– Co: „omal”, Rye?

– No, dobrze, powiem ci. Omal mi się nie oświadczyła! – wykrzyknął z irytacją.

W tym momencie Laura poznała smak goryczy, której Rye zmuszony był kosztować za każdym razem, kiedy widział ją z Danem, albo choćby o nich myślał. Zazdrość mieszała się w niej z gniewem, że inna kobieta śmiała rościć sobie prawa do mężczyzny, którego Laura przez całe życie uważała za swego. Poczerwieniała z gniewu.

– Powtarzam, ona nic dla mnie nie znaczy – rzekł Rye.

– I dlatego planujesz wyjechać z Nantucket i zacząć z nią nowe życie gdzieś w dziczy? Dlatego, że nic nie znaczy? – Laura szukała po omacku, bacznie obserwując reakcje Rye'a. Czuła, że kręci jej się w głowie.

Rye tymczasem ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył. Wypił herbatę do końca, przejechał dłonią po włosach i zerwał się na nogi.

– Jesteś zmęczona, Lauro. Połóż się, a ja posiedzę z Danem. Jeśli coś się będzie działo, obudzę cię. – Okrążył stół i ujął ją za łokieć, pomagając jej wstać.

Cała krew uciekła Laurze do nóg. Powiedz, że się mylę – błagała go w duchu. – Och, Rye, jak możesz w ogóle rozważać coś takiego!

Nie musiała go pytać o motywy. Jane miała rację: wyspa była za mała dla nich trojga i w końcu to Rye zdecydował się usunąć.

Nawiewany na ścianę śnieg z cichym sykiem osypywał się w dół.

– Połóż się obok Josha – rzekł Rye. – Jakoś się pomieścicie. Nie było innego miejsca, gdzie mogłaby się położyć. Nie miała ochoty spać, ale jeszcze bardziej nie miała ochoty myśleć, i z pewnością nie chciała czytać w niebieskich oczach Rye'a niechcianych prawd. Gdy więc obrócił ją ku alkówce i lekko szturchnął w plecy, nie opierała się.

– Ty też jesteś zmęczony – zaprotestowała słabo.

– Obudzę cię, żebyś mnie zmieniła, kiedy zachce mi się spać – obiecał i delikatnie popchnął ją w stronę łóżka. Potulnie wśliznęła się pod kołdrę. Pies ciążył jej na nogach, więc zwinęła się w kłębek obok Josha. Rye przeniósł fotel do sypialni. Usłyszała ciche stuknięcie o podłogę, a potem głębokie, przeciągłe westchnienie.

Próbowała nie myśleć o DeLaine Hussey i agencie nazwiskiem Throckmorton, ale pod powiekami tworzyły się obrazy. Ostatnim był dziwny widok Rye'a, czuwającego nad Danem, którego życie spoczywało teraz w jego rękach.

ROZDZIAŁ 19

W nocy szalała wichura, gniew Atlantyku wyładowywał się na steranych chatach Nantucket. Rye Dalton siedział na fotelu w sypialni, na zmianę to drzemiąc, to znów czuwając. Dan wciąż był nieprzytomny. Leżał bez ruchu, tylko czasem spazmatycznie drgały mu owinięte ręce. Rye nachylił się i położył mu dłoń na czole; wydawało się gorętsze. Zastanawiał się, jak długo potrwa, nim chory się ocknie, i jak zniesie straszliwy ból. Jeśli będzie krzyczał, śmiertelnie przestraszy malca. Również Laurze Rye wolałby zaoszczędzić widoku jego cierpień.

Rye pochylił się do przodu, oparł łokcie o kolana, a brodę na pięściach. Dan oddychał teraz ciężej i gdy Rye patrzył na jego pierś, która unosiła się i opadała pod pierzyną, po głowie snuły mu się oderwane, niespójne myśli…

Pamiętasz, stary, jak w dzieciństwie spaliśmy na jednej koi?… Powinieneś przestać pić, do licha, dlaczego nie weźmiesz się w garść? Kocham twoją żonę… Wiedziałeś, że byliśmy razem w dniu śmierci Zacharego, prawda? Jezu, chłopie, popatrz, do czego sam się doprowadziłeś… Tak naprawdę wcale nie mam ochoty tu siedzieć, ale chyba muszę… Wyjadę stąd, niech no tylko przyjdzie wiosna… nie ma innego rozwiązania… Spokojnie, przyjacielu, nie nadwerężaj rąk… Boże, kiedy wreszcie będzie rano!? Muszę zawiadomić Hildę… Laura się domyśla… Chyba umrę bez niej… Jak ładnie pachnie Josh… Jezu, jak ty ciężko oddychasz, człowieku… Gdybyś umarł…

Rye przerażony zerwał się z krzesła. Zerknął na zegarek. Była piąta rano. Drzemał, nie był więc w pełni odpowiedzialny za mgliste twory swego umysłu. Przeciągnął się i cicho wszedł do głównej izby, żeby dołożyć polano do pieca. Gdy się rozpaliło, przykucnął przed ogniem. Znów ta potworna myśl. Gdyby Dan umarł…

Po kilku długich minutach wyprostował się, westchnął, przeczesał ręką włosy i zajrzał do alkówki, rozcierając zesztywniały kark.

Cała trójka spała mocno. Łajba wyczuła pana, uniosła ociężały łeb, wyprężyła łapy i znów zapadła w sen. Wzrok Rye'a prześliznął się pieszczotliwie po owiniętych kołdrą plecach Laury. Jej potargany warkocz leżał na poduszce, ale Rye zwalczył pokusę, by go dotknąć. Pogłaskał tylko psa i wrócił na swój fotel.

Kiedy piec przygasł, w bokówce zrobiło się chłodno, toteż Rye objął się ramionami i oparł skrzyżowane stopy na krawędzi łóżka. Pierś Dana nadal podnosiła się i opadała. Czy to złudzenie, czy oddycha teraz szybciej? Nowe polano jednak podsyciło ogień i z głównej izby powoli zaczęło sączyć się ciepło. Powieki Rye'a kleiły się, broda opadła mu na pierś i już po chwili spał jak zabity.

Laura przebudziła się i rozejrzała niespokojnie. W piecu wciąż tlił się żar, a za oknem nadal szalała śnieżyca. Odrzuciła kołdrę i cicho wstała z łóżka. Z szelestem śniegu mieszał się inny, obcy dźwięk. Włożyła pantofle i podeszła do drzwi sypialni.

Dan leżał jak przedtem na wznak, okryty po szyję pierzyną, spod której wystawały tylko odziane w rękawice dłonie. Rye spał na fotelu ze zwieszoną głową. Laura nagle uświadomiła sobie, że ów dziwny, przenikliwy odgłos wydobywa się z krtani Dana. Podeszła do łóżka, zaglądając w twarz chorego, mieniącą się w migotliwym świetle dopalającego się ogarka świecy, który stał na nocnej szafce.

Prawie przez minutę nasłuchiwała bez ruchu. Usiłowała sobie przypomnieć, czy Dan poprzednio oddychał w ten sam sposób. Porównała jego oddech z oddechem Rye'a. Nie, Rye oddychał wolniej i bez tego świstu…

– Rye! – Szarpnęła go za ramię. – Obudź się!

– Co? – Zdezorientowany otworzył oczy i uniósł głowę, która opadła mu ponownie, lecz po chwili wyprostował się i przetarł rękami twarz. – Co się stało?

– Posłuchaj, Dan tak dziwnie oddycha.

Rye natychmiast pochylił się nad Danem i położył mu dłoń na czole.

– Ma gorączkę.

– Gorączkę… – powtórzyła bezmyślnie, patrząc, jak Rye przykłada rękę do szyi Dana, potem do jego piersi.

– Jest cały rozpalony. Przygotuj mu kompres z octu na głowę, dobrze?

Bez zwłoki wyszła z sypialni, żeby zrobić to, o co prosił. Kiedy wróciła z mokrym okładem, stan chorego był taki sam. Świeca już dogasała, więc przyniosła nową, zapaliła i osadziła w lichtarzu. W pokoju zrobiło się jaśniej.

– Teraz ja z nim posiedzę. Połóż się, Rye. Rye jednak zdążył całkiem oprzytomnieć.

– Już się przespałem. Zresztą i tak nie ma się gdzie położyć. Zostanę tutaj.

Wyszedł do izby i przyniósł drugie krzesło, które postawił po przeciwnej stronie łóżka. Usiedli, wpatrzeni w leżącego między nimi mężczyznę. W miarę jak zbliżał się świt, Dan coraz ciężej walczył o każdy łyk powietrza. Wkrótce jego oddech zaczął przypominać wysilony chrzęst kowalskiego miecha, w którym uwiązł kawałek papieru.

Rye siedział zgarbiony, przyciskając usta do pięści wspartej na kolanie ręki, i wpatrywał się intensywnie w pierś Dana. Kiedy poczuł wzrok Laury, podniósł głowę. Umknęła spojrzeniem w bok, bała się patrzeć mu prosto w oczy.

Przez okiennicę wkradła się do pokoju blada smużka szarego brzasku. Chory już nie oddychał zwyczajnie, a rzęził.

Tym razem Rye patrzył na nią dotąd, aż napotkał jej wzrok. Oczy Laury wydawały się nienaturalnie powiększone, skamieniałe.

– Chyba ma zapalenie płuc – ochrypły szept Rye'a ledwie doleciał na drugą stronę łóżka.

– Mnie się też tak wydaje – odparła drżącym głosem. Siedzieli jak posągi, patrząc sobie w oczy, a z każdą chwilą świst, dobywający się spomiędzy spieczonych warg Dana stawał się coraz bardziej przenikliwy. Na zewnątrz gałąź tłukła się o okap, a w drugim pokoju ich syn przewrócił się z boku na bok i wymruczał coś przez sen. Świeca rzucała na ścianę dwa cienie, nasycając słodko – gorzkim, nostalgicznym zapachem powietrze nad łożem, które niegdyś należało do nich. Na krótką chwilę przypomnieli sobie przeszłość, kiedy nikt ich nie rozdzielał. Potem przenieśli się w przyszłość, w miejsce zwane Michigan, gdzie na Laurę Morgan i Rye'a Daltona czekało nowe życie. W krainę zielonych, niebosiężnych lasów, w których bednarz bez uszczerbku mógł pracować i sto lat; gdzie chłopiec dorastał i stawał się mężczyzną nie dbając o dawne dzieje; gdzie nikt nie znał ich nazwisk ani losów; gdzie mąż i żona budowali chatę z pni drzew, spali w tym samym łóżku i pławili się w miłości.

Z przerażającą jasnością uświadomili sobie, że to wszystko leży w zasięgu ręki.

Wystarczyło tylko, by… nie zrobili nic.

Problem rozwiązany. Przeszkoda usunięta. Los zwraca im to, z czego ich ograbił.

Świadomość tego spłynęła na nich jak grom. Każde dostrzegało ją w oczach drugiego. Siedzieli bez ruchu, przeżywając ów przełomowy moment.

Kto mógłby ich winić? Ephraim Biddle zaświadczy, że znalazł w śniegu nieprzytomnego Dana, a gdyby ktoś nie chciał wierzyć słowom pijaka, potwierdzi je Hector Gorham, oberżysta. Nawet awantura z McCollem stanowiła dowód, jak bardzo Rye dbał o dobro przyjaciela. I czyż nie było wiadomo, że zawieja zatrzymała doktora Foulgera na drugim końcu wyspy?

Siedzieli naprzeciw siebie niczym woskowe manekiny, przepowiadając w duchu tę listę wymówek, świadomi, iż ta właśnie chwila może całkowicie odmienić całe ich przyszłe życie.

Kocham cię, Lauro – mówiły surowe błękitne oczy.

Kocham cię – odpowiadały zatroskane brązowe.

Chwila ta trwała tylko kilka sekund.

Porażeni nagłym objawieniem, chylili się ku sobie z przeciwległych stron łóżka.

I nagle, jakby niespodziewanie prysnął zły czar, równocześnie zerwali się na nogi.

– Musimy go przenieść bliżej ognia.

– Pomogę ci.

– Nie, ty przynieś tu Josha. Zamienimy ich miejscami. Masz czyste prześcieradła?

– Tak.

– A jagody do przetopienia?

– Całe stosy!

– A cebulę na kompres?

– Tak, a jeśli nie podziała, jest jeszcze olejek eukaliptusowy, mięta i gorczyca, i…

Nagle zatrzymali się w biegu. W ich oczach płonął teraz święty ogień oddania.

– Będzie żył, na Boga! – poprzysiągł Rye. – Będzie żył!

– Musi żyć!

Dwóch śpiących zostało sprawnie zamienionych miejscami. Zamykane łóżko Josha idealnie nadawało się na łaźnię parową. Położyli w nim Dana, a gdy Laura wcierała w jego pierś olejek eukaliptusowy, Rye zrobił z prześcieradeł rodzaj komina, którym para z gotujących się jagód woskownicy kierowana była do alkówki. Ogrzali cegły, zawinęli je w koce i włożyli do łóżka, żeby utrzymać ciepło.

Kiedy Dan spoczął w gęstych obłokach pary, przez omdlenie zaczął przesączać się ból. Chory jęknął i rzucił się w pościeli.

Laura z troską ściągnęła brwi.

– Jak on to zniesie?

– Będziemy go poić brandy – odparł Rye, nawet nie unosząc głowy. – Przynajmniej raz w życiu wyjdzie mu to na dobre.

I tak zrobili.

Wczorajsze przekleństwo dziś stało się błogosławieństwem. Uśmierzające właściwości alkoholu otępiły chorego, a długotrwałość procesu przygotowywania świec pozwoliła na stały dopływ aromatycznej pary, rozluźniającej zastoje w płucach Dana. Co godzinę dawali mu do picia brandy, pospiesznie zamykając za sobą drzwi alkówki, żeby utrzymać wewnątrz ciepłą wilgoć. Kombinacja alkoholu i gorącej parówki podziałała jak narkotyk: Dan pozostał uśpiony przez długie godziny, zamiast znosić tortury zmasakrowanych palców. Jego oddech brzmiał teraz jak chrapliwy grzechot, przerywany atakami wyczerpującego kaszlu, który unosił Dana z pościeli i zwijał go w pół. Inhalacja spełniała swe zadanie.

Czekali na pierwsze ponure symptomy obumierania skóry: łuszczenie się cienkich warstw naskórka. Nic takiego nie nastąpiło. Końce palców były opuchnięte i czerwone, najwyraźniej krążyła w nich zdrowa krew. Kiedy ich najgorsze obawy się nie potwierdziły, Rye rzekł do Laury:

– Pójdę do miasta zawiadomić Hildę. Ojca też, bo na pewno się martwi.

Podniosła głowę, żeby na niego spojrzeć. Cień nocnego zarostu pokrył jego brodę i górną wargę. Włosy miał potargane, a oczy przekrwione.

– Najpierw musisz coś zjeść – oświadczyła. – Sam wyglądasz jak siedem nieszczęść.

– Przegryzę coś u ojca.

– Nie bądź śmieszny, Rye. Pod kuchnią się pali, zresztą odmroziłam już rybę.

Usmażyła mu okonia panierowanego w kukurydzianej mące, tak, jak lubił. Nigdy nie przypuszczał, że pierwszy od powrotu posiłek przy własnym stole spożyje w takich okolicznościach. Josh siedział naprzeciw, przyglądając się z uwagą wszystkim zmianom, ale wobec Rye'a nadal wyraźnie zachowywał dystans. Laura stała przy kuchni mieszając czarną, bulgoczącą maź, której nie można było długo zostawiać bez dozoru. Z alkowy dochodził ciągły kaszel Dana, przerywany od czasu do czasu słabym jękiem lub mamrotaniem zbyt cichym, by można je było zrozumieć.