– Poproś, żeby sprawił ci łyżwy na gwiazdkę. Josh zasępił się jeszcze bardziej.

– Ale święta są tak daleko! Jimmy już dwa razy był na ślizgawce. Mówi, że zabrałby mnie ze sobą, gdybym miał łyżwy.

– Mógłbyś przez chwilkę pomieszać jagody? – spytała z ożywieniem, żeby zmienić temat.

– Mogę? – błękitne oczy chłopca błysnęły z podniecenia.

– Przysuń tu stołeczek.

Stanął na krześle, objęty w pasie ramieniem Laury, niezdarnie mieszając szarozielone kulki, które zaczynały się już rozpuszczać, wypełniając żywicznym zapachem cały dom. Gdy na powierzchnię wypłynął czarniawy, tłusty kożuch, trzeba go było ostudzić, zdjąć i przetopić ponownie. Uzyskiwano w ten sposób niemal przezroczysty wosk, gotowy do nalewania do formy. Josh jednak szybko znudził się mieszaniem i wyciągnął się na brzuchu na ławie.

W południe zaczął padać marznący deszcz. Kiedy pierwsze krople uderzyły w szyby, Laura, która właśnie mierzyła i cięła knoty, podniosła głowę.

– O, pada – zauważyła obojętnie, szczęśliwa, że nie musi wychodzić z ciepłego domu.

Po naciągnięciu knotów i zalaniu form pierwszą porcją wosku, zaparzyła herbatę i zrobiła sobie krótką przerwę. Josh stał na krześle, wyglądając przez okno. Deszcz przeszedł w ulewę, która pokryła śnieg błyszczącym lukrem i oblepiła lodem gałęzie drzew, zmieniając je w szare, niezgrabne paluchy.

– Chcę iść na łyżwy – jęknął rozpaczliwie Josh, przyciskając nos do szyby.

Zmierzwiła mu włosy, patrząc, jak oblodzone gałęzie podrygują na wietrze.

– Nikt dziś nie jeździ na łyżwach. Chłopczyk był znudzony i osamotniony, i przez chwilę Laura żałowała, że nie ma więcej dzieci. Ciekawe, ile by ich było, gdyby wszystkie te lata spędziła z Ryem?

– Chodź, pomożesz mi przebrać następną porcję jagód.

– Nie lubię przebierać jagód – oznajmił. – Chcę iść na łyżwy.

– Joshua! Liżesz okno?! Gdy zawstydzony odwrócił ku niej głowę, spostrzegła na szybie dwie wytopione plamki. Nie zdołała powstrzymać uśmiechu.

– Zejdź stamtąd. Zrobimy jeszcze trochę świec.

Pod wieczór pogoda zepsuła się jeszcze bardziej. Deszcz, pokrywszy wszystko śliską powłoką lodu, ustąpił miejsca sypkim drobinom śniegu, którymi porywisty wiatr zamiatał w te i nazad po oblodzonym bruku.

Łodzie stały w przystani, strojne w girlandy sopli, zamrożonych przez wiatr pod dziwnym kątem, jakby ciążenie ziemskie przestało obowiązywać. Skulone mewy schroniły się pod pomostem; wiatr mierzwił im pióra. Ludzie pochyleni pod naporem wichru, podtrzymując kołnierze palt, umykali do domów po zakończeniu pracy.

Dan Morgan wyszedł z kantoru, postawił kołnierz i przytrzymał melonik, szykujący się do odlotu do Hiszpanii. Potem zaczął brnąć ku Niebieskiej Kotwicy, z rozrzewnieniem myśląc o gorącym grogu. Maszty na zatoce bujały się gwałtownie. Dan pośliznął się, złapał równowagę i już ostrożniej ruszył dalej.

W oberży huczał ogień na kominie, a powietrze przenikał zapach smażonych małży. Dan zrezygnował z gorącego jadła, niecierpliwie zamówił grog i podszedł do kominka.

Przy ogniu skupiła się stała klientela. Nikt nie przejawiał najmniejszej ochoty, by porzucić zaciszny pub i stawić czoła lodowatej wichurze. Dan opróżnił kufel i wyciągnął go po dolewkę, gdy do szynku wszedł Ephraim Biddle, zamówił jedno mocne i przysiadł się do niego, mówiąc:

– Dom ogacony, szefie, wedle rozkazu.

Dan nagle uświadomił sobie, że kompletnie zapomniał o ociepleniu domu.

– Tak? – bąknął.

– Nie zauważyłeś?

– Ach, tak, oczywiście.

Ephraim podniósł kufel, pociągnął długi łyk i otarł usta wierzchem dłoni.

– Kapitan Silas dał od ciebie dwa dolary za robotę, to obetkałem wszystko jak trzeba.

– Rye… – mruknął Dan do wnętrza kufla i dodał pod nosem: – Niech go piekło pochłonie!

Szybkim ruchem wychylił resztkę grogu, stuknął kuflem o stół i zawołał:

– Jeszcze jeden!

Zapadła noc, łokcie podchmielonych mężczyzn mocniej wparły się w blat stołu. Wisząca nad drzwiami kotwica skarżyła się zgrzytliwie, kołysząc się na wszystkie strony. Ulice pokryła miękka warstwa śniegu. Na dzwonnicy wiatr trącał dzwon, którego upiorne, nierytmiczne tony niosły się aż do przystani i tam mieszały ze świstem takielunku.

Było wpół do jedenastej, kiedy Dan wreszcie podniósł się zza stołu i chwiejnym krokiem ruszył w stronę drzwi. Dobrej nocy życzyli mu już tylko Biddle i oberżysta Hector Gorham. Dan skinął im ręką i wyszedł w mrok. Tuż za progiem wiatr zerwał mu z głowy melonik i poniósł go w stronę portu, najpierw w powietrzu, potem tocząc i podbijając na ulicy. Dan próbował go gonić, ale kapelusz błyskawicznie znikł mu z oczu.

– Cholera – wymamrotał, machnął ręką i skierował się do domu, ściskając pod brodą łopoczący płaszcz. – Laura powinna była mi przynieść rękawiczki – mruknął pod nosem, brnąc ulicą, na której wichura zdołała pogasić wszystkie latarnie. W mroku widać było tylko wirujący pod nogami śnieg.

Przez opary grogu przedarła się myśl, że nie zapiął palta. Próbował to zrobić, gdy uderzył w niego kolejny mocny podmuch. Wiatr niczym zapaśnik podciął mu nogi i rzucił go na bruk z beztroską dziecka, które bada wytrzymałość zabawki, po czym jeszcze odepchnął na bok, jak gdyby stwierdzając jego nieprzydatność. Dan uderzył głową o twarde kamienie. Wiatr natychmiast zaczął bawić się rozpiętym płaszczem, chłoszcząc nim bezwładne nogi. Gołe dłonie Dana zapadły się w śnieg, który zaczął zbierać się w jego włosach i szybko zmienił ciepłą plamkę krwi w czerwony lód. Bezlitosny wiatr dalej wyżywał się na wyspie, nawiewając śnieg na ściany domów, płoty, a także twarz Dana. Płytki oddech rannego nie nadążał go topić.

Ponad godzinę później Ephraim Biddle wysączył resztkę piwa, czknął i z rezygnacją dźwignął się z kąta, sięgając po kurtkę.

– Nie ma rady – wymamrotał. – Do domu daleko, ale trza iść. Dobrej nocy, Hector.

– Dobranoc, Eph – szynkarz z ulgą odprowadził go do drzwi i zasunął rygiel.

Biddle poczłapał zaśnieżoną ulicą, klnąc pod nosem i ostrożnie stawiając nogi na śliskim bruku, tym bardziej niepewnym, że Ephraim zdrowo sobie popił. Lodowaty wicher wiał mu prosto w twarz, więc ściągnął mocniej kołnierz i pochylił się, żeby ochronić oczy przed kłującym śniegiem. Kiedy potknął się o bezwładne ciało, z trudem odzyskał równowagę. Cofnął się o krok, uważnie obejrzał nieruchomy kształt i mruknął:

– A co to takiego? Bliższe oględziny wykazały, że jest to człowiek, więc Biddle przyklęknął na jedno kolano, przecierając załzawione oczy.

– Morgan! To ty? – potrząsnął wiotkie ramię. – Hej, Morgan, obudź się! Morgan… – zaniepokoił się. – Morgan!

Szarpał nim bez rezultatu. Dan leżał nieruchomo, zasypywany nawiewanym śniegiem.

– Jezu miły… – Biddle wytrzeźwiał w mgnieniu oka. Zerwał się na nogi i popędził z powrotem do Niebieskiej Kotwicy, cudem utrzymując się na oblodzonym bruku.

Oberżysta właśnie zsunął z ramion szelki, gdy rozległo się gwałtowne bębnienie do drzwi.

– Niech to wszyscy diabli! – zaklął, podciągnął je na powrót, wziął świecę i niechętnie poczłapał w dół po schodach. – Idę już, idę!

– Hector! Hector! – wołał ktoś za drzwiami, waląc w nie coraz mocniej. – Hector, otwórz!

W progu stał śmiertelnie przerażony Ephraim Biddle.

– Chodź zaraz! – krzyknął. – Na ulicy leży Dan Morgan, nieżywy!

– Boże, nie! Czekaj, wezmę tylko płaszcz!

Rozdygotany Biddle został przy drzwiach, rozglądając się bezradnie. Po chwili obaj ruszyli po zanikających już śladach do miejsca, gdzie leżało nieruchome ciało. Szynkarz bez wahania schylił się, wziął je na ręce i zaniósł do oberży, gdzie położył je płasko na długim stole przed kominkiem.

– Nie żyje? – Biddle przypominał niedokończony marmurowy posąg z szerokimi, ciemnymi jamami zamiast oczu.

Hektor wcisnął palec w zagłębienie pod szczęką Dana.

– Puls jeszcze bije.

– I co z nim zrobimy?

– Nie wiem. Wolałbym, żeby tu nie umierał, bo spaskudzi mi opinię. – Szynkarz zastanowił się przez chwilę. Ojciec Morgana nie żył, a z matki lub żony niewielki byłby pożytek. – Przyniosę koc i rozdmucham ogień, a ty biegnij do bednarni i sprowadź Rye'a Daltona. Powiedz mu, co się stało. On będzie wiedział, co robić.

Ephraim kiwnął głową i wybiegł jak szalony. Jeszcze nigdy w życiu tak się nie bał. Omal nie wyrzekł się piwa na wieki. Rany boskie! – pomyślał. – To mogłem być ja!

Głośny łomot wyrwał Daltonów z głębokiego snu.

– Co, u diabła… – mruknął Rye, unosząc się na łokciu.

– Ktoś ma pilną sprawę – dobiegł z przeciwka głos Josiaha.

– Pójdę otworzyć. – Rye usiadł na brzegu łóżka i sięgnął po krzesiwo. Zapalił świecę, szybko wciągnął spodnie i zbiegł na dół do warsztatu, który w nocy wydawał się mroczną jaskinią.

– Dalton, wstawaj!

– Idę! – Rye otworzył drzwi i bezceremonialnie wciągnął Biddle'a do środka. – Eph, na wszystkich świętych, czego chcesz o tej porze?

Gość wyglądał niczym upiór. Jak można tak się schlać – pomyślał kwaśno Rye.

– Twój przyjaciel, Dan Morgan… Upił się i upadł na ulicy. Znaleźliśmy go, prawie zamarzniętego…

– Jezu miły!

– Hector mówi, że puls jeszcze bije, ale…

– Gdzie on jest? – krzyknął przez ramię Rye, pędząc na piętro po dwa schodki naraz.

– Leży na stole w Niebieskiej Kotwicy, ale nie wiemy, co dalej z nim robić. Dlatego Hector posłał mnie po ciebie.

– Co się stało? – spytał z łóżka Josiah.

Rye rzucił się do szafy, wyjął gruby sweter, watowaną kurtkę, rękawice i ciepłą czapkę, i zaczął wciągać buty.

– Znaleźli Dana półżywego na ulicy. Josiah natychmiast sięgnął po własną odzież.

– Iść z tobą?

– Nie, zostań w domu, przemarzłbyś do kości. Możesz rozpalić ogień, przyda się, kiedy wrócę. Chodź, Eph – dodał, otwierając drzwi, z czego natychmiast skorzystał czekający już pod nimi pies.

Rye Dalton opłynął Horn na żaglowcu. Wiedział, jak niebezpieczny może być rozkołysany, oblodzony pokład, z którego można spaść prosto w skłębione fale. Bieg po płaskiej brukowanej ulicy był dla niego niczym. Zanim Ephraim dotarł do połowy drogi, Rye walił już w drzwi Niebieskiej Kotwicy.

Przebiegł przez ciemną izbę, kierując się w stronę nieruchomej postaci, rozciągniętej na stole.

– Zabierz go od ognia! – ryknął. – Zdumiałeś, człowieku?

– Odepchnął stół od kominka i zrzucił koc, którym Hector w dobroci serca opatulił Dana. – Przynieś światło!

Hektor skoczył po świecę, Rye zaś pospiesznie obmacał rękę Dana. W drżącym świetle natychmiast dostrzegł, że palce są odmrożone. Szybko rozłożył koc na podłodze i przeniósł nań Dana.

– Jak myślisz, długo tam leżał?

– Około godziny, sądząc po tym, kiedy stąd wyszedł.

– Nie można rozgrzewać odmrożonych członków w tym tempie, Hectorze, bo facet je straci.

– Nie wiedziałem…

– Leć po doktora Foulgera i powiedz, żeby natychmiast przyszedł do mojego… to jest do domu Dana. Potrzebna mu będzie troskliwa opieka, a do tego zawsze najlepsza jest żona. – Rye ubrał nieprzytomnego w swoje rękawice i czapkę, owinął go kocem jak niemowlę i wziął na ręce. – I przyślij mi przez doktora najmocniejszą brandy, jaką masz – dodał, kierując się do wyjścia. – Pospiesz się! – krzyknął i zniknął w zawiei, nie zatrzymując się nawet, by zamknąć za sobą drzwi.

Laurę wyrwało ze snu kopanie w drzwi. Myśląc, że to Dan, spuściła bose nogi na lodowatą podłogę i pobiegła do izby, skąd dobiegał taki łoskot, jakby ktoś próbował wysadzić drzwi z zawiasów.

– Lauro, otwórz! Uświadomiła sobie, że to głos Rye'a. Wicher wyrwał jej z ręki drzwi i grzmotnął nimi o ścianę. Do środka wpadła ośnieżona postać, niosąc coś w ramionach.

– Rye? Co się stało?

– Zamknij drzwi i zapal świecę – rzekł, idąc prosto do sypialni. Do środka wśliznął się jeszcze wielki cień Łajby, po czym wreszcie drzwi odcięły ich od wichury, a Laura po omacku zaczęła szukać krzesiwa. W ciemności kopnęła kosz i usłyszała, że po podłodze toczą się jagody woskownicy. Nie zwracając na nie uwagi, zawołała:

– Co się stało?

– Przynieś świecę. Będzie mi potrzebna pomoc.

– To Dan? – głos Laury zadrżał.

– Tak.

Świeca wreszcie się rozpaliła i Laura przerażona weszła do sypialni. Rye zdążył już położyć Dana. Teraz pochylał się nad nim, przyciskając palce do jego szyi. Żołądek Laury podjechał nagle do gardła, jak gdyby nic nie ważył, i równie szybko opadł niczym ołowiana kula. Dłonie miała spocone ze strachu.

Josh też się obudził. Przy dreptał za matką do bokówki i stanął w drzwiach. Żadne z dorosłych go nie zauważyło.

– Dobry Boże, co mu się stało?

– Upił się i w drodze do domu upadł. Leżał chyba z godzinę, zanim znalazł go Biddle.

– Żyje?

– Tak, ale ma odmrożone ręce. Być może coś jeszcze.

Josh zauważył strach na twarzy matki i napięcie w głosie Rye'a. Potrząsali tatą, jak gdyby chcieli go obudzić. Potem Rye pospiesznie zdjął mu buty.