wiele i osiągnął ten etap pijaństwa, w którym ludzie tracą humor i zaczynają użalać się nad sobą.

Siedział wraz z innymi przy dużym stole, zwiesiwszy głowę. To jeden, to drugi łokieć zsuwał mu się z blatu.

– Staruszek, chciał, żebym został rybakiem – Dan chwiejnie przysunął się do sąsiada po lewej i mętnymi oczyma zajrzał mu w twarz. – Ale ja nie lubię smrodu ryb, prawda, Lauro? – odchylił się, spoglądając na żonę, która siedziała z kobietami. Rye stał przy kominku za jego plecami.

Laura wstała.

– Chodźmy już, Dan.

– Co się stało? Czyżby Rye sobie poszedł? – Dan uśmiechnął się porozumiewawczo do mężczyzny obok, po czym wykonał szeroki gest ręką. – Bez Rye'a Daltona dla mojej żony nie ma zabawy. Czy mówiłem wam kiedy…

– Dan, jesteś pijany – przerwał mu Rye, podchodząc do niego z tyłu. – Zostaw ten kufel i idź do domu. – Wyjął naczynie z dłoni Dana i równie stanowczo, jak głośno odstawił je na stół.

Dan obrócił się do tyłu, mrużąc załzawione oczy.

– No, patrzcie ludzie, toż to mój przyjaciel Rye Dalton, ten sam, z którym mam wspólną żonę – uśmiechnął się złośliwie.

Goście z zakłopotaniem spoglądali w bok. Zaszurało parę stóp, których szmer w nagle zapadłej ciszy rozległ się jak grzmot.

– Dość tego, Dan! – syknął ostrzegawczo Rye, świadom, że Laura z Joshem czekają przy drzwiach, a Ruth Morgan ciekawie przygląda się im z kąta.

– Chciałem opowiedzieć historię o muszkieterach, którzy od dziecka dzielili się wszystkim. Ale podejrzewam, że i tak każdy ją zna. – Wzrok Dana okrążył stół, zatrzymując się na każdej twarzy, po czym wrócił do Rye'a. – Tak… Chyba wszyscy już o tym wiedzą. Nie ma sensu opowiadać im czegoś, o czym wiedzą, prawda? Gdzie ta nasza żona, Rye?

Laura była pąsowa jak mak, na twarzy Rye'a zaś legła gradowa chmura. Ledwie się hamował, by nie uciszyć Dana za pomocą pięści.

– Laura jest twoją żoną – rzekł sucho. – Właśnie czeka, aż odzyskasz przytomność i zabierzesz ją do domu. A zatem przestań robić z siebie durnia.

Przymglone oczy zwróciły się ku kręgowi twarzy.

– Czy ja robię z siebie durnia?

Jeden z mężczyzn odezwał się z ociąganiem:

– Czemu go nie posłuchasz? Zabierz żonę i idź spać. Dan uśmiechnął się głupkowato, po czym kiwnął głową.

– Tak, chyba masz rację. Bo jeżeli ja tego nie zrobię, mój najlepszy przyjaciel gotów mnie wyręczyć.

– Dan! Zapomniałeś, że w pokoju jest twój syn? – warknął wściekle Rye.

– Mój syn… Tak, na ten temat też warto by zamienić parę słów… Rye nie czekał dłużej. Z siłą zwielokrotnioną przez furię złapał Dana za ramiona i wywlókł na środek izby, omal nie przewracając stołu. Odwrócił go, chwycił za klapy surduta i wycharczał przez zaciśnięte zęby:

– Twoja żona czeka, aż odprowadzisz ją i dziecko do domu. Zrób to, bo inaczej pięścią nauczę cię rozumu!

Nieco przetrzeźwiały Dan uwolnił się z uchwytu, poprawił surdut i zachwiał się, próbując przybrać godną postawę.

– Zawsze robiłeś z nią, co chciałeś, Rye, poczynając od… Pięść Rye'a świsnęła w powietrzu i z rozmachem uderzyła go w żołądek, nie pozwalając dokończyć zdania. Dan tylko jęknął i zwalił się wprost w ramiona Rye'a.

Skamieniały dotąd Josh nagle ożył. Rzucił się Danowi na pomoc, wrzeszcząc:

– Tatusiu! Tatusiu! Uderzyłeś tatusia! Rye schylił się i zarzucił na ramię bezwładne ciało niczym worek kartofli. W tej samej chwili drobne piąstki zaczęły łomotać go po brzuchu, a dziecięcy głosik krzyczał: