– Nie takie wrażenie odniosłem, kiedy opowiadałaś mi o waszej loży masońskiej. Wydawałaś się dumna z Nantucket i jej wielorybników.

– A, to – DeLaine uśmiechnęła się lekceważąco. – Paplałam, ot, tak, żeby zwrócić twoją uwagę. Jest mi całkowicie obojętne, czy mężczyzna zabił wieloryba, czy też nie. – Wiatr chwycił kosmyk jej włosów i przycisnął go do ust. Rye szybko odwrócił wzrok. – Czy to prawda, że proponowano ci wyjazd na Terytorium Michigan, gdzie zostanie założone nowe miasto?

Zerknął na nią spod oka, napotkał jej wzrok i szybko odwrócił głowę.

– Tak, to prawda.

– Tobie też zazdroszczę. Jesteś mężczyzną. Mężczyźni sami mogą podejmować decyzje.

– Nie zdecydowałem się wyjechać z Nantucket.

– Tak, ale jeśli zechcesz, możesz to zrobić. Podobnie, jak wypłynąłeś na morze. Sporo ostatnio myślałam o tym, że kobiety zmuszone są marnować życie, czekając bezczynnie, aż zdarzy się coś, co je zmieni. Myślałam o Laurze, o tym, jak jest niezwykła, lekceważąc konwenanse i robiąc to, na co ma ochotę. Pomyślałam sobie: DeLaine Hussey, czas, byś i ty zrobiła to, na co masz ochotę! No i widzisz: jestem tu z tobą i mówię ci rzeczy, których żadna dama nie powinna opowiadać mężczyźnie. Nie dbam o to! Nie jestem coraz młodsza, a wciąż samotna, chociaż… chociaż… wcale tego nie chcę – DeLaine mówiła coraz ciszej. – A oddałabym wszystko, żeby móc zacząć nowe życie gdzieś daleko… na przykład w Michigan…

– DeLaine, ja…

– Och, nie rób takiej przerażonej miny, Rye, i nie sil się na wyjaśnienia. Cieszmy się dzisiejszym dniem i jedzmy małże, ot co!

– uśmiechnęła się promiennie, Rye zaś nagle zrozumiał, jak musi czuć się upokorzona tym, do czego przed chwilą się przyznała. Nigdy dotąd nie zastanawiał się nad losem kobiety, która chce wyjść za mąż, ale nikt nie prosi jej o rękę.

Latawiec zerwał się ze sznurka i pofrunął w dal nad oceanem.

– Och, patrz! – DeLaine uniosła dłoń, przytrzymując czepek. Roześmiała się, a wiatr poniósł jej śmiech na wschód, ku czterem skrzeczącym w powietrzu mewom. – Leci do Portugalii!

Poła jej płaszcza załopotała, uderzając go po nogach. Rye uśmiechnął się, ujął ją pod ramię i zawrócił w stronę ogniska.

– W Portugalii nie ma nic tak dobrego jak pieczone małże. Chodźmy.

W pogodniejszych nastrojach pobrnęli z powrotem.

Kapitan Silas wykonał teraz w odwrotnej kolejności wszystkie wcześniejsze czynności. Najpierw odsunął płótno, wypuszczając wielkie kłęby pary, potem zepchnął na bok zwiotczałe wodorosty, których zapach uniósł się w słonym powietrzu.

Rye i DeLaine usiedli obok siebie na kocu, jedli soczyste małże, delikatne warzywa i ostre kiełbaski, wyrabiane na wyspie, które nigdy nie były aż tak smaczne, jeśli podgrzało je się po prostu w garnku. Oblizywali wargi, śmiali się do rozpuku i z upływem czasu czuli się ze sobą coraz swobodniej. Po skończonym posiłku niemal każdy mężczyzna w kręgu zapalił fajkę lub cygaro.

– Nie palisz – zauważyła DeLaine.

– Nie muszę. Wystarczy mi to, co nadymi mój ojciec. Zachichotali oboje. Rye objął rękoma podciągnięte kolana. DeLaine myślała, ile lat musiała czekać na ten wieczór.

Zanim żar wygasł i wszyscy się rozeszli, zapadł zmrok. Wiatr przycichł z nadejściem nocy, było jednak zimno, znad oceanu ciągnęła wilgoć, wciskając się za kołnierze i pod halki.

W milczeniu wracali do miasta. DeLaine patrzyła pod nogi, przytrzymując pod brodą kołnierz płaszcza.

– Zimno ci? – spytał Rye, widząc, że drży.

– O tej porze roku wszystkim tu jest zimno.

– Najgorsze dopiero przed nami. Dotąd Rye nie pozwolił sobie na żaden poufały gest wobec DeLaine, teraz jednak objął ją ramieniem. Ich oddechy unosiły się białymi obłoczkami.

Rozrzucone tu i ówdzie na ulicach miasteczka latarnie rozjaśniały mulistą ciemność plamami światła. DeLaine mieszkała w szarym domu blisko rynku. Gdy doszli do furtki, Rye cofnął rękę i puścił DeLaine przodem. Zwolniła kroku i obróciła się do niego.

– Rye, bawiłam się cudownie i przepraszam, jeżeli…

– Nie masz za co przepraszać, DeLaine. – Patrzył na jej okrytą cieniem, zwróconą ku górze twarz. Była niższa od Laury i pachniała inaczej, korzennie, nie kwiatowo. Rye ze zdumieniem uświadomił sobie, że przez cały wieczór nie pomyślał o Laurze.

DeLaine stała tak blisko, że jej spódnica ocierała się o jego spodnie.

– Rye, jest coś, na co miałam ochotę od przyjęcia u Starbucków. Czy nie obrazisz się, jeśli… pofolguję tej zachciance?

Nie był pewien, czy ma chęć się z nią całować, ale nie chciał jej urazić.

– Naturalnie, że nie – odparł cicho. Ku jego zdziwieniu DeLaine zdjęła rękawiczkę i objęła dłonią jego policzek z bujnymi bokobrodami.

– Ależ one są miękkie! – wykrzyknęła, wodząc po nich czubkami palców.

– Jasne, że są miękkie. A czego się spodziewałaś?

– Czy ja wiem… Twoja broda wydaje się przy nich twarda jak z żelaza, więc siłą rzeczy oczekiwałam, że będą… raczej szorstkie.

Jej dłoń znieruchomiała. Na wysmaganej wiatrem twarzy Rye'a wydawała się bardzo ciepła.

– Czy zawsze byłaś tak impulsywną osobą, DeLaine Hussey? – spytał.

– Nie, nie zawsze. Podobnie jak wszystkie panienki z dobrych domów, zostałam nauczona nigdy nie okazywać uczuć. – Jej palce przesunęły się do wgłębienia pod kością policzkową, a słowa z wolna ucichły. Noc była ciemna, przyćmione światło padające z okien obrysowywało ciemnym oranżem ich profile.

– DeLaine, to co dziś powiedziałaś… Nie miałem pojęcia, że…

– Ciii… – położyła mu palec na ustach.

W jej dotyku, w oczach wyczuwał zachętę. Właściwie Rye nie miał ochoty na jakąkolwiek kobietę poza Laurą. Nie miał też zamiaru zabierać ze sobą DeLaine do Michigan. Była jednak blisko, drżała z tęsknoty, a gdy jej palec delikatnie przesunął się po dolnej wardze Rye'a, jego krew nagle zawrzała z pożądania.

A, do licha – pomyślał. – Spróbuj!

Delikatnie skubnął zębami czubek palca i obiema rękami uchwycił ją w pasie. Gdy nachylił się do jej ust, uniosła ramiona i wplotła palce we włosy na jego karku.

Zdawał sobie sprawę, że DeLaine dążyła do tego przez cały wieczór, ale w tej chwili było to bez znaczenia. Miał dość samotności, a ona pachniała drzewem sandałowym, jej wargi miały delikatny posmak masła i rozchyliły się tak chętnie, że i on otworzył usta. Westchęła cichutko, gdy przyciągnął ją do siebie. DeLaine Hussey – pomyślał. – Kto by kiedy przypuszczał, że jest do tego zdolna? Wsunęła dłoń w ciepłe zacisze jego kurtki i w Rye'u przeważyła naturalna ciekawość. Uniósł dłoń ku jej piersi. Jęknęła z rozkoszy i przywarła do niego. Rozpiął jej płaszcz i obiema rękami objął ciepłe plecy.

Ich ciała zwarły się. DeLaine wyczuła stwardniałą męskość mężczyzny, o którego zabiegała od lat. Dłoń Rye'a spoczęła na jej piersi, budząc rozkoszny dreszcz.

Rye poczuł to i doznał drobnej satysfakcji na myśl, że ta kobieta kocha go od dawna. Piersi miała większe od Laury, inaczej wykrojone usta… W tym momencie Rye uświadomił sobie, co robi. Porównuje.

Uniósł głowę i delikatnie odsunął ją od siebie.

– DeLaine… słuchaj, przepraszam cię. Nie powinienem był tego robić.

– Rye, mówiłam ci przecież: nie szkodzi, że Laura jest dla ciebie najważniejsza.

– Hola, hola! – szepnął, cofając się. – Poprzestańmy dziś na tym, dobrze? Moje życie to w tej chwili jedna wielka ruina. Nie chciałbym cię wciągać w moje kłopoty.

– Wciągać? Rye, nie rozumiesz…

– Rozumiem, ale nie mam do tego prawa – westchnął, cofnął się jeszcze o krok i przygładził włosy.

DeLaine spuściła wzrok. Pospiesznie wciągnęła rękawiczkę.

– Przepraszam, że ci się narzucałam, Rye – szepnęła. – Czy mi wybaczysz?

Położył obie dłonie na jej ramionach.

– Nie ma tu nic do wybaczania, DeLaine. Było mi bardzo miło. – Delikatnie pocałował ją na pożegnanie i dodał: – Dobranoc, DeLaine.

– Dobranoc, Rye. Zawrócił do furtki. Usłyszała skrzypnięcie i kroki Rye'a, cichnące w oddali.

Niech cię wszyscy diabli, Lauro Morgan! – pomyślała. – Jeden mężczyzna ci nie wystarczy?

ROZDZIAŁ 17

Listopad okrył Nantucket grubym płaszczem mgły. Unosiła się na krótko, a gdy po chwili znów zaczynał dąć południowo – zachodni wiatr, na widnokręgu pojawiał się kożuch szarej pleśni, która prędko pełzła po wodzie, by owinąć się wokół wyspy. Po dziesięciu minutach widoczność nie przekraczała dwudziestu jardów. Lodowata wilgoć przenikała do kości. Rybacy wypływali okutani tak, jak gdyby mieli łowić wieloryby u wybrzeży Grenlandii. Ponieważ jednak zarówno mgła, jak rybołówstwo były ściśle związane z życiem na Nantucket, zaciskali zęby, bez skargi znosząc kaprysy pogody.

Okonie i błękitki żerowały przy Rip Point, gdzie fale pływowe rzucały się na płyciznę, żłobiąc i ssąc brzegi w bryzgach, białej piany. John Durning, Tom Morgan i inni codziennie stawali do walki z żywiołem, ciągnąc sieci dłońmi bardziej sinymi od wyławianych ryb.

Zawijające do portu pod koniec dnia kutry wyglądały jak statki – widma z marynarskich legend. Stłumione ludzkie głosy zdawały się dobiegać znikąd, mgła bowiem zniekształcała dźwięki, których słabe echa błądziły w białej pustce niczym jęki upiorów.

Rye spędzał te szare dni z Josiahem, rozmyślając o wiośnie i nowym życiu, jakie mógłby rozpocząć w Michigan z Laurą u boku. Ale czy Laura zdecyduje się w końcu porzucić Dana? A jeżeli tak, czy zdąży legalnie przeprowadzić rozwód? Być może nie zechce opuścić wyspy, na której się urodziła. Rye nie miał wątpliwości, że DeLaine Hussey pojechałaby z nim bez wahania. Tylko czy on tego chciał? Miał całą zimę, by się nad tym zastanowić, nie był jednak pewien, czy jego ojciec, który otwarcie demonstrował swą niechęć, dałby się namówić na wyjazd do Michigan z DeLaine Hussey w roli nowej synowej.

Zabłądził raz z psem na Crooked Record Lane, lecz stojąc na ścieżce uznał, że nie może ni stąd, ni zowąd zapukać do drzwi. Naciągnął głębiej czapkę, ręce wepchnął w kieszenie i spojrzał w okna. Blask świec rozpraszał półmrok, Laura zatem była w domu, a z nią Josh… Rye znów odczul ten sam ból, którego zaznał, gdy chłopiec rzucił się na niego z pięściami, wołając: „Nie jesteś moim tatą!”. Ileż to razy prosił Boga, by malec wreszcie pogodził się z prawdą! Bez ustanku przeklinał wybuchową naturę, która kazała mu wyładować się na Laurze, gdy ta przyszła do warsztatu. Był tak wściekły, że nawet nie zapytał o syna.

Wiatr trząsł nagimi konarami jabłoni i bujał żywopłotem, którego gałązki skrobały w ścianę przybudówki, wydając dziwny, upiorny odgłos.” Rye wzdrygnął się.

Naraz zauważył, że fundamenty domu nie zostały okryte na zimę. Dan zatem pije tyle, że zaniedbuje obowiązki. Wszystkie domy na wyspie zostały zabezpieczone przed zimnym wiatrem, który wciskał się nawet najmniejszą szparką. Rye był pewien, że w ciągu ubiegłych pięciu lat Dan dbał o to każdej zimy. Co za ironia, że teraz, gdy Rye wrócił, Dan był „nieobecny” i Rye musiał go wyręczyć.

Jeszcze raz zerknął w okna i zszedł do miasta poprosić kapitana Silasa, żeby znalazł mu kogoś do tej roboty.

Spadł śnieg, wozy i bryczki zastąpiono saniami. Dzieci ślizgały się na drewnianych łyżwach po zamarzniętych stawach. Wieczorami młodzież rozpalała nad brzegiem ognisko i również bawiła się na ślizgawce. W ciepłych domach stukały druty do robótek, produkując grube wełniane skarpety.

Ładunek wodorostów został dostarczony na wzgórze ku wielkiej uldze Laury. Dotąd obtykała łóżka pierzynami, nad ranem jednak zarówno woda w miednicy, jak i ich nosy zamarzały na kość.

Pewnego dnia na początku grudnia mgła odtoczyła się wreszcie po falach Atlantyku, pozostawiając za sobą niebo pełne chmur tak gęstych, że nawet w dzień było ciemno jak o zmierzchu. Północno – zachodni wiatr zażarcie chłostał wyspę.

Rano Laura, wyjrzawszy za okno, oznajmiła, że dziś będzie robić świece. Josh załagodził już swój zatarg z Jimmym, co dodatnio wpłynęło także na jego stosunki z matką, toteż uradowany zasiadł z nią przy stole by wybierać ogonki z jagód woskownicy.

– Mogę sam wsypać je do sagana? – spytał, gdy przebrana kupka dostatecznie urosła. Część jagód oczywiście wylądowała na podłodze i poturlała się w różne zakamarki, a Josh gonił je na czworakach.

Wyrabianie świec było zajęciem czasochłonnym i nudnym, mieszając więc w kotle Laura była rada, że słyszy szczebiot synka.

– Czy tatuś wróci dziś do domu? – zapytał, gramoląc się na wysoki stołek obok zlewu.

– Oczywiście, że tak. Przecież wraca codziennie.

– Ale czy przyjdzie na kolację?

– Nie wiem, Josh.

– Obiecał mi w tym roku łyżwy i powiedział, że nauczy mnie na nich jeździć.

– Tak? Kiedy?

Josh wzruszył ramionami i wpatrzył się w rozżarzone węgle pod piecem.

– Już dawno…

Moje ty biedactwo – pomyślała. Zaczynało już jej brakować wymówek.