– Lauro, chyba nie chcesz powiedzieć, że winisz siebie za śmierć Zacha?

W oczach Laury odmalował się ból.

– Nie rozumiesz? Byliśmy razem, a kiedy wróciliśmy do miasta, dowiedzieliśmy się, że Zach zaginął. Potem spotkaliśmy się na nabrzeżu. Dan też tam był i… och, Jane, nigdy nie zapomnę, jak podbiegł do Rye'a. Próbował… chciał być twardy, odciąć się od niego, ale nie był w stanie. Potrzebował pociechy i na oczach całego miasta padli sobie w ramiona… a przecież niedługo przedtem Rye i ja… och, to wszystko jest takie skomplikowane! – Laura ponownie ukryła twarz w dłoniach. – Czuję się jak ostatni podlec!

– To zrozumiałe, ale obwinianie siebie o to, że Zach się utopił, jest głupotą. Podobnie zresztą nie możesz się winić, że Rye nie utonął! Przyznaję, że porę wybraliście niezbyt odpowiednią, to wszystko!

– Ale nie było cię tam wieczorem w dniu pogrzebu, kiedy Dan tak się upił.

– Nie było mnie, ale słyszałam o tym.

– Och, Jane, to było straszne. Każde jego oskarżenie było prawdą. To przeze mnie pije; nie potrafię ukryć, co czuję do Rye'a. Przysięgłam sobie nie widywać się z nim przynajmniej przez pół roku, w czasie żałoby, lecz Dan i tak wszystkiego się domyśla. Wraca do domu późną nocą, pijany jak bela. W ogóle przestaliśmy ze sobą rozmawiać. I przez cały czas myślę, że jeśli nawet rozwiodę się z nim i wyjdę za Rye'a, to jak spojrzymy mu w oczy?

Jane nagle zerwała się z miejsca i zakręciła wokół kuchni.

– Doskonale znasz odpowiedź, Lauro, i to od dawna. Ta wyspa jest za mała, by pomieścić was troje. Zawsze tak było.

– Za mała?…

Jane postawiła czajnik na piecu, odwróciła się i zmierzyła Laurę wzrokiem, który zmusił ją do przyznania w duchu, iż siostra ma rację.

– Stanowczo za mała – powiedziała chłodno. – Obojętne, z którym z nich będziesz żyła. Zawsze będziesz się stykać z tym drugim i bez ustanku rozgrzebywać przeszłość. Prędzej czy później, ktoś będzie musiał stąd wyjechać.

– Przecież tu się urodziliśmy! – chlipnęła Laura.

Jane żwawo podeszła do stołu, lecz zawahała się, jakby nagle zabrakło jej rezonu. Podniosła filiżankę i zajrzała do środka, jak gdyby chciała wywróżyć przyszłość z fusów.

– Krążą pewne plotki…

– Plotki? – Laura niewiele z tego rozumiała.

– Widzę, że do ciebie jeszcze nie dotarły.

– Ale o co chodzi?

– Na wyspie był pewien człowiek nazwiskiem Throckmorton. To agent grupy osadniczej, która wyjeżdża na Terytorium Michigan przyszłej wiosny.

– Michigan? – Laura wytrzeszczyła oczy.

– Tak właśnie – Jane pociągnęła łyk herbaty. – Chcą założyć tam nowe miasto. Jak wiesz, żadne miasto nie może obejść się bez bednarza.

Laura otworzyła usta ze zdumienia.

– Och, nie – szepnęła.

– Owego pana Throckmortona niejeden raz widziano u Daltonów.

Laura bezsensownie obejrzała się w stronę drzwi, jakby ze swego miejsca mogła dojrzeć warsztat bednarski.

– Rye ma zamiar wyjechać?

Oczyma błagała Jane, by temu zaprzeczyła.

– Nic mi o tym nie wiadomo. Słyszałam tylko, że pan Throckmorton ma za zadanie ściągnąć wykwalifikowanych rzemieślników, niezbędnych w samotnej osadzie ludzkiej w dziczy. Powiadają, że ziemia jest tam za darmo i każdy może brać tyle, ile zechce. Wystarczy się osiedlić i uprawiać ją przez rok.

– Ale Rye nie jest rolnikiem.

– Oczywiście, że nie. Wątpię, czy zechce założyć gospodarstwo. Jego fach przyniesie mu o wiele większy dochód niż uprawa roli.

– Och, Jane! – niemal krzyknęła Laura.

– Nie twierdzę, że Rye na pewno wyjedzie. Powtarzam tylko, co słyszałam. Uważam, że powinnaś o tym wiedzieć.

Laura przypomniała sobie, jak niechętnie potraktował ją wczoraj Rye. Pamiętała również własne gniewne słowa. Czyżby zamierzał uwolnić się od tej nieznośnej sytuacji podejmując ryzyko i osiedlając się na ziemi niczyjej… na przykład z DeLaine Hussey?

Myśl ta prześladowała Laurę bez ustanku aż do dnia, gdy pojawiła się w bednarni po odbiór zamówionej pokrywy. Miała zamiar jasno i otwarcie zapytać Rye'a o plany na przyszłość. Los nie dal jej jednak takiej szansy. W warsztacie był tylko stary Josiah. Odniosła mgliste wrażenie, że Rye miał się na baczności i widząc, jak nadchodzi, pospiesznie schronił się na piętrze, bowiem kiedy weszła, Josiah stał u stóp schodów i spoglądał w górę.

– Dzień dobry, Josiahu.

– Witaj, córko – skinął jej głową.

– Przyszłam po pokrywę.

– Ano, jest gotowa. Podał jej wieko, które przytuliła niemal pieszczotliwie. Z trudem się przemogła, by spojrzeć mu w oczy.

– Chciałam pomówić z Ryem. Zastałam go?

– A widzisz go gdzieś tutaj? – rzekł wymijająco stary.

– Nie, Josiahu, nie widzę – odparła cierpko.

– Czyli nie da się z nim pomówić, prawda?

– Celowo mnie unika? – zapytała.

– A, tego to ja już nie wiem – Josiah obrócił się tyłem. – Musisz go zapytać, gdy go spotkasz.

– Josiahu, podobno był tu człowiek nazwiskiem Throckmorton. Rozmawiał z Ryem.

– Throckmorton… czekaj no, Throckmorton, powiadasz… – Josiah z namysłem podrapał się po brodzie.

– Josiahu! – Laura zaczynała tracić cierpliwość.

– Ano, jak sobie wspomnę, chyba był tu taki.

– Czego chciał? Josiah udawał, że jest bardzo zajęty wycieraniem stołu. Z hałasem przesuwał narzędzia tam i z powrotem.

– Nie słucham gadaniny każdego bubka, który tu zachodzi, żeby pogawędzić sobie z moim synem. Mam robotę.

– Skąd był ten Throckmorton?

– Jak to skąd?

– Z Michigan?

Josiah znów potarł podbródek i spojrzał na Laurę z wystudiowaną obojętnością.

– Chyba wspominał coś o Michigan, ale prawdę mówiąc, nie zwróciłem na to baczniejszej uwagi.

Serce załomotało Laurze w piersi.

– Dziękuję ci, Josiahu. Ile jestem dłużna za pokrywę?

– Dłużna? Nie bądź głupia, dziewczyno. Rye wytarzałby mnie w smole i pierzu, gdybym wziął od ciebie pieniądze.

Omal nie podskoczyła z radości, ale nie mogła się oprzeć i spytała:

– Kto zrobił pokrywę: ty czy on?

– On – rzekł stary, nie patrząc na nią. Na górze zaskrzypiała deska. Laura zerknęła na sufit i powiedziała głośno:

– Podziękuj mu ode mnie, dobrze?

– Ano, nie omieszkam.

Kilka minut później Rye zszedł ze schodów i przystanął na najniższym stopniu.

– Poszła – chrząknął Josiah. – Nie musisz już się chować. I tak jej nie oszukałeś. Wiedziała, że tam jesteś.

– Słyszałem, jak dziękuje.

– Ładne rzeczy, żeby syn kazał staremu ojcu okłamywać własną kobietę – sarknął Josiah – a sam krył się na strychu jak jaki złodziej.

– Gdyby to była tylko moja kobieta, nie byłoby takiej potrzeby.

– Wieść o Throckmortonie już do niej dotarła.

– Ale nie poruszyła jej na tyle, by rozwiodła się z Danem.

– Skąd wiesz, skoro nie chciałeś z nią rozmawiać?

– Gdyby postanowiła od niego odejść, nic by jej nie powstrzymało przed wejściem na górę. Znam ją.

– Pewnie tak, chociaż nie widziałeś jej miny. Jak myślisz, kto jej doniósł?

– Nie mam pojęcia, ale przecież ten człowiek nie rozmawiał wyłącznie ze mną. Wielu ludzi na wyspie wie, po co przyjechał.

– Zastanawiałeś się nad jego propozycją?

Brwi Rye'a ściągnęły się, tworząc jedną linię, ale nic nie odrzekł. Josiah podniósł skrawak, obrócił się tyłem i podszedł do szlifierki. Badając kciukiem ostrze zapytał mimochodem:

– A czy przyjąłeś zaproszenie tej panienki?

Rye spojrzał na niego zaskoczony. Sposób, w jaki Josiah wymówił ostatnie słowo, miał w sobie coś obraźliwego.

– Tak – odparł. – Zabieram ją na pieczenie małży. Josiah zerknął na niego przez ramię z ironicznym uśmieszkiem.

– Ta mała piecze znakomite ciasteczka.

– Mhm. Zgrzyt ostrza na szlifierce uciął dalszą rozmowę.

Ostatnie w sezonie pieczenie małży odbywało się co roku, gdy kończono gromadzenie zapasów na zimę, a plaża nie była jeszcze zamarznięta. Co roku też strażnikiem ognia był kapitan Silas i co roku na dzień przed uroczystością można go było spotkać, jak cierpliwie zbierał na plaży wodorosty. Zawarte w nich maleńkie torebki z powietrzem, pękając w czasie pieczenia, nadawały małżom aromat. Silas ściągał na miejsce niemal stufuntowe worki żółtobrązowego zielska, nie bacząc na wiatr, który dął z prędkością czterdziestu mil na godzinę – rzecz normalna o tej porze roku. „Znajdziemy zaciszne miejsce” – mawiał, i zawsze tak było. Wyspiarze niezbyt przejmowali się pogodą, zwłaszcza gdy za wytrwałość czekała ich nagroda w postaci soczystych mięczaków. Małże, wykopane na plaży w Polpis, czekały przygotowane w koszach, wraz z ziemniakami, dynią i kiełbaskami, z którymi razem miały dusić się w żarze.

Rye i DeLaine przybyli na wydmy późnym popołudniem. Zastali tam już sporą gromadę łudzi. Kapitan Silas nadzorował budowę ogniska, despotycznie dyrygując każdym etapem. W piasku wykopano płytkie wgłębienie, które następnie zostało okolone drewnem i wypełnione kamieniami.

– To najbardziej skomplikowane zadanie – prawił. – Trzeba ustawić kopczyk tak, by powietrze mogło opływać wokół każdy kamień, inaczej nie będzie ciągu i małże będą surowe.

DeLaine pochyliła się do Rye'a i szepnęła, zasłaniając usta dłonią:

– Jak dobrze, że nam o tym powiedział!

Rye zachichotał, po czym zmarszczył brwi z udawanym zgorszeniem.

– Przecież musi być dobry ciąg – odszepnął mentorskim tonem. Te same słowa słyszeli co roku.

Rye miał pewne opory, by spędzić ten dzień w towarzystwie DeLaine, ale jej żartobliwa uwaga poprawiła mu nastrój. DeLaine nie była brzydka, a dotąd nigdy nie spędził z nią dość czasu, by się przekonać, czy ma poczucie humoru. Nagle uświadomił sobie, że bardzo niewiele o niej wie. Stojąc przy jamie w porywistym wietrze postanowił się bawić najlepiej, jak to możliwe. W głębi duszy był zadowolony, że rodzina Morganów, wciąż w żałobie, nie pojawi się na pikniku.

Silas skrzesał iskrę i wkrótce wszyscy przekonali się, iż stary żeglarz rzeczywiście wie, co robi. Ogień rozpalił się szybko. Grzano nad nim kufle jabłecznika, czekając na komendę do dalszej pracy. Kiedy rozpalone kamienie zaczęły trzeszczeć i pękać, kapitan rozłożył je ostrożnie i pokrył warstwą wodorostów. Na wierzch poszło jedzenie i kolejna warstwa zielska. Rye pomógł nakryć cały kopczyk płachtą, ale była to jedyna czynność, której Silas nie wykonywał osobiście. Własnoręcznie obciążył płachtę piaskiem, zapieczętowując gorący piekarnik. Z jamy unosiła się para. Ludzie rozeszli się puszczać latawce, co stało się już tradycją.

Odchodząc od ognia, Rye przyjrzał się DeLaine kątem oka. Miała na sobie prosty czepeczek ze sztywnego niebieskiego jedwabiu, który okrywał jej głowę po uszy. Wełniany płaszczyk z pelerynką zapięty był pod brodę, a dłonie tkwiły w ciepłych popielatych rękawiczkach. Rye postawił kołnierz sukiennej kurtki i jeszcze raz powiedział sobie, że ma zamiar przyjemnie spędzić czas.

Stanęli na wzgórku, mając wiatr w plecy. Ich latawiec uniósł się ku innym, które już szybowały nad wzburzonym oceanem. Spieniony przybój bryzgał w górę ku kolorowym bibułkowym ogonom, które wiły się i podrygiwały, jakby natrząsając się z morza.

Rye od lat nie puszczał latawca i upajał się teraz poczuciem swobody, patrząc jak kolorowy trójkąt walczy z wiatrem, potem sprytnie wypełnia się jak żagiel ciągnięty fałem. Zadarł głowę. Latawiec był coraz mniejszy. DeLaine roześmiała się nagle.

– Czy wiesz, że kiedy byliśmy dziećmi, marzyłam o tym, żeby puszczać z tobą latawce?

– Nie – odparł zdziwiony. Zerknęła na niego.

– Tak było. Ale wiesz, jak to mówią: „Lepiej późno, niż wcale”. Rye nie wiedział, co odrzec. Stał z rękami w kieszeniach, patrząc w niebo.

– Zazdrościłam Laurze Traherne bardziej niż jakiejkolwiek innej dziewczynie – ciągnęła głębokim kontraltem DeLaine.

Rye poczuł, że się rumieni, ale DeLaine wpatrywała się w latawiec.

– Zawsze miała cię przy sobie, a oprócz tego taką… dużą swobodę, jak na dziewczynę. Zawsze zazdrościłam jej tej swobody. Podczas gdy my siedziałyśmy w domach i uczyłyśmy się haftować, ona biegała na bosaka po plaży – DeLaine odwróciła głowę i zerknęła na mocną szczękę Rye'a i jego bokobrody, które od pierwszej chwili miała ochotę pogłaskać. – Czy ja cię wprawiam w zakłopotanie, Rye? Nie miałam takiego zamiaru. Widzisz, mnie nie przeszkadza to, że kochasz Laurę.

Jej oczy patrzyły na niego, spokojne i pewne.

– Cała wyspa wie, co do siebie czujecie. Ja też i nie robi mi to różnicy. Cieszę się, że jesteś przy mnie, bo marzyłam o tym od bardzo, bardzo dawna.

Rye otworzył usta, lecz odjęło mu mowę. DeLaine uśmiechnęła się niespodziewanie.

– Powiedz mi, byłeś w Portugalii?

– Oczywiście. Wciągnęła głęboki oddech i zapatrzyła się w horyzont.

– Zawsze chciałam zwiedzić Portugalię. Jest tam, za morzem… wyobraź sobie tylko, w tej chwili stoimy zwróceni w jej kierunku. Dałabym wszystko, żeby ją zobaczyć, żeby zobaczyć cokolwiek poza tą zatęchłą wysepką. Mam jej po dziurki w nosie, a zapach tranu i smoły przyprawia mnie o mdłości.