– To mój syn – Josiah wskazał Rye'a cybuchem fajki.

– Niezmiernie mi miło. Nazywam się Dunley Throckmorton. – Przybysz ruszył w stronę Rye'a z wyciągniętą ręką.

– Dzień dobry. Jestem Rye Dalton, a to mój ojciec Josiah. Czym mogę panu służyć?

– Nie chciałbym przeszkadzać. Świat potrzebuje beczek, a gdyby przeze mnie ich produkcja spadła choćby o ułamek… – Throckmorton zawahał się, nabrał powietrza i potężnie kichnął. – Przepraszam. Obawiam się, że morski klimat mi nie służy – wyjaśnił, ponownie wycierając nos. – Proszę, panie Dalton, niechże pan sobie nie przerywa.

Rye wrócił do pracy nad częściowo złożoną baryłką, ujętą już w obręcze. Nierówne krawędzie zostały docięte ręczną piłką; wygładzał je teraz pilnikiem. Throckmorton przyjrzał się potężnym ramionom bednarza. Chłopak miał krzepę w garści. Takich właśnie ludzi potrzebował kraj, którego granice wciąż parły na zachód.

– Niech no mi pan powie, Dalton, czy słyszał pan kiedy o Terytorium Michigan?

– Owszem.

– Piękna kraina. Ciepłe lata i śnieżne zimy, podobnie jak u was, tyle, że oczywiście nie ma tam morza. Jest za to wielkie Jezioro Michigan. Ziemia prosi się, by ją brać!

– Ach, tak? – rzekł zdawkowo Rye, nie przerywając pracy. Throckmorton odchrząknął. Czuł przez skórę, że Dalton rad jest z tego, co ma, i zastanawiał się, jaki wabik zdoła go poruszyć. Bednarz był młody, mógł płodzić dzieci, co miało kluczowe znaczenie dla przyszłości świeżo zakładanych miast. Do tego dobrze znał swój fach, mógł więc uczyć innych. Wyrośnięty, zdrowy i zręczny młody byczek – idealny kandydat. Nie tylko Throckmorton poszukiwał fachowych bednarzy. Konkurencja była ostra.

– Jak interesy? – spytał. Rye parsknął śmiechem.

– Pyta pan o interesy kogoś, kto robi beczki w mieście wielorybników? Jak pan sądzi, w czym ształuje się wodę, piwo, mąkę, soloną wołowinę i śledzie? A tran? I pan się jeszcze pyta? – Rye zachichotał ponownie, bo zaczynał się domyślać, o co chodzi. – Gdybyśmy przestali robić beczki, wygasilibyśmy lampy na całym bożym świecie, panie Throckmorton. Interes kwitnie, jak łatwo się domyślić.

Throckmorton wiedział, że to prawda. Sam tran stanowił znaczną część przewożonych morzem ładunków. Mimo to zapytał:

– Czy kiedykolwiek myślał pan, by się stąd wyprowadzić?

– Wyjechać z Nantucket? – Rye tylko zaśmiał się w odpowiedzi.

– Dlaczego nie? – szczerze zdziwił się gość. – W innych częściach kraju tak samo potrzeba beczek.

Ramiona Rye'a poruszały się w nie zmienionym tempie.

– Ktoś pana wprowadził w błąd. A może pan nie słyszał, że to jankeskie fabryki zaopatrują całą resztę kraju we wszystko, począwszy do gwoździ, a skończywszy na prochu strzelniczym? Nie mówię już o gorzelniach w Bostonie i Newport, gdzie cała produkcja idzie w beczkach. Możemy nie tylko pogrążyć świat w ciemnościach, ale także sprawić, że wytrzeźwieje, a to położyłoby na amen cały handel w trójkącie.

„Rumowe wyspy” – Kanary i Madera – dostarczały surowy cukier do gorzelni w Nowej Anglii. Stamtąd rum i whisky płynęły do Afryki, skąd z kolei wysyłano niewolników do pracy na karaibskich plantacjach, w ten sposób zamykając trójkąt. Każdy etap wymiany zależał zaś od beczek, wytwarzanych głównie w północnych stanach, bo zasoby leśne Europy były na wyczerpaniu. Throckmorton pokornie schylił głowę.

– Święta prawda, panie Dalton. Nie mogę zaprzeczyć. Wobec tego lepiej będzie, jeśli od razu wyłożę karty. Do budowy nowych miast też potrzeba beczek, a istnieje pewne grono, które chce tego dokonać właśnie w Michigan. – Throckmorton urwał dla większego efektu, po czym podjął: – Formujemy konwój, który ma wyruszyć z Albany, gdy tylko z Wielkich Jezior zejdzie lód. Potrzeba nam bednarza.

Ręce Rye'a znieruchomiały. Zerknął na małego człowieczka, marszcząc brwi.

– Chce pan, żebym jechał z wami do Michigan zakładać miasto?

– Właśnie – gość wzniósł ręce w górę. – Nie damy sobie rady bez beczek na mąkę, ziarno, syrop klonowy, jabłecznik, peklowane szynki i… i… – westchnął ciężko. – Panie będą zamawiać balie, skopki, cebrzyki, maselnice… W krótkim czasie stanie się pan bogatym człowiekiem, panie Dalton, i do tego bardzo szanowanym.

Rye znów pochylił się nad beczką.

– Szanują mnie i tutaj, a przy tym nie muszę użerać się z Indianami. Gdybym zresztą za wszelką cenę chciał się przeprowadzić, czy doprawdy trzeba jechać aż na koniec świata? Mógłbym udać się na Południe i sprzedawać beczki na ryż, indygo, smołę, terpentynę, kalafonię, kauczuk i tak dalej. Tam jest już cywilizacja, panie Throckmorton. Nie musiałbym obchodzić się bez wygód…

– Południe! – Agent złożył dłonie za plecami i w podnieceniu zaczął się przechadzać po warsztacie. – A czegóż można szukać w tych okropnych stronach? Żaden człowiek przyzwyczajony do… – gość stłumił kolejne kichnięcie – do zdrowych północnych zim nie czułby się dobrze w tamtejszym upale!

Rye wykrzywił się kpiarsko, lecz gdy tylko Throckmorton zawrócił, natychmiast przybrał uprzejmy wyraz twarzy.

– Nie powiedziałem, że chciałbym tam mieszkać. Tłumaczę panu, że zarabiać na życie mogę wszędzie. Nie po to terminowałem przez siedem lat, żeby ryzykować życie i zdrowie zapuszczając się w dzicz z grupą obcych ludzi. Dobrze mi tu, gdzie jestem.

– Och, ale życie niesie nam wyzwania, drogi chłopcze. Pomyśl, że aktywnie tworzyłbyś przyszły kształt Ameryki!

Facet nadaje się do tej roboty – myślał Rye, któremu ta zacięta wymiana zdań sprawiała większą przyjemność, niż miałby chęć przyznać. Throckmorton był bystry i wierzył w to, co mówi; przy tym dysputa na temat wad i zalet pogranicza podniecała wrodzoną namiętność Rye'a do dyskusji.

Throckmorton przyjrzał mu się spod ściągniętych brwi.

– Powiadają, panie Dalton, że pływał pan na statku. Czy to prawda?

– Mam za sobą jeden rejs.

– A! Więc jest pan człowiekiem, który nie stroni od przygód i w razie potrzeby umie stawić czoła przeciwnościom!

– Pięć lat na wielorybniku wyczerpało moje zamiłowanie do stawiania czoła przeciwnościom, panie Throckmorton. Źle pan trafił.

Okulary gościa śledziły dłoń bednarza, ciągnącą ostrze wzdłuż wewnętrznej krawędzi klepek. Powstawała w nich głęboka bruzda, w której zostanie osadzone dno beczki. Do licha, ten człowiek znał swój fach zbyt dobrze, by można było pozwolić mu się wyśliznąć!

– Jak z zaopatrzeniem w drewno?

– Wie pan doskonale, że zamawiamy z grubsza ociosane klepki na lądzie.

– No, właśnie! – Wskazujący palec agenta wzniósł się ku niebiosom dla podkreślenia wagi tego faktu. – Mieszka pan na wyspie smaganej wichrami, gdzie żadne drzewko nie wychyli się ponad najbliższy pagórek. Proszę sobie łaskawie wyobrazić las tak gęsty i wysoki, że mógłby pan w nim robić beczki przez sto lat i nawet nie zauważyć, że cokolwiek ubyło!

Rye nie zdołał powstrzymać szerokiego uśmiechu, gdy gość zadarł głowę ku belkom stropu, jakby stał w środku kniei. Pokiwał głową. Trzeba było przyznać spryciarzowi rację.

– Tu mnie pan zagiął, Throckmorton. To byłoby coś. Agent natychmiast postanowił wyzyskać zdobyty punkt.

– Kowal, który z nami pojedzie, nie będzie miał takich wygód, jeśli chodzi o surowiec. Każdą uncję żelaza będziemy musieli sprowadzić ze Wschodu. A jednak chętnie podejmie ryzyko.

Rye podniósł głowę zaskoczony.

– Znaleźliście kowala?

– I to dobrego. – Na zadowolonym obliczu Throckmortona pojawił się nieznaczny uśmieszek.

– Przydałby się – mruknął pod nosem Rye, po czym przepraszająco zerknął w stronę ojca. Josiah twardo zachowywał milczenie, lecz widać było, że chłonie każde słowo.

– Jak dotąd zebraliśmy pięćdziesiąt kilka osób, w tym wszystkich niezbędnych fachowców za wyjątkiem bednarza i doktora. Tego zresztą bez wątpienia znajdę zimą w Bostonie. Jak już powiedziałem, wyruszamy zaraz po wiosennych roztopach, gdy tylko rzeki w głębi lądu będą spławne.

Przez chwilę myśl, by zacząć wszystko od początku w takim miejscu jak Michigan obudziła żądzę przygód Rye'a. Throckmorton go rozgryzł: wypłynął przecież na morze, a to jedna z największych przygód, jakie może przeżyć mężczyzna. Mimo to żal mu było opuszczać Nantucket. Zerknął znów na ojca. Josiah nakładał obręcz na baryłkę. Zaciskał tymczasową skórzaną pętlę, przetykając coraz dalsze dziurki, jak w pasku do spodni. Nad jego głową unosił się kłąb dymu.

Młody bednarz odwrócił się i napotkał uważne spojrzenie oczu w drucianych okularach.

– Nie jestem nabytkiem dla pana – rzekł – choć doceniam ofertę. Mam… rodzinę, której nie chciałbym tu zostawić.

– Ojca weźmie pan ze sobą – rzekł serdecznie agent. – Jego wiedza będzie równie cenna jak pańska. Nauczy młodych nie tylko bednarstwa. Zachód to kraina, w której potrzebni są ludzie w każdym wieku. Starzy wnoszą doświadczenie, młodzi płodzą dzieci. Niech mi pan powie, Dalton – Throckmorton rozejrzał się dyskretnie – czy jest pan żonaty?

Rye zesztywniał.

– Nie.

– Hm, szkoda, doprawdy szkoda. – Spojrzenie agenta powędrowało ukradkiem ku lewej dłoni bednarza, na której wyraźnie błyszczała obrączka. Powstrzymał się jednak od uwag, poklepał guziki kamizelki, jakby szykował się do wyjścia, i dodał: – Niemniej w wyprawie wezmą udział również młode damy…

– Nie wątpię – odparł Rye głosem bez wyrazu.

Josiah nagle stanowczo odstawił beczułkę i podniósł się leniwie, mrużąc owiane dymem oczy.

– Młodzieńcze – rzekł do agenta – gdybym był w twoim wieku, dałbym się namówić. Szczególnie w taki dzień jak dziś, kiedy nasza Szara Pani nęka mnie reumatyzmem. – Wyjął fajkę z ust i potarł ją w zadumie. – Mój syn., cóż, on nie ma reumatyzmu, brak mu więc ostrogi do szukania przygód.

Rye poderwał głowę. Miał wrażenie, że ojciec rzuca mu wyzwanie. Josiah ciągnął sucho, nie patrząc na syna:

– Gdybyś tu wrócił, kiedy zacznie go łupać w kościach, powykrzywia mu dłonie i nie będzie już z niego żadnego pożytku… o, tak, wtedy na pewno skorzystałby z okazji.

Jak gdyby potwierdzając, jak nielitościwa może być pogoda na Nantucket, Throckmorton znów kichnął. Wytarłszy dokładnie nos uścisnął dłonie obu Daltonom, najpierw staremu, później młodemu, do którego zaapelował po raz ostatni:

– Niech pan to przemyśli. Ma pan całą zimę, a gdyby zdecydował się pan ruszyć z nami, znajdzie mnie pan w bostońskim hotelu Astor. Wyruszamy z Albany piętnastego kwietnia.

– Lepiej niech się pan rozejrzy za kimś innym. Przykro mi – Rye serdecznie potrząsnął jego dłonią i w chwilę później agent wyszedł.

Josiah założył ręce za pasek spodni na plecach i zadumał się, kołysząc się lekko na piętach. Dym z fajki syczał, przechodząc przez cybuch. Stary spojrzał na drzwi, za którymi przed chwilą zniknął Throckmorton.

– Rzecz warta zastanowienia – rzekł. – Szczególnie dla mężczyzny uwikłanego w paskudny trójkąt, który uwiera go niczym gwóźdź w bucie.

Rye nachmurzył się.

– Radzisz mi jechać?

– Nie mówię, że tak… i nie mówię, że nie. Powiadam tylko, że na tej wyspie zrobiło się trochę ciasno, odkąd mieszkacie na niej obaj: ty i Dan.

Dziwaczna uwaga starego utkwiła jak cierń w myślach Rye'a. Tymczasem wrzesień się skończył, a zaczął październik. Josiah był stary, Rye nie mógł go zostawić. Czyżby ojciec rzeczywiście zgodził się wyjechać? Rye zastanawiał się nad tym dziesiątki razy, nie puszczał jednak pary z ust, bowiem każda rozmowa zdawała się popierać argumenty Throckmortona, a Rye nie był jeszcze gotów ich przyjąć. Pozostawała też Laura i Josh. To prawda, że mógłby ich stąd wywieźć…

Nadeszły pierwsze mrozy, a z nimi najpiękniejsza pora roku na wyspie. Wrzosowiska rozjarzyły się tęczą jesiennych barw, wzdłuż Milestone Road wielkie kępy żurawin przybrały najpierw jaskrawopąsowy, potem rdzawy kolor. Pędy trującego bluszczu płonęły czerwienią i żółcią, a krzaczaste dębowe gaje przypominały stosy świeżo wybitych miedziaków. Woskownica zszarzała; pomarszczone jagody, gotowe do zbioru, wydzielały silną apteczną woń.

W ogrodach mieniły się liście morw, chryzantemy dały ostatni jesienny pokaz. Przymrozek pokrył rumieńcem późne jabłka. Na każdym niemal podwórzu stała tłocznia i zapach jabłek unosił się wszędzie, aż zdawać się mogło, iż cały ocean wypełniony jest słodkim sokiem. Przygotowywano gąsiory jabłecznika, warzono pełne kotły galaretki i musu, a obrane ćwiartki nizano do suszenia i belki stropowe wszystkich domów w Nantucket uginały się pod ich ciężarem.

W domu przy Crooked Record Lane kosze jagód woskownicy czekały na zimne grudniowe dni, idealną porę na robienie świec. Kołyszące się nad głową girlandy jabłek i woreczki suszących się ziół – szałwii, tymianku, majeranku, mięty – wypełniały dom silnym aromatem.

Po południu Laura przybijała młotkiem drewnianą pokrywę na ostatni garnek jabłkowego musu, gdy nagle deszczułka pękła, a jej część wpadła do żółtej owocowej mazi.

Laura cisnęła młotek na stół i zaklęła pod nosem. Wyłowiła ułamany kawał, oblizała go i wrzuciła do pieca. Przejrzała pozostałe pokrywy, lecz nie znalazła żadnej, która by się nadawała.