ROZDZIAŁ 14

Nazajutrz rano Dan zobaczył, że Laura śpi obok niego w gorsecie. Jęknął i przewrócił się na bok, po czym usiadł, obiema rękami obejmując głowę. Wbił pięści w oczodoły, bardziej jednak bolał go żołądek. Nadal czuł siłę pięści Rye'a w każdym mięśniu tułowia.

Słysząc jego jęk, Laura oparła się na łokciu i spytała sennie:

– Źle się czujesz? Wstyd mu było spojrzeć żonie w oczy po wczorajszych publicznych oskarżeniach. Jeszcze bardziej wstydził się tego, iż urżnął się tak mocno, że nie był w stanie rozwiązać jej gorsetu i musiała spać niczym egipska mumia.

Siadł na brzegu łóżka, przyciskając skronie, i wpatrzył się w podłogę pomiędzy bosymi stopami.

– Lauro, przepraszam cię. Dotknęła jego ramienia.

– Dan, musisz przestać pić. To niczego nie rozwiąże.

– Wiem – mruknął posępnie. – Wiem. Włosy na potylicy miał skołtunione i przylepione do czaszki.

Przygładziła je pieszczotliwie.

– Obiecaj mi, że dziś wrócisz do domu na kolację. Dan jeszcze bardziej zwiesił głowę i potarł kark, strącając jej dłoń.

Potem wyprostował ramiona i westchnął:

– Obiecuję. Powoli wstał, przeciągnął się ostrożnie i wyczłapał z pokoju, żeby się umyć. Rozmawiali niewiele, ale gdy był już gotowy do wyjścia, Laura podeszła do niego i poprawiła mu żałobną opaskę na ramieniu.

– Nie zapomnij, że obiecałeś.

Jednakże gdy przez cały dzień ślęczał nad rejestrami, cyfry szydziły z niego, splatając się w postacie Rye'a i Laury. Kiedy po pracy wyszedł z kantoru, uświadomił sobie, że nie odważy się wrócić do domu, nie golnąwszy sobie wprzód dla kurażu.

Zawrócił więc w Water Street i wszedł do pubu Pod Niebieską Kotwicą. Lokal przyozdobiono prostokątnymi deskami z nazwami dawnych statków, wśród których najbardziej znaną była nieistniejąca już fregata o nazwie „Błękitna Dama”. Na ścianach i odsłoniętych deskach stropu wisiały akcesoria wielorybnicze: harpuny, noże do skórowania i ozdoby z zębów narwala. Na tyłach pomieszczenia spoczywały w koziołkach beczki piwa, o wiele istotniejsze od wystroju wnętrza. Nad nimi wisiały osobiste kufle stałych gości, a ponieważ Dan nie posiadał własnego, szynkarz wyjął dla niego czysty garniec spod lady, wyrażając współczucie mocną mieszanką jabłecznika i rumu – na koszt firmy. Kiedy Dan nareszcie wybrał się do domu, było już ciemno i pora kolacji dawno minęła.

Jedno spojrzenie wystarczyło Laurze, by się domyślić, co go zatrzymało. Każdy ruch wykonywał powoli i z namysłem: powiesił kapelusz, potem obrócił się i spojrzał na stół, na którym czekało pojedyncze nakrycie.

– Tak mi przykro, Lauro – rzekł niezbyt wyraźnie, chwiejąc się na nogach.

Laura stanęła za krzesłem z wysokim szczeblowanym oparciem, zaciskając ręce na najwyższej poprzeczce.

– Martwiłam się o ciebie.

– Naprawdę? – przez dłuższą chwilę przyglądał jej się przekrwionymi oczyma. – Naprawdę?

– Oczywiście. Rano obiecałeś mi… Machnął ręką, jakby odpędzał muchę, wepchnął dwa palce do kieszeni kamizelki, spojrzał na sufit i znów się zachwiał.

– Dan, musisz coś zjeść. Uczynił niesprecyzowany gest w stronę stołu.

– Nie fatyguj się z kolacją. Ja tylko… – jego głos zamarł i utonął w westchnieniu. Opuścił brodę na pierś, jakby zasnął na stojąco.

Dobry Boże, to wszystko przeze mnie! – myślała w udręce Laura.

– Co ja mu zrobiłam? Następne dni aż nazbyt jasno odpowiedziały na to rozpaczliwe pytanie. Dan Morgan w szybkim tempie staczał się na dno. I choć przyrzekł jej ograniczyć wyskoki, wkrótce jego kufel zawisł na kołku Pod Niebieską Kotwicą. Niebawem też jego żona przestała używać gorsetu z fiszbinów, bo przeważnie wieczorem nie było nikogo, kto mógłby jej pomóc rozwiązać sznurówki.

Lato zbliżało się do końca. Dni Laury wypełniały teraz przygotowania do zimy. Dojrzały nadbrzeżne dzikie śliwki i Laura z pomocą Josha zebrała owoce, zniosła je do domu i wzięła się do przetworów. Wracając po całym dniu spędzonym na wrzosowiskach, pieściła w sercu wspomnienie Rye'a. Po powrocie zjadali kolację we dwoje, bo Dan wracał spod Niebieskiej Kotwicy zwykle późno w nocy.

Josh namawiał ją na winogrona, i choć Laura wiedziała, gdzie znajdzie zatrzęsienie purpurowych kiści, nie chciała tam wracać i budzić bolesnych wspomnień. Był to jednak wymarzony surowiec na dżem, sok i bakalie, więc w końcu przemogła się. Widok polany od nowa napełnił ją tęsknotą, ale w ślad za nią natychmiast przyszło poczucie winy, które jej nie opuszczało, zwłaszcza od owego wieczoru, gdy Dan niespodzianie pojawił się na kolacji i pozostał w domu przez cały wieczór, większość czasu poświęcając dziecku. Przez kilka kolejnych dni przychodził punktualnie i był trzeźwy. Laura nie posiadała się z radości. Odsunęła od siebie myśl o Rye'u i dołożyła starań, by ich dom znów był radosny i miły jak dawniej.

Pewnego ranka, kiedy Dan wyjmował z szafy świeżą koszulę, na podłogę wypadł gorset Laury. Schylił się, podniósł go i trzymał przez chwilę, patrząc na swoje dłonie, które ostatnio trzęsły się bez przerwy. Machinalnie potarł palcami fiszbin. Co się stało z ich małżeństwem?… Przymknął oczy. Kiedy je otworzył, zobaczył wystającą z płóciennej zaszewki listwę. Z wahaniem dotknął gładkiego, zaokrąglonego końca i uświadomił sobie, że nie jest to zwykły fiszbin, lecz brykla. Z wzrastającą obawą wysunął ją z kieszonki, aż słowo po słowie odczytał cały wiersz.

Dan skurczył się, jak gdyby znów dosięgnął go cios silnej pięści Rye'a. Nagle dotarło do niego, iż pomagając Laurze dociągnąć sznurówki, przyciskał do jej piersi miłosne wyznanie innego mężczyzny i na nowo ugodziła go bolesna prawda: Laura nigdy nie przestała kochać Rye'a. To Rye zawsze był jej wybranym.

– Dan, śniadanie gotowe – rozległ się za nim głos Laury. Wrzucił gorset do szafy, pospiesznie zamknął drzwi i wyszedł z pokoju.

– Co się stało? – zaniepokoiła się Laura. Dan był blady i sprawiał wrażenie chorego. Zerknęła, co trzyma w ręce, ale była to tylko świeża koszula. Włożył ją, utrzymując, że wszystko jest w porządku.

Tego dnia Dan Morgan wrócił do domu później niż kiedykolwiek dotąd.

Zaczął się wrzesień. Wkrótce miały się rozpocząć zajęcia klas wstępnych, prowadzone przez grono uczynnych dam, kilka matek zaplanowało więc ostatni piknik dla grupy dzieciarni. Choć Josh był za mały, żeby iść do szkoły, zaproszono go wraz ze starszym o rok Jimmym.

Kiedy zjedzono cały prowiant z koszyków i wyczerpano repertuar znanych gier, obaj chłopcy zajęli się łapaniem piaskowych krabów. Czołgając się na kolanach, wyrzucali w górę fontanny piachu, choć wiedzieli, że wysiłki te są beznadziejne, albowiem kraby umiały zakopywać się szybciej, niż jakikolwiek chłopiec zdołałby je odkopać. Największą frajdę stanowił jednak sam pościg. W końcu Jimmy dał za wygraną, przysiadł na piętach i powiedział:

– Słyszałem na pogrzebie twego dziadka coś, o czym na pewno wiesz.

– Co? – Josh nie przerywał kopania.

– Chyba nie powinienem ci mówić, bo kiedy mama zobaczyła, że słucham, wyprowadziła mnie na dwór i kazała obiecać, że nie pisnę o tym ani słowa.

Osiągnął cel. Josh natychmiast odwrócił się do niego, płonąc z ciekawości:

– Tak? Co mówiły?

Jimmy przez chwilę udawał, że przesiewa piasek szukając muszelek.

– Właściwie nie wiem… – skrzywił się, spoglądając na młodszego kolegę. Właśnie doszedł do wniosku, że niezbyt mądrze postąpił, poruszając ten temat, ale nagle się przemógł. – Myślałem nad tym, i jeśli to prawda, jesteśmy kuzynami.

– Kuzynami? – oczy Josha zaokrągliły się ze zdumienia. – Jak ja i dzieci cioci Jane?

– Mhm.

– Twoja mama tak powiedziała?

– Niezupełnie. Rozmawiała z moją ciocią Elspeth i powiedziała, że twoim prawdziwym tatą nie jest… no, ten, którego masz, a ten drugi, Rye Dalton.

Josh milczał przez chwilę, po czym rzekł z niedowierzaniem.

– Pleciesz.

– Właśnie, że nie! Mówiły, że Rye Dalton jest twoim prawdziwym tatą, a skoro tak, to jesteśmy kuzynami, bo…

– On nie jest moim tatą! – Josh zerwał się na równe nogi. – Przecież moja mama też by o tym wiedziała!

– A właśnie, że jest!

– Kłamczuch!

– Czemu się złościsz? Rany, myślałem, że się ucieszysz, że jestem twoim kuzynem.

Josh z trudem, powstrzymywał się od płaczu.

– To nieprawda, ty… ty… – szukał w myśli najgorszych słów, jakie znał. – Ty wstrętny kłamczuchu! Ty głupku!

– Wcale nie kłamię. Pan Dalton jest kuzynem mojego taty i dlatego ma na imię Rye, od Ryersonów.

– Kłamca! – Josh porwał garść piachu, cisnął ją w twarz Jimmy'emu i uciekł.

Laura zauważyła, że Josh był odtąd dziwnie osowiały, przypisywała to jednak temu, iż Jimmy poszedł do szkoły i Josh stracił towarzystwo. Ponadto zdawała sobie sprawę, że brakuje mu obecności Dana, i choć starała się to zrekompensować, nie udało jej się rozchmurzyć chłopca. Być może również straciła serce do podtrzymywania domowego ciepła. Josh stał się milczący, zamknięty w sobie, a czasem wręcz niegrzeczny. Próbowała go wciągnąć do swoich zajęć, co zwykle uwielbiał, lecz tym razem pomysł spalił na panewce. Gdy w końcu Josh oznajmił, że nie ma ochoty iść na jagody, zaniepokoiła się nie na żarty. Wieczorem zaczekała na Dana w nadziei, że będzie na tyle trzeźwy, by jej coś doradzić.

Dan był zaskoczony, gdy zastał ją na krześle, owiniętą szalem. Jej obraz rozmył się na chwilę, potem znów wyostrzył i w przyćmionym mózgu błysnęła jasna myśl: „Dlaczego nie powiesz jej, że jest wolna, Morgan? Odeślij ją do czorta i niech to się wreszcie skończy.” Spojrzał na nią. Wiedział, czemu tego nie zrobi: bo kochał ją bardziej, niż była to sobie w stanie wyobrazić, i gdyby z niej zrezygnował, jego życie straciłoby sens.

– Pomogę ci – Laura wyciągnęła ręce, żeby pomóc mu zdjąć surdut, ale ją odepchnął.

– Dam sobie radę.

– Pozwól…

– Zabierz ode mnie te cholerne łapy! – wrzasnął, cofając się tak raptownie, że omal nie upadł.

Zesztywniała, jak gdyby ją uderzył. Wciągnęła gwałtownie oddech, a w jej oczach błysnęły łzy. Splotła dłonie i odstąpiła krok w tył.

– Dan proszę…

– Zamilcz! Nic nie mów, po prostu zostaw mnie w spokoju. Jestem pijany. Chcę się położyć. Chcę tylko… – wbił wzrok w ziemię i zakołysał się na sztywnych nogach niczym topola w letnim wietrze.

Przez moment Laura miała wrażenie, że Dan się rozpłacze, lecz porwał ją w ramiona i mocno przycisnął, starając się zarazem utrzymać równowagę.

– Jakże ja cię kocham – głos łamał mu się z emocji. – Boże, przebacz mi: żałuję, że Rye nie poszedł na dno razem z tamtym statkiem.

– Dan, ty chyba nie wiesz, co mówisz? – Próbowała się wyrwać, ale trzymał ją zbyt mocno.

– Wiem. Nie jestem aż tak pijany, żebym nie wiedział, o czym myślę bez przerwy od tygodni. Dlaczego on tu wrócił? Dlaczego?

Przypomniała sobie, jak wtedy, na nabrzeżu, Dan szukał u Rye'a pociechy i pomocy. Zrozumiała, ile cierpienia tli się w słowach, które właśnie wymówił.

– Idź do łóżka, Dan. Zgaszę świece i zaraz do ciebie przyjdę. Wypuścił ją i potulnie udał się do sypialni. Palił go wstyd, że głośno dał wyraz nieludzkim uczuciom, jakie go dręczyły.

Jak co wieczór, Laura najpierw zajrzała do synka. Josh zacisnął powieki, udając, że śpi. Gdy migotliwe światło świecy znów się oddaliło, otworzył oczy. Miał wiele do myślenia. Pamiętał ów dzień, gdy pierwszy raz zobaczył, jak Rye Dalton ściska mamę. Rye mówił wtedy, że ma tak na imię, bo jego mama była z Ryersonów. Jimmy twierdzi to samo… Czy to możliwe, żeby miał rację? Rye uderzył tatę… Rye tulił mamę… Uśmiechała się do niego na wzgórzu obok młyna… A tato dopiero co powiedział, że żałuje, iż Rye nie umarł! Umarł… jak dziadzio. Josh próbował złożyć razem rozsypane fragmenty, ale nic nie pasowało. Wiedział tylko, że odkąd pojawił się Rye, wszystko się zmieniło. Tato nie wraca wieczorem do domu, a mama przez cały czas jest smutna, i… i…

Josh nie potrafił tego pojąć, więc popłakał się serdecznie i zasnął.

Pewnego pogodnego dnia w połowie września Laura zawołała synka, żeby pomógł jej odmierzać i mieszać składniki wonnej ziołowej mieszanki, które oboje z Joshem zbierali i suszyli przez całe lato.

Malec tęsknym wzrokiem obrzucił płatki róży, skórkę cytrynową i zioła, potem jednak wsadził ręce do kieszeni i potrząsnął głową.

– Nie mam ochoty. Co mu jest? – zaniepokoiła się w duchu Laura.

– Zeszłej jesieni mi pomagałeś. Pamiętasz, jak świetnie się bawiliśmy?

– Wolę wyjść na dwór.

– Jeśli mi nie pomożesz, mole wygryzą dziurki we wszystkich naszych ubraniach – Laura próbowała wszelkich sposobów, lecz bez powodzenia. Josh wzruszył tylko ramionami i skierował się do drzwi.

Kiedy wyszedł, matka długo patrzyła w ślad za nim. Nie wiedziała, jak go wyrwać z tej niezwykłej apatii. Spojrzała na wonną kolekcję na stole i płatki róż nagle rozmyły jej się w oczach. Oparła czoło na dłoni, próbując powstrzymać łzy. Gdyby tylko mogła pogadać o tym z Ryem! Widok spiralnie skręconych skórek cytryny i pomarańczy przypominał jej, jak dawniej co roku o tej porze szła do bednarni po aromatyczne wiórki cedrowego drewna, które dodawała do innych składników. W tym roku będzie musiała się bez nich obejść.